Tagi: ,

Pod urokiem Cerro Rico

Pracują w ciemnych i słabo zabezpieczonych tunelach – w poszukiwaniu tej jednej wymarzonej „żyły złota”, która ma im zapewnić bogactwo. Ale to, co w rzeczywistości znajdują górnicy w srebrnej górze w boliwijskiej Potosí, nie wystarcza nawet na skromne życie. Wspólnota Sióstr Katolickich pomaga rodzinom górników w ich ciężkiej sytuacji życiowej, szczególnie w czasie pandemii.

Kiedy pierwsze promienie porannego słońca pojawiają się nad Cerro Rico („Bogate wzgórze”), a miasto jest wciąż ciche, spowite chłodem lodowatego poranka, Percy Fuertes wstaje i modli się. Robi to każdego dnia, zanim wejdzie do kopalni.

W Potosi od pięciuset lat wszystko kręci się wokół górnictwa. Sklepy sprzedają laski dynamitu, węże i kompresory. Najbardziej imponującym budynkiem w mieście jest stara mennica z czasów kolonialnych. Po wąskich uliczkach rozlega się turkot ciężarówek i brudnych wiejskich pojazdów. Nad tym górniczym miastem stale unosi się drobny pył. Wnika on w każdą szczelinę, osiada na każdym meblu i trafia do każdego płuca, i tak już walczącego o tlen w mieście położonym na wysokości 4 tys. metrów.

Tak naprawdę „Bogate wzgórze” przynosi głównie nieszczęścia. Ogromna liczba górników cierpi na nieuleczalne choroby płuc. Wielu zatruło się amoniakiem lub innymi gazami albo zginęło w zwodniczych, śliskich tunelach górniczych. Dostawa taniego alkoholu etylowego, sprzedawanego za równowartość jednego euro za ćwierć litra, stała się przyczyną tragedii finansowych i rodzinnych wielu osób. Średnia długość życia górnika tutaj to 40 lat.

Fuertes jest wyjątkiem. Ma 43 lata, ale wciąż jest muskularny i wystarczająco silny, by wykonywać tę karkołomną pracę w górach. „Każdego ranka jem płatki owsiane z mlekiem, które wzmacniają i chronią płuca” – mówi i złoty ząb błyska w jego ustach, gdy się uśmiecha. Jednak jego dobry humor to tylko pozory. W milczeniu przytula swoją żonę Virginię Condori. Nieustępliwe górskie słońce, zimny wiatr i wiele zmartwień sprawiły, że twarz 47-latki pociemniała i pokryła się drobną siateczką zmarszczek. Kobieta schrypniętym głosem życzy mężowi powodzenia. Nie wie, czy w ogóle i w jakim stanie wróci wieczorem. Zadrapania i siniaki u górników są na porządku dziennym.

Fuertes pracuje w czteroosobowym zespole zatrudnionym przez spółdzielnię, która ma koncesję na tunel na wysokości 4300 metrów n.p.m. na zboczu Cerro Rico. Wydobyta skała jest odsprzedawana jednej z wielu hut, które z kolei są własnością innych firm. Stosunki własnościowe i pracownicze w boliwijskim górnictwie nie są zbyt przejrzyste. Luz Rivera, z duszpasterstwa katolickiego w Potosí, mówi o „wyzysku na wzór niewolników”. „Nie ma umów o pracę, nie ma ubezpieczenia społecznego, mężczyźni sami muszą kupować sprzęt, a nawet sami sobie organizować dojazd do i z kopalni. Wynagrodzenie wypłacane jest co tydzień, a jeśli brygadzista chce, to samowolnie może coś odliczyć lub kogoś zwolnić bez wypowiedzenia” – stwierdza.

Jednotonowe ciężarówki

Fuertes jest ekspertem od wyburzeń. Głęboko w tunelu wierci młotem pneumatycznym otwory, w które wkłada się laski dynamitu. Lont o długości około półtora metra daje mu trzy do czterech minut na odsunięcie się od miejsca wybuchu. Bieganie jest niemożliwe w wąskim tunelu, który ma nie więcej niż 1,60 metra wysokości, a ziemia między torami jest błotnista. W świetle reflektorów odbijają się tysiące cząsteczek kurzu. Ciśnienie, które powstaje w czasie eksplozji, niemal rozrywa bębenki w uszach i jeszcze bardziej utrudnia oddychanie.

Kiedy tylko opadnie kurz, mężczyźni wracają do kopalni i ładują kamień do żelaznego wagonika. Załadowana ciężarówka waży około tony i dwóch mężczyzn ledwo jest w stanie ją ruszyć. Grube krople potu tworzą się na czołach dwóch młodych współpracowników Fuertesa, gdy ją wypychają na światło dzienne. Czteroosobowa grupa w ciągu dnia roboczego, który kończy się między czwartą a piątą po południu, wydobywa od ośmiu do dziesięciu ciężarówek kamienia. Nie ma przerwy na posiłek, muszą wystarczyć przeżute liście koki trzymane między zębami a policzkiem, które zwalczają głód i zmęczenie. Każdy z tej czwórki na koniec miesiąca zabiera do domu zaledwie 250 euro.

„Wiele razy mu powtarzałam, żeby szukał innej pracy” – wzdycha Virginia, wywieszając pranie na ponurym dziedzińcu. Dwa szczeniaki gramolą się po gołej betonowej podłodze, a niebieska farba odchodzi od ścian. Czasem Fuertes dorabiał jako robotnik na budowie. Ale jest człowiekiem „ciemności”. W kopalni pracuje od 16 roku życia i praca w gorącym słońcu mu nie służy. Poza tym w kopalni zarabia dwa razy więcej niż w branży budowlanej, choć i to nie wystarcza, by zapewnić rodzinie odpowiednie utrzymanie. „Pracowałem kiedyś w firmie wydobywczej i miałem nawet ubezpieczenie społeczne – mówi z dumą – ale przyszedł kryzys gospodarczy, a teraz jeszcze koronawirus”.

W Boliwii z powodu pandemii przez cztery miesiące obowiązywała ścisła kwarantanna. Dla Cerro Rico miało to fatalne skutki gospodarcze. Fuertes został zwolniony. Jego żona także straciła pracę sprzątaczki w hostelu z powodu braku gości. Rodzina przeżyła tylko dzięki doraźnej pomocy państwa i darowiznom żywności od kościoła.

Siostra Damiana Rodriguez dobrze zna rodzinę Fuertesa. Trzy córki – Almendra lat 15 oraz bliźniaczki Catherine i Rocío lat 8 – chodzą do szkoły prowadzonej przez Zakon Świętego Józefa z Treveris, która znajduje się w centrum górniczego okręgu San Pedro. Szkoła została założona 28 lat temu, aby umożliwić córkom górników zdobycie średniego wykształcenia i dać im nowe perspektywy życiowe. „W górniczym świecie macho dziewczęta cierpią szczególnie – mówi s. Damiana.– Tu kobiety zajmują drugorzędną rolę w społeczeństwie. Młodo wychodzą za mąż i szybko zachodzą w ciążę, a potem często są bite przez pijanych mężów. Często też w młodym wieku zostają wdowami”.

Jedzenie dla najbiedniejszych

Kiedy wiele rodzin uczennic straciło pracę podczas pandemii koronawirusa, siostry dla szczególnie potrzebujących przygotowywały paczki z żywnością. Kilka kolorowych worków wypełnionych ryżem, makaronem, fasolą, olejem kuchennym i mydłem wciąż leży w rogu klasy. Virginia i Fuertes uprawiają poza miastem własną fasolę i ziemniaki na niewielkim kawałku ziemi, który im dali jego rodzice. „Przynajmniej nie umarliśmy z głodu – mówi Virginia – ale czasami mieliśmy tylko jeden posiłek dziennie”. Z tego, co zaoszczędziła na pracy w hostelu, kupiła telefon komórkowy, aby jej trzy córki i 12-letni syn Fabricio mogli przynajmniej brać udział w nauce zdalnej. „Czasem lekcje się pokrywają, czasem nie mam pieniędzy, aby doładować konto i uzupełnić limit danych na moim telefonie komórkowym” – dodaje.

Na szczęście mały domek, w którym mieszkają z teściami, znajduje się niedaleko szkoły, w której rodzice mogą osobiście odebrać zeszyty ćwiczeń i książki. „W marcu rząd zamknął szkołę i zostawił nas samych. Musieliśmy improwizować naukę zdalną” – mówi siostra Damiana, która uczy etyki i religii.

Niekiedy siostra chodzi do szkoły na spotkania z kadrą pedagogiczną lub żeby rozdać materiały rodzicom. Za każdym razem smucą ją puste sale lekcyjne. „Tęsknię za życiem, śmiechem dziewcząt, a nawet hałasem” – wzdycha.

Pandemia to poważny cios dla systemu edukacji w Boliwii. W szkole podstawowej jedynie połowa dzieci może brać udział w zajęciach zdalnych, w liceum jeszcze mniej, bo tylko 30 procent. Według szacunków pracownika socjalnego Rivery, w wyniku pandemii liczba pracujących dzieci w Potosí wzrosła z 10 tys. do 15 tys. Nie ma jednak oficjalnych danych na ten temat.

Bez okularów, bez butów

W domu rodziny Fuertes panuje kryzys. Dzieci oglądają telewizję lub bawią się z dwoma szczeniakami Poli i Canelą. Wcześniej wolny czas spędzali z przyjaciółmi. Fabricio chodził do klubu piłkarskiego, a Almendra działała w kościelnej grupie młodzieżowej. Pandemia ograniczyła to wszystko do minimum. Podręczniki odebrane przez Fuertesa w szkole są mile widzianą odmianą. To że przyjechała z nim siostra Damiana, zachęca bliźniaczki do pochwalenia się umiejętnością czytania, którą nabyły w poprzednim roku i pieczołowicie ćwiczyły podczas pandemii. Catherine czyta dość płynnie, ale Rocío często przerywa, zacina się i zaczyna od nowa. Nie widzi bowiem zbyt dobrze, właściwie to potrzebuje okularów. Ale na to nie ma pieniędzy. Nie ma też pieniędzy na nowe buty. Bliźniaczki wyrosły ze starych i na razie muszą wystarczyć im pantofle, mimo że jest zimno.

Fuertes kątem oka spogląda na swoje dwie córki „Może wkrótce uda nam się znaleźć veta – szepcze. Veta to bogata żyła, o której marzą wszyscy górnicy. – Wtedy natychmiast zrezygnowałbym z pracy w kopalni i zaoferował swojej rodzinie lepsze życie”.

tekst: Sandra Weiss/Kontinente

fot. flickr.com/mrdoctor
fot. flickr.com/9508280@N07

fot. flickr.com/peatc