Tagi:

Święta i malaria

W naszym zagubionym zakątku świata Święta minęły raczej spokojnie, a dla wspólnoty pracowicie. Choć w moim przypadku nie za wiele pracowałem. Przed Świętami trochę się pochorowałem. Zanim jednak się rozchorowałem, zdążyłem jeszcze odwiedzić nasze najdalsze kaplice. Drogę już znam, mogę więc jeździć sam.

Przeważnie używałem samochodu, jeden jedyny raz kiedy pojechałem motocyklem, w drodze powrotnej strasznie zmokłem. Jakby tego było mało dzień później, odprawiałem Mszę pod gołym niebem i znowu strasznie zmokłem. Ludziom z tutejszej wspólnoty udało się „zabezpieczyć” tylko ołtarz, kiedy zaczęło padać zdjęli plandekę z naszego pickupa i tak trzymali ją aż do końca Mszy nad ołtarzem. Nic więc w tym dziwnego, że już po kilku dniach dostałem silnej gorączki i okazało się, że mam grypę. Niestety nie obeszło się bez antybiotyków. Oczywiście jak to często bywa, nieszczęścia chodzą parami i choroby też, po badaniach wyszło, że mam też lekką malarię. Lekka malaria, czyli jeden +, w tutejszej skali stawia sie takie plusiki. Najmocniejsza to trzy plusiki. Nigdy takiej nie miałem. Do malarii wrócę jeszcze później. W telegraficznym skrócie opowiem wam jak minęły nam Święta Bożego Narodzenia. W wigilię udało mi się zadzwonić do rodziny i kilkorga przyjaciół. Korzystając z „wypasionego” (swoją drogą ciekawe czy jeszcze tak sie mówi wśród polskiej młodzieży) telefonu siostrzenicy naszego proboszcza, udało mi się również skorzystać z Internetu. W między czasie ojciec Jerom Anakiese, który był wraz ze scholastykami w Wungu, spostrzegł, że nie wystarczy im komunikantów i chyba w akcie desperacji próbował przedostać sie do naszej parafii najkrótsza drogą. Jak się okazało, prawie przysłowiowo, skrót okazał się tylko pozorny i już pod koniec dziesięciokilometrowego odcinka auto ugrzęzło podczas przekraczania „strumyka”. Strumyk bowiem przemienił sie w owych dniach w małą rzeczkę. Prawie do wieczora trwała „akcja ratunkowa”. Niestety ja jako oficjalnie chory dostałem zakaz od proboszcza i nie mogłem w niej uczestniczyć. Nasi goście z Włoch (rodzina proboszcza), włączyli sie do akcji i wspólnie z pracownikami szpitala (siostry z naszej parafii dały do pomocy swojego jeepa karetkę) udało sie wyciągnąć naszych współbraci z kłopotów. Wieczorem była pasterka, taka misyjna, wiele śpiewów i takiej normalnej spontanicznej radości. Kiedy zaczęli śpiewać cichą noc, w lingala oczywiście, wzruszyłem się, tak trochę domem powiało. W tym momencie dopiero poczułem to Świąteczne wzruszenie. W czasie dnia jakoś tego się nie czuło, brakowało może takich trochę wydawałoby się gadżetów jak choćby choinka. Ale najbardziej doskwierał mi brak wigilijnej kolacji z opłatkiem, życzeniami… ale coś za coś. Wspomniani już przeze mnie „goście” proboszcza to Silvia i Carlo. Siostrzenica proboszcza i jej narzeczony. Obydwoje są inżynierami hydrologami i od chwili kiedy przybyli do nas mieliśmy na parafii takie małe Włochy. Trochę nas rozpieszczali. Silvia prawie codziennie przyrządzała nam jakieś włoskie specjały. Święta więc spędziliśmy trochę „ala italiana”. Poza tym z racji swojego wykształcenia, a może bardziej zamiłowania (obydwoje w wolnym czasie jeżdżą po świecie pomagając przy kopaniu studni i zakładaniu wodociągów) przyjrzeli się też naszym „parafialnym” studniom. Zaproponowali też zbiórkę na dalszy rozwój tegoż przedsięwzięcia w ich rodzinnej miejscowości. Jako „techniczne dusze”, oprócz różnych włoskich specjałów przywieźli nam również wiele potrzebnych narzędzi miedzy innymi piłę mechaniczną. Mogliśmy więc prawie na dobre uporać się ze stertą drewna zalegającą na naszym placu.

Nowy rok minął nam prawie spokojnie. Użyłem słowa „prawie”, bo w czasie kiedy wielu z was bawiło sie na sylwestrowych balach, razem z młodzieżą mieliśmy czuwanie. Jak to stwierdziłem pisząc do kogoś z przyjaciół, każdy na swoim miejscu. Niestety nie obeszło sie też bez niemiłych incydentów. Tutaj jest taki zwyczaj, że o północy przerywają zabawę i oddają się radosnym śpiewom i tańcom. Muszę tutaj dodać, że nasz kościół był swego rodzaju wyspą światła w oceanie ciemności i to nie jest tylko jakieś metaforyczne czy duchowe stwierdzenie, ale fakt wręcz techniczny. W Bibwa nie ma energii elektrycznej, kościół był więc tej nocy jedynym oświetlonym miejscem. Jak to często bywa światło przyciąga ćmy. Wśród kilkuset (tak, to nie przejęzyczenie) osobowej grupy młodzieży będącej w kościele, przemycili się też „kuluna”. Czyli po naszemu chuligani, czy w nowomowie szalikowcy. O północy, kiedy zaczęły sie śpiewy i tańce, „chłopaki” do tej pory podrzemujący w ławkach, uaktywnili się bardzo szybko, nie tylko biorąc udział w tańcach, ale też zachęcając młodzież do wejścia na ławki…szczyt nastąpił parę minut później, kiedy ktoś rzucił w kościele parę petard. Huk, pisk niemiłosierny… byli też tacy którzy skwitowali to gromkim krzykiem. Tego było już za wiele, z duszom na ramieniu poszedłem ich wyprosić. W kościele byli wprawdzie porządkowi wybrani spośród młodzieży, chyba trochę się jednak bali zwracać im uwagę. Kiedy jednak ja się ruszyłem, nagle wstąpiła w nich odwaga (na całe szczęście, bo sam co bym zrobił tej całej bandzie) i nagle pojawiła sie koło mnie spora grupa młodych silnych chłopaków. Efekt był natychmiastowy prawie wszyscy „kuluna” opuścili kościół. Kilku jeszcze próbowało jakiś zaczepek, ale nasi młodzi szybko się z nimi uporali i wyprowadzili ich poza kościół. Drzwi do kościoła zamknięto, zabawa toczyła sie jeszcze przez jakiś czas… powoli zaczęto prosić o cisze i zaczęła się konferencja „papy” Macaira, jednego z naszych parafian, prywatnie profesora na uniwersytecie w Kinszasie. Zmęczony już trochę przeżyciami i… ciągle ta malaria, poszedłem do domu. Młodzi czuwali i śpiewali jeszcze do rana. Za dużo więc sobie nie pospałem. Dziwne, ale rano całkiem rześki zerwałam się na poranną Mszę Świętą.

Moje stare Rado, które jest starsze ode mnie o parę dekad pokazuje datę 9 stycznia. Chrzest Pański, w kościele kongijskim, tak jak inne święta obchodzić go będziemy dopiero w niedzielę. Zwyczaj ten wprowadzono za czasów dyktatury prezydenta Mobutu, w ramach tak zwanej Zairyzacji – czyli niby powrotu do korzeni afrykańskich (zmieniano chrześcijańskie imiona, nazwy geograficzne itd.), utrudniano chrześcijanom przezywanie świąt przypadających podczas tygodnia przeniesiono więc świętowanie na najbliższe niedziele i tak już zostało. Patrzę przez okno na „zimowy” krajobraz naszego ogrodu. Ogród wygląda w tych dniach zupełnie inaczej niż jeszcze jakiś czas temu. Zniknęła gdzieś sięgająca do kolan trawa, drzewo porąbane na szczapy i ułożone równiuteńko przy budynkach gospodarczych… nic tylko „Cichą noc” można zanucić i usiąść przy kominku z filiżanką ciepłej herbaty. Zaraz, zaraz… a gdzie śnieg. Śniegu niestety – „nie ma” w tym roku i przyszłym pewnie też nie. Desperatów zawsze można zaprosić do lodówki (lodówka chodzi na olej napędowy) nich sobie przez chwile popatrzą. Żarty sobie robię. Spróbujcie jednak wytłumaczyć tutejszemu małemu dziecku, że zimą w Polsce jak okiem sięgnąć wszystko jest zasypane białym puchem… po kilku bezskutecznych próbach dałem sobie spokój. Kominka też nie mamy, a więc pracowicie uciułane drewno posłuży do bardziej prozaicznych celów, czyli do ugotowania obiadu. Tak sobie patrzę przez to okno… bo niestety od zeszłej soboty wróciła malaria i większość czasu spędzam w pokoju. Nie jest to miłe spędzanie czasu, trochę próbuję powtarzać lingala, trochę sie modlić, spać… Tym razem bez chininy się nie obeszło. Od kilku więc dni słyszę jakby ktoś mówił do mnie przez plastikową rurę. Cały czas szumi mi w głowie. Na szczęście już kończę tę kurację. Następnym razem poproszę siostrę o coś innego. Zgadzam się, tu ze zdaniem naszego proboszcza, że ta kuracja chininą to jak strzelanie z czołgu do muchy. Po malarii pewnie nie zostanie ani śladu, ale cały organizm dostaje nieźle w kość. Nie mogę się juz doczekać kiedy wreszcie będę mógł wsiąść na motor i pojechać do Wungu. Od Bożego narodzenia nikt tam nie był, bo droga była nieprzejezdna. Tak się zastanawiam czy nie zapytać chłopaków z klubu „enduro” w Pakości o tak zwane honorowe członkostwo. Cały czas przecież jeżdżę motocyklem terenowym. No może motocyklem to za wiele powiedziane, to tylko mała Yamacha DT 125… ale zawsze. Ostatnio trzeba było wymienić felgę na nową. Mój szanowny współbrat jechał z przedziurawioną oponą parę kilometrów, swoją drogą, jak on tego mógł nie zauważyć. Może ktoś się uśmieje, ale normalnie zmęczyłem się już tym pisaniem. A chory… powinien przecież wypoczywać. Pa pozdrawiam wszystkich.

o. Wojtek Chwaliszewski, mccj – Kongo