Tagi: Meksyk, Powołanie misyjne
Prezent od Boga
Mam na imię Wojciech. Jestem mężczyzną, kapłanem i misjonarzem. Każde z tych słów jest bardzo ważne, wiąże się bowiem z moją tożsamością jako człowieka i dziecka Boga. I jak ze wszystkim, co ma jakąś wartość w naszym życiu, trzeba było czasu, potu i wyrzeczeń, aby to odkryć. Im jestem starszy, tym bardziej przekonuję się, że życie to fascynująca przygoda, taka gra, w której odkrywamy, kim naprawdę jesteśmy. Oczywiście nie jest to egoistyczne odkrywanie dla zdobywania kolejnych doświadczeń, tak modne w dzisiejszych czasach. Jest wręcz odwrotnie – im bardziej wiem, kim jestem, jakie mam pragnienia, silne i słabe strony, tym bardziej potrafię kochać Boga, siebie i bliźniego. Jezus zebrał to w zaledwie jednym zdaniu, żegnając się podczas ostatniej wieczerzy z tymi, których uważał za swoich przyjaciół. Myślę, że tak naprawdę Wasze i moje życie jest odkrywaniem i pogłębianiem tego przykazania.
We wspólnocie Kościoła mówimy, że wszyscy mamy jakieś powołanie. Każdy z nas słyszał o woli Boga, której mamy szukać i wcielać w życie. Niestety, wielu ludziom na samą myśl o tym przechodzą ciarki. Jak to ten odległy Bóg ma jakiś plan dla mnie? A jak mi się nie spodoba? A jeżeli to coś ponad moje siły? W większości przypadków reagujemy ze strachem, a przynajmniej z niepokojem. I wielu z nas już na tym etapie daje sobie spokój. Jeżeli jednak spróbujemy, stanie się coś, czego byśmy się nigdy nie spodziewali, życie porwie nas jak nurt rwącej górskiej rzeki. Zanim jednak rzucimy się w wir wielkiej przygody życia, to Bóg już od dzieciństwa daje nam marzenia.
Skoro dziś mówimy o mnie, to opowiem Wam o dwóch moich dziecięcych pragnieniach. Od najmłodszych lat czytałem wiele książek o podróżach do Afryki. W piątej klasie podstawówki na lekcji geografii mówiliśmy o Kongo. Zdjęcie wielkiego goryla na jednej ze stron podręcznika bardzo rozpaliło moją wyobraźnię. Czas mijał, a mnie, już nastolatka, zafascynowały motocykle. Z wypiekami na twarzy razem z kolegami oglądaliśmy zachodnie maszyny na zdjęciach prospektów przywiezionych z Niemiec. Remontowaliśmy też ówczesne „cuda” techniki PRL-u. Kilkanaście lat później jechałem moją terenową Yamahą przez dżunglę na północy Konga. Kilkadziesiąt metrów przede mną na drogę wyszedł potężny samiec goryla, zatrzymał się i popatrzył w moją stronę. Ja również się zatrzymałem w bezpiecznej odległości. Zwierzę popatrzyło na mnie przez chwilę, po czym zniknęło w nieprzeniknionej gęstwinie tropikalnego lasu. W tym momencie przypomniałem sobie swoje marzenia z dzieciństwa. Bóg spełnił je z nawiązką. Takich przykładów mógłbym wymienić jeszcze wiele.
Bóg nie tylko spełnia nasze marzenia z dzieciństwa, ale daje nam również coraz inne wyzwania i czyni przez nas rzeczy, o których nawet byśmy nie śnili. Kiedy żegnałem się z Kongiem, pozostawiłem po sobie wybudowane szkoły, drogi i mosty, a nawet szpital w zupełnej głuszy. Pozostawiłem też tam kawałek swojego serca. My, kombonianie, jesteśmy nazywani synami Serca Jezusa, które jest głęboko ludzkie. Moja kolejna misja znajduje się w Meksyku w górach Guerrero. Mieszkam tu i pracuję z braćmi i siostrami z plemienia Mixteco lub jak się sami nazywają ñuu Savi (ludzie deszczu). Przez sześć lat, które tu jestem, nie wybudowałem ani szkoły, ani szpitala. Tym razem moim zadaniem było zbudowanie relacji z ludźmi, którzy na początku byli bardzo nieufni. W miejscu tym królowała przemoc. Dziś, kiedy idę ulicami naszego miasteczka, wszyscy mnie witają i uśmiechają się. Patrzę z radością na te sześć lat drogi, którą wspólnie przeszliśmy, na dzieci, które ochrzciłem, małżeństwa, którym towarzyszyłem, lub ludzi, którzy żyją, bo udało się zażegnać konflikty, które mogły się krwawo skończyć. Jestem wdzięczny Panu Bogu za to, że wśród nich odnalazłem swoje serce i następne miejsce, które mogę nazwać domem. Kolejny raz doświadczam w swoim życiu, że spełniając wolę Bożą, możemy zajść o wiele dalej, niż byśmy sobie wymarzyli.
tekst i zdjęcia: o. Wojtek Chwaliszewski MCCJ



