Tagi: Dardżyling, Plantacja herbaty
Kobiety z Dardżyling
Życie kobiet pracujących na plantacjach herbaty składa się głównie z cierpienia. Mając to na uwadze, szkoły salezjańskie starają się dawać ich dzieciom nadzieję na lepsze jutro.
Nie ma już porannej mgły, kiedy zaczyna wyć syrena ogłaszająca początek dnia. Piyari jak co dzień wstała z łóżka dużo wcześniej niż pozostała rodzina. Przy świetle lampki przygotowała śniadanie dla dzieci i męża. Przyniosła wodę i zagotowała ją na małym piecu opalanym drewnem. Kiedy reszta jeszcze spała, zamiotła podwórko przed chatą, nakarmiła króliki i wyprała ubrania. Syrena zawyła o siódmej. Czas iść do pracy na bezkresne pola intensywnie kwitnącej zielonej herbaty.
Krzewy herbaty sięgają kobietom do pasa, a one całymi godzinami niemal automatycznie obracają w tę i tamtą stronę. Wybierają i składają liście raz za razem. Każda odnóżka ma „dwa płatki i pączek”, zgodnie z zamysłem brytyjskich władców kolonialnych sprzed 150. laty. Piyari pochyla się, bierze do ręki jasnozielony pęd, oddziela go od rośliny i rzuca w szmatkę przywiązaną wstążką do czoła. W południe będzie miała godzinną przerwę na lunch. Nie opłaca się jej wracać do domu, więc zje coś i odpocznie na herbacianym polu. A potem zacznie od nowa. Gest ten wykonuje w kółko, dopóki worek na jej plecach nie zostanie napełniony po raz drugi tego dnia. Worek jest ciężki, waży co najmniej 18 kilogramów. Żeby go napełnić, musi w ciągu dnia pochylić się tysiące razy. Otrzyma za to zapłatę w wysokości 230 rupii, czyli ok. 11 zł. W przeliczeniu na kilogram stanowi to 1,4% ceny, za jaką herbata docelowo będzie sprzedawana w Europie. Kiedy syrena wybrzmiewa po raz kolejny, Piyari i jej towarzyszki udają się do punktu zbiórki, gdzie opróżniają swoje worki i ważą zebrane liście. Przełożeni sprawdzają, czy każda z kobiet osiągnęła cel – 36 kilogramów.
Kiedy Piyari wraca do domu, jest już zmierzch. Przy świetle świecy modli się z rodziną, patrzy na wizerunki Maryi, Józefa i Dzieciątka Jezus i dziękuje Bogu za przeżyty dzień. Jej rodzina – podobnie jak pozostali mieszkańcy wioski – należy do indyjskiej mniejszości etnicznej, z której wielu jest katolikami. Po przygotowaniu kolacji, zanim pójdzie spać, rozmawia jeszcze z mężem, który pracuje w pobliskiej fabryce herbaty. To tam zebrane liście pozostawia się do wyschnięcia, a następnie zwija i poddaje fermentacji, zamieniając zieloną herbatę w czarną. Później następuje przesiewanie, suszenie i pakowanie, a potem herbata jest niezwłocznie wysyłana za granicę.
Anglicy zastanawiali się, czy herbata z ich indyjskiej kolonii stanie się kiedykolwiek opłacalnym biznesem. W tamtym czasie ten szlachetny trunek – przez długi czas zarezerwowany dla klas wyższych – pochodził głównie z Chin, które praktycznie zmonopolizowały rynek. Żeby przerwać ten monopol, w połowie XIX wieku Anglicy chwycili za broń i rozpoczęli wojny opiumowe. Później przemycili nasiona herbaty do Indii i zaczęli samodzielnie eksperymentować z ich uprawą. Na północ od ich ówczesnej stolicy, Kalkuty, u podnóża Himalajów, warunki wydawały się do tego idealne, ponieważ herbata wymaga odpowiedniej kombinacji: wystarczającej ilości słońca, dużej ilości deszczu i temperatur od 18 do maksymalnie 30 stopni. Obecnie Indie to wielka potęga herbaciana i, po Chinach, największy producent herbaty na świecie. To herbata a nie kawa jest najczęściej spożywanym napojem na świecie, dlatego jest bardzo dochodowym biznesem, ale niestety nie dla tych, którzy ją zbierają. Nie dla Piyari i około pół miliona ludzi trudniących się uprawą herbaty w indyjskim stanie Bengal Zachodni. Ich płace są bardzo niskie nawet jak na standardy indyjskie. Według badań zbieracze herbaty otrzymują najniższe wynagrodzenie ze wszystkich grup zawodowych. Podczas gdy Piyari i wielu innych pracują niżej, w miejscu, które koneserzy herbaty będą nazywać Dooars, wyżej znajdują się tarasy wzniesione na wysokości nawet 2 tys. metrów nad poziomem morza. Herbata niczym miękki, zielony dywan pokrywa strome zbocza. Herbata Dardżyling uznawana jest przez specjalistów za najsmaczniejszą na świecie. Ma delikatny kwiatowy aromat w najwcześniejszych zbiorach. Później, gdy pojawiają się nowe liście i pędy, a monsun robi swoje, smak staje się mocny – „gorzko orzechowy”. W zależności od czasu zbioru zmienia się jej smak, ale jedna rzecz w przypadku Piyari i tych, którzy pracują poniżej, pozostaje niezmienna – ich zarobki i cierpienie.
„To praca, która powoli wyczerpuje. Widziałam, jak to się dzieje przez lata z moją mamą” – mówi Nikita, dziewiętnastoletnia studentka. Ale podobnie jak Piyari jej matka nie wypowie słowa skargi. Wielu młodych ludzi próbuje się wydostać z Dardżyling, aby ich życie nie było takie same. A rodzice nie pragną niczego więcej jak ich sukcesu. „W przeciwnym razie zostaną uwięzieni jak żaba w studni, jak to się mówi w Indiach” – mówi ojciec José, salezjanin i dyrektor pobliskiej szkoły. Kapłan jest bardzo zaniepokojony trudną sytuacją zbieraczy herbaty. „Są wyzyskiwani i otrzymują głodowe pensje. Chociaż pracują ciężej niż ktokolwiek inny, to mieszkają w biednych chatach, rzadko z prądem czy łazienką. I tak jest od pokoleń”. Nikita uczęszcza do szkoły salezjańskiej w Sonadzie, ostatnim mieście przed Dardżyling. Wyznaje: „Dla mnie wyjazd tam był tak nierealny jak wyprawa na Księżyc. Coś odległego, niewyobrażalnego. Szkoła z dobrą reputacją i fantastycznym składem nauczycieli. Jak moi rodzice, którzy oboje pracują na plantacjach, mogli sobie pozwolić na coś takiego?”.
Ścieżka życiowa Nikity wydawała się z góry ustalona. Tylko kilka lat szkoły publicznej: czytanie, pisanie, trochę matematyki i nic więcej. A potem, jeśli by miała szczęście, dostałaby dożywotni kontrakt swojej matki, aby kontynuować pracę na plantacji herbaty. Życie już z góry ustalone, zanim w ogóle się zaczęło. Dzięki stypendiom salezjanów Nikita i jej koledzy uczęszczają do szkoły. Dziewczyna marzy o karierze z dala od wyzysku. Według ojca José ich szkoly prawdopodobnie należą do najlepszych w zachodnich Himalajach. „Płacimy nauczycielom dobre pensje, zatrudniamy wysokiej klasy specjalistów i stać nas na pobieranie niskiego czesnego za studia. Przychodzą do nas zarówno dzieci właścicieli plantacji, jak i dzieci ich pracowników. Dzięki opłatom szkolnym dla zamożnych uczniów możemy sponsorować wielu biedniejszych, którzy w przeciwnym razie nie mieliby szans w życiu”.
Niedaleko Sonady znajduje się jeden z 84 tarasów herbacianych w Dardżyling. Prawie wszyscy jej mieszkańcy, w tym również ci o nepalskim pochodzeniu, są katolikami i gromadzą się w kościele na modlitwie. W drewnianym budynku z radością witają ojca Tomy’ego, kolejnego salezjanina. Później chwalą go za swoje dzieci, które robią tak wielkie postępy. Zawdzięczają to także Stelli i Ronitowi, studentom, którzy ukończyli salezjańską szkołę i również są dziećmi zbieraczy herbaty z Dardżyling. Ci młodzi ludzie regularnie odbywają długą podróż do wioski. „Chcemy dać coś od siebie – mówią – bo dzięki stypendiom dostaliśmy nieosiągalną dla nas życiową szansę. Otrzymamy bezpłatną edukację, która otworzy przed nami zupełnie nowe drzwi. Przychodzimy więc tutaj, aby uczyć dzieci, ponieważ wiemy, jak mało nauczą się w szkołach państwowych”. Salezjanie zachęcają uczniów, aby rozwijali się, ale nie zostawiali tych, których spotkają na swojej drodze. „Ucz się, aby zrobić coś dla swojej społeczności. Możesz wyjechać, ale pijąc filiżankę drogiej herbaty w Kalkucie, Delhi czy gdziekolwiek indziej, nigdy nie zapomnij o Dardżyling. Bo tylko ty wiesz, co jest w twojej filiżance”.
tekst: Southworld.net
zdjęcia: 123RF