Tagi: Alfredo Fiorini, kombonianin
Marzenia brata Alfredo
Tym razem opowiem Wam o bracie Alfredo Fiorinim, kolejnym wielkim misjonarzu komboniańskim. Z pewnością wiecie, że w Zgromadzeniu Misjonarzy Kombonianów oprócz kapłanów, biskupów czy ludzi świeckich, którzy współpracują z nami w dziele ewangelizacji, są też bracia zakonni. Nie są to oczywiście osoby, które mają jakieś trudności, np. z nauką, i dlatego decyduje się zostać bratem. Pośród nas bowiem jest wielu braci po studiach, którzy służą ludziom według swojej profesji. Każdy z nich jest konsekrowany Bogu dla misji ewangelizacyjnej (jak ojcowie) w duchu świętego Daniela Comboniego.
Zanim brat Alfredo Fiorini wstąpił do Zgromadzenia Misjonarzy Kombonianów ukończył studia medyczne i był praktykującym lekarzem. Po wstąpieniu do zgromadzenia rozpoczął studia filozoficzne i teologiczne jak jego koledzy przygotowujący się do kapłaństwa. Kiedy zbliżał się czas święceń kapłańskich, po dość długim i intensywnym czasie modlitwy i refleksji, zdecydował się zostać bratem zakonnym, by być bliżej ludzi cierpiących. Czuł, że Pan Bóg powołuje go, by poświęcił się leczeniu ludzi w Afryce, która była bardzo utrudzona i ciepiąca. Jako kapłan-misjonarz musiałby przede wszystkim głosić Słowo Boże i sprawować sakramenty, a powołanie na brata zwalniało go z tej misji i pozwalało na całkowite oddanie się chorym i głoszenie Chrystusa swoimi czynami.
Poznałem w życiu różnych braci, ale szczególne wrażenie wywarli na mnie dwaj z nich. Pierwszy to brat Daniele Giusti, który obecnie pracuje w naszej rzymskiej kurii, ale przez większość swojego życia posługiwał w Ugandzie jako lekarz. Drugi natomiast to brat Romeo Hernan z Peru. On też jest lekarzem, a swoją służbę misyjną odbywa w Kongo. Ci dwaj bracia pokazali mi piękno braterskiego powołania. To fantastyczni ludzi i misjonarze. Z całego serca kochają Boga, Kościół i swoje medyczne powołanie. Są szczególnie wrażliwi na cierpienie drugiego człowieka. To wielki dar spotkać tego typu ludzi na swojej drodze.
Brat Alfredo Fiorini urodził się 5 września 1954 r. we włoskim mieście Terracina, nieopodal Rzymu. Był pierwszym z czworga dzieci Tildy Bracconi i Elio Fiorini. Rodzice głęboko wierzyli w Boga i tę miłość do Niego oraz ludzi starali się od najmłodszych lat wpoić swoim dzieciom. Ojciec był przewodniczącym parafialnej Akcji Katolickiej (jest to ruch osób świeckich, którego celem jest działalność ewangelizacyjna i charytatywna). Młodszy brat Alfredo o imieniu Fabio po skończeniu szkoły średniej wstąpił do seminarium i został kapłanem diecezjalnym. Natomiast siostry – Patrizia i Roberta – wyszły za mąż. Zawsze były głęboko związane z Alfredem, mimo że dzieliła ich spora odległość geograficzna. Jak widać, brat Alfredo wyrastał w pięknej, kochającej się rodzinie zbudowanej na wierze. To środowisko rodzinne ukształtowało go i dało dobre podstawy do dalszej formacji ludzkiej i chrześcijańskiej.
W postawie Alfredo Fioriniego najbardziej ujmuje fakt, że był takim zwyczajnym chłopcem. Nic wcześniej nie wskazywało, że kiedyś rozpocznie się jego proces beatyfikacyjny albo że stanie się tak rozpoznawalny – przed wszystkim w swoim mieście Terracina czy w zgromadzeniu komboniańskim. Jako dziecko nie wyróżniał się spośród swoich kolegów i koleżanek. Skończył szkołę podstawową i średnią w rodzinnym mieście. Następnie podjął studia medyczne na uniwersytecie w Sienie i w wieku 26 lat został lekarzem. W międzyczasie spotkał misjonarzy kombonianów i dzięki temu zrodziło się jego powołanie misyjne. Był osobą niezwykle wrażliwą, dlatego nie pozostał obojętnym na cierpienie mieszkańców Afryki. Mając 28 lat zdecydował się na rozpoczęcie formacji misyjnej, która przygotowała go do wyjazdu na misje do Afryki. Przełożeni wysłali go do Mozambiku. Młody Alfredo marzył, by leczyć ludzi cierpiących i budować miejscowe struktury medyczne. Niestety, jego marzenia zostały brutalnie przerwane 24 sierpnia 1992 r., kiedy jadąc do szpitala w Aula, grad kul z kałasznikowa podziurawił jego samochód i odebrał mu życie. Miał zaledwie 38 lat. To były bardzo trudne czasy dla Mozambiku, ponieważ trwała tam wtedy wojna domowej. Renamo i Frelimo, dwa wrogie sobie ugrupowania polityczne i militarne, dewastowały cały kraj i życie miliona mieszkańców. Brat Alfredo był ich kolejną niewinną ofiarą.
Śmierć tego młodego misjonarza, który przybył z dalekich Włoch, by leczyć miejscowych ludzi i pomagać im, wstrząsnęła całym krajem, ale także oprawcami tego tragicznego wydarzenia. Bowiem owocem tej bezsensownej śmierci było podpisanie traktatu pokojowego, gdyż przedstawiciele obu partii w końcu zasiedli razem do stołu. Po 17. latach krwawych i bratobójczych walk pokój zapukał do drzwi tego kraju. Niestety, trzeba było tej ofiary, żeby zaszły pozytywne zmiany.
Kolejną inspirującą rzeczą w życiu brata Alfredo jest fakt, że był człowiekiem marzeń. Nie o bogactwie, sławie, władzy czy doświadczaniu wszelkich możliwych przyjemności. On miał piękne marzenia, Boże marzenia. Bardzo pragnął opiekować się ludźmi chorymi.
W obecnych czasach wiele krajów Afryki Subsaharyjskiej dalej nie ma odpowiedniej opieki medycznej. Mnóstwo ludzi umiera. Są wśród nich przede wszystkim kobiety, które umierają podczas porodu, a także dzieci tracące życie z powodu malarii czy niedożywienia. W Zambii, gdzie miałem możliwość służyć przez 10 lat jako misjonarz, na własne oczy widziałem, jak trudna jest opieka medyczna. Nasza komboniańska parafia w Chamie (miasto znajduje się na północnym wschodzie Zambii w Lunagwa Valley) jest bardzo rozległa, rozciąga się w promieniu 150 km, a jest tam tylko jeden szpital z jednym lekarzem. Aż trudno sobie wyobrazić, jak to może funkcjonować. Ludzi pokonują na rowerze lub pieszo dziesiątki kilometrów przez sawannę, by dotrzeć do celu. Oczywiście, w dużych miastach jak Lusaka, która jest stolicą kraju, czy Livingstone albo Kabwe jest dużo lepiej, ale większość ludzi żyje na wsi, gdzie sytuacja jest naprawdę dramatyczna. W związku z tym zrodziła się idea, żeby pomóc wspólnocie w Mwira w budowie małego szpitala (Mwira jest naszą najbiedniejszą wspólnotą i najbardziej oddaloną od cywilizacji). Miejscowi ludzie przygotowali cegły i piasek, a nasza wspólnota zajęła się projektem i szukaniem sponsorów. Pracę ukończyliśmy po trzech latach w 2017 r. Radość wszystkich była przeogromna, to jako prezent z nieba. Po tym wydarzeniu ludzie z innych Kościołów dołączali do katechumenatu, by po 4. latach przyjąć chrzest i należeć do Kościoła katolickiego. Czyniąc takie dzieła miłosierdzia, czuliśmy się wszyscy szczęśliwi i spełnieni, chociaż kosztowało nas to wiele trudu i wyrzeczeń. Teraz ten szpital codziennie przyjmuje dziesiątki ludzi, ratując im życie.
Takie właśnie marzenia miał bohater dzisiejszego artykułu. Niestety, nie było mu dane, by urzeczywistnić swoje pragnienia i cieszyć owocami własnej pracy. Jego przesłanie solidarności i troski o każdego człowieka – przede wszystkich Mozambijczyków – jest wciąż aktualne i odbija się echem do nas, ludzi młodych, że warto mieć marzenia Boże a nie światowe, bo kto realizuje Boże marzenia, ten czuje się spełniony i szczęśliwy, chociażby one kosztowały wiele trudu i wyrzeczeń.
Drodzy Młodzi, brat Alfredo miał głęboką więź z Jezusem, poznał Go, kochał z całego serca i naśladował wiernie przez całe swoje krótkie życie. Miłował też Kościół jako wspólnotę uczniów Chrystusa, chociaż też nie szczędzono jej krytyki jak w dzisiejszych czasach. Poniższy wiersz obrazuje, że dla brata Alberto Bóg był Kimś najważniejszym. Uczyńmy z niego naszą wspólną modlitwę:
O Panie,
ziemia lśni jako symbol Twojej obecności.
Wszystko jest skąpane w Twym blasku i życiu.
Spraw, o Panie, by każdy aspekt piękna zrodził w mym sercu dobro i miłość.
Każdy z nas jest odbiciem Twego wiecznego blasku. Każdy z nas jest lustrem, które powoli z czasem matowieje, jeśli na niego nie spoglądasz z miłością.
Spraw, o Panie, by świadomość Twej obecności nauczyła mą duszę delikatności. Delikatności także wobec mnie samego, pękniętego lustra Twojej miłości.
Uczyń mnie, o Panie, świadomym Twej obecności, która wybacza,
Uczyń mnie, o Panie, świadomym kruchość mojej egzystencji!
tekst: o. Paweł Opioła MCCJ