Panie Jezu, chciałeś, to idę…

Chłodny pokój, wygodne łóżko i jadłospis dużo lepszy od naszego w Old Fangak. Nabieram sił. Ponieważ nie należę do osób, które wysiedzą w jednym miejscu przez dłuższy czas, dlatego po dwóch tygodniach takie życie zaczęło mnie męczyć. Oczywiście, jakby mnie ktoś zapytał, czy mogę powrócić do Old Fangak, to na pewno byłbym już na lotnisku. Jednak ucząc się na błędach innych misjonarzy, wciąż słucham starszych, czekam i uzbrajam się w cierpliwość…

Ale moje myśli wciąż krążą wokół tego, co jeszcze muszę zrobić – zakupy dla wspólnoty, przygotowanie dwóch ton produktów na samolot i kilkanaście ton na łódź, która czeka na nasz materiał. Myśli wędrują też do kursu dla katechistów w Old Fangak, budowy nowych latryn dla parafii, a także ogrodzenia. Ale ludzie przede wszystkim czekają na odwiedziny i sakramenty… I choć każdy mi powtarza: „Daj sobie czas”, to jednak wciąż powraca natrętne pytanie, dlaczego mnie tam jeszcze nie ma. Tyle mam do zrobienia! Ale wiem, że chory i słaby niewiele zdziałam, a ryzykuję nawrotem choroby i ponownym przylotem do Nairobi. „Daj sobie czas – powtarzam – osłabiony nic nie zrobisz”.

Ten czas choroby uświadomił mi, że nie jestem „supermanem” i ciało może odmówić posłuszeństwa z dnia na dzień. I wtedy przychodzi zdenerwowanie, bo tego nie było w planie. A przecież nie można zawieść ludzi, do których zostałeś posłany. Była to chyba największa wewnętrzna walka w moim życiu – walka o siły, które powoli mnie opuszczały. Jednak czasem dla dobra innych warto podjąć ryzyko, zaprzeć się, uwierzyć w siebie i iść dalej. Bo czyż mogłem odwiedzić prawie wszystkie centra, a jedno zostawić na boku? Przecież i tam ludzie chcą świętować Boże Narodzenie razem z misjonarzem.

Zawsze przed takimi podróżami i w ich trakcie towarzyszy mi modlitwa. Bo co innego można robić podczas wielogodzinnych wędrówek? Można chwilę porozmawiać z napotkanymi ludźmi, pozdrowić ich i pobłogosławić. Rozbawić dzieci, które krzyczą i się śmieją. Potem pozostają już tylko rozmyślania i modlitwa. A gdy siły człowieka opuszczają? Wtedy już tylko modlitwa.

Na pewno wielu z Was szło kiedyś w jakiejś pielgrzymce. Wiecie więc dobrze, że pomimo bólu i zmęczenia napełnia wtedy człowieka radość z tego, co robi, dla kogo pielgrzymuje i jaki jest cel jego wędrówki. Dla mnie jest to miłość do Boga i do ludzi, do tego specjalnego daru powołania , czyli służby w tym szczególnym dla Boga miejscu. Miejscu, gdzie panuje wojna, gdzie ludzie żyją w niepewności, gdzie walczą z głodem, przemierzając kilometry w poszukiwaniu żywności, gdzie żyją w obozach dla uchodźców. Wszystkim im chcę powiedzieć: „Jestem z wami, nie jesteście sami”. My, misjonarze, stajemy się częścią ich życia. Chodzimy jak oni, cierpimy jak oni, jemy to co oni. Razem się modlimy, radujemy i smucimy. Wielką radością dla nas jest, że ci ludzie chcą, abyśmy z nimi byli. Widać to zwłaszcza, gdy podczas drogi ktoś ofiaruje kurę, kobiety przyniosą posiłek i zapytają, czy smakuje. Inni poczęstują herbatą. Katechista przygotuje chatę i przyniesie najlepsze łóżko i materac, jakie są w wiosce. Młodzież zorganizuje miejsce na prysznic i przyniesie wodę. A wieczorem wspólnie posiedzimy, patrząc w gwiazdy i odganiając się od komarów.

Choroba zmogła mnie, kiedy byłem w najdalszej części naszej parafii, dobre 45 km od Old Fangak. Przez cały czas towarzyszyła mi modlitwa o siłę. Wiedziałem, że będę jej bardzo potrzebował. Z każdym dniem było coraz trudniej, ale nie opuszczała mnie nadzieja, że jutro będzie lepiej. Jednak na kolejnej Mszy św. znowu zasłabłem. Nie wiem, jakim cudem doszedłem do Phayad. Do miejsca, gdzie schodziły się wszystkie centra na świętowanie Nowego Roku. Nogi mi odmawiały posłuszeństwa, wątroba bolała, a w głowie okrutnie wirowało. Czas tej bolesnej wędrówki jeszcze bardziej przybliżył mnie do Boga. Wiara daje wielką moc. Ileż to razy nie słyszymy w Ewangelii, jakbyś miał wiarę, robiłbyś wielkie rzeczy, sama wiara by cię uzdrowiła, dała ci moc… Przez cały czas wędrówki towarzyszył mi obraz ludzi, którzy zmierzają do Phayad, gdzie będzie Msza św. i misjonarz. I to dodawało mi sił. Wierzyłem, że dam radę. „Panie Jezu, chciałeś, to idę – idę w Twoim imieniu, więc będzie dobrze”.

No i doszedłem. W Phayad położyłem się w chacie i nie mogłem się ruszyć. Gdzie podziała się moja siła? Godziny mijały, a ja walczyłem ze sobą i z myślami, co będzie dalej. Czy dam radę wstać? Przecież Msza św. trwa tu 3-4 godziny. Modlitwa jest żywa, radosna, z mocą – a u mnie tej mocy nie ma. Każde wypowiedziane czy przeczytane słowo było walką. Wielkim wysiłkiem. Nie poddawałem się jednak. Na chwilę siadałem, na chwilę wstawałem i do przodu. Po Mszy z powrotem do chaty i na łóżko. Do północy przeleżałem, a potem znowu poszedłem na modlitwę, aby przywitać nowy rok. Udało mi się nawet przekazać ludziom kilka słów, a katechista odprawił liturgię słowa. Chłód trochę mi dopomógł. Skończyliśmy o 2 w nocy. Następnego dnia o 11 jeszcze jedna Msza św. Wciąż walczyłem z samym sobą, prosząc o trochę sił. I Bóg mnie wysłuchał, bo poczułem się nieco lepiej. Mogłem ustać na nogach. Tym razem uroczystość trwała dobre pół dnia. Ani się obejrzałem, jak wybiła 16. Było wielu dorosłych, młodzieży, dzieci, dużo grup parafialnych – naliczyli 3 500 osób. Patrząc na nich, ze zmęczeniem westchnąłem „Dobrze, że jestem”. Ani przez chwilę nie żałowałem decyzji, że postanowiłem tutaj przyjść. Ci ludzie napełnili mnie nową energią – ich uśmiech, każde dobre słowo i wdzięczność za to, że do nich przyszedłem, były jak najlepsze lekarstwo. Jeden ze starszych wyszedł na środek i wyraził wielką wdzięczność za moją obecność. Powiedział, że chciałby mnie za to unieść w górę, ale jest za słaby. Poprosił więc młodzież, aby to za niego zrobili, ale musiałem stanowczo odmówić. Następnie rzekł, że każdy powinien mieć lokalne imię i ja też. Wówczas młodzież od razu wykrzyczała Keer weer, czyli byk z rogami do przodu. Ciekawe, dlaczego takie? Ten dzień przyniósł mi wiele radości i choć wciąż słaby, niczego nie żałowałem. Ci ludzie zrozumieli, że jestem tu dla nich, że chcę być z nimi, modlić się z nimi i że ofiarowałem im samego siebie.

Daniel Comboni o swoim oddaniu napisał: „Idę do was, aby na zawsze pozostać waszym i dla waszego dobra poświęcam się na zawsze. Za dnia i w nocy, w słońcu i w deszczu pozostanę niezmienny, zawsze gotowy do spełniania waszych potrzeb duchowych. Bogaty i biedny, zdrowy i chory, młody i stary, pan i sługa będą mieć zawsze dostęp do mego serca. Wasze dobro będzie moim dobrem, wasze trudy będą moimi. Idę ręka w rękę z każdym z was”.

Kiedy skończyły się te piękne chwile, po mojej głowie zaczęły krążyć myśli, czy uda mi się powrócić do domu. Piechotą to 20 km, do jeziora 7 km i przeprawa przez zielone dywany wodorostów albo piechotą do głównej rzeki 10 km i kanu do Old Fangak. Leżałem i myślałem, że nie mam siły, aby przejść choćby kilometr. I co teraz? Mimo to byłem wdzięczny Bogu za to, że mogę chodzić. Wtedy też przyszła mi do głowy myśl o miejscu, w jakim się znajduję. Do kliniki mam 20 km, do najbliższego szpitala 500 km (Dżuba), a do dobrego szpitala 1400 km (Nairobi). Jednak wiara i ufność nie opuszczały mnie nawet na chwilę. „Dam radę, powtarzałem, przecież nie jestem sam”.

Ktoś może powie, jeśli jest ci tak źle, to wracaj do Polski. Ale przecież powołanie misyjne to ofiarowanie własnego życia po to, aby ci najbiedniejsi, opuszczeni i zapomniani doświadczyli choć trochę dobra. To ofiara dla innych. Być może dla wielu te słowa będą niezrozumiałe, ale tutaj tkwi tajemnica Bożego powołania. Mimo tylu niedogodności, jakie przeżywamy, w zamian otrzymujemy tak wiele radości. Z tylu rzeczy rezygnujemy, a jakże wielkie dary otrzymujemy. Jeżeli tym najmniejszym ofiaruję choć jeden uśmiech, odrobinę nadziei, możliwość spełnienia marzeń, jak choćby ukończenie szkoły, wspólnie odmówienie modlitwę, słowo pocieszenia, które uleczy, sakrament, który otworzy drogę do nieba, czy może zwykła rozmowa, po której usłyszę dziękuję, to powiem, że warto było. Pomimo choroby i zmęczenia, kiedy ciało staje się słabe, na wspomnienie przeżytych dni duch rośnie. Ktoś powie „ale cierpiałeś”. Ciało tak, ale duch się radował i weselił z każdego dnia i spotkania.

Jeśli nawet ta ostatnia podróż nie należała do najłatwiejszych, to i tak jestem za nią wdzięczny. Siła szła razem z WIARĄ w Boga, że nie jestem sam, że On mną kieruje, że mnie podtrzymuje, a także w to co robię i kim jestem. Może bez tego bym się poddał, zrezygnował, usiadł i rozpłakał? Bo jeżeli tracimy wiarę w Bożą obecność, w to kim jesteśmy, co robimy i co możemy zrobić, to tylko pozostaje nam zatrzymać się w miejscu, usiąść i wegetować. Trzeba pamiętać, że nigdy nie jesteśmy sami, że zawsze jest z nami Bóg, a także ci wszyscy, którym zależy na nas i którzy się za nas modlą.

o. Krzysztof Zębik, Sudan Południowy