Tagi: ,

W Domu Ojca Mego

W mieście Abor, na wschodzie Ghany, organizacja In My Father’s House realizuje projekt całościowej opieki nad dziećmi. Kompleks – założony w roku 2000 przez włoskiego kombonianina Giuseppe Rabbiosiego – jest obecnie domem dla 120 dzieci, a jego szkoła służy 800 uczniom z okolicy.

Pierwszą rzeczą, która najpierw rzuca się w oczy, to piękno tego miejsca. Dużą część terenu porastają palmy i drzewa mango. Natomiast drugą rzeczą jest liczba dzieci i młodych ludzi błąkających się po okolicy. Jedni się bawią, inni rozmawiają lub siedzą na krawężniku i rozmyślają o własnych sprawach. Wszystko to wygląda jak mała wioska z podłużnymi, jednopiętrowymi budynkami pomalowanymi na kremowo i niebiesko. Wewnątrz budynków znajdują się pokoje, klasy, kuchnia, przychodnia, warsztat… Jest tam również wieża, park, promenada z dwoma altankami i kaplica poświęcona św. Danielowi Comboniemu. Za budynkami jest ogród warzywny. A za rogiem kolejne sale lekcyjne. O tej popołudniowej godzinie, kiedy światło słońca przedziera się przez gałęzie, atmosfera jest wyjątkowo spokojna pomimo prowadzonej aktywności. Kilka dziewcząt żartuje, rozwieszając świeżo wyprane koszulki. Grupa młodych mężczyzn – z których jeden trzyma dwie drewniane kule – rozmawia siedząc na starych oponach. Parę psów wyleguje się na słońcu. Dwie kobiety smażą plastry banana i manioku. W tej dziecięcej wiosce Abora, dla niektórych dzieci oazie drugiej szansy, panuje spokój.

Wszystko zaczęło się wtedy, gdy Giuseppe Rabbiosi, włoski misjonarz kombonianin, znany w Ghanie jako ojciec Joe, założył w roku 2000 organizację humanitarną In My Father’s House. Jej celem było stworzenie szeregu inicjatyw w regionie Volta, w południowo-wschodniej Ghanie. Była to jego odpowiedź na określone potrzeby społeczne, ze szczególnym uwzględnieniem dzieci znajdujących się w najtrudniejszej sytuacji. „Afrykańskie dzieci są obecnie jednymi z najbardziej bezbronnych i wykorzystywanych na naszej planecie. Nadszedł czas, aby cała ludzka społeczność, w tym sama Afryka, obudziła się na tę niesprawiedliwą rzeczywistość […] i pracowała na rzecz stworzenia środowiska wzajemnej współpracy i sprawiedliwej solidarności” – napisał Rabbiosi na stronie internetowej organizacji pozarządowej, wyjaśniając motywacje stojące za projektem. Ten 75-letni kapłan zarządzanie ośrodkiem powierzył Frankowi Amenyo i Wisdomowi Seade, dwóm świeckim Ghańczykom z wiosek w pobliżu Abor.

Amenyo, ojciec czwórki dzieci, był w bliskich relacjach z misjonarzem. Poznali się podczas kursu zawodowego, kiedy Ghańczyk miał dwadzieścia lat i przygotowywał się do kapłaństwa. Nie był jednak w stanie ukończyć studiów z powodu choroby serca, która wymagała dużych środków finansowych. Zakonnik pomógł mu ukończyć maturę i wysłał do Włoch na leczenie. Kiedy Amenyo powrócił, założyli In My Father’s House. „Gdy zaczynaliśmy, mieliśmy tylko 12 tys. metrów kwadratowych ziemi i jeden budynek na własność. Stopniowo pojawiały się bardziej ambitne plany i z czasem nabyliśmy kolejne grunty. Obecnie mamy 24 hektary”, wyjaśnia Ghańczyk. Pierwszym postawionym budynkiem była szkoła i dom dla dzieci znajdujących się w trudnej sytuacji. Następnie uruchomiono transport przez okoliczne wioski, aby dzieci mogły uczęszczać do szkoły. „Zaczęliśmy szkołę z 17 uczniami. Dzisiaj jest ich 800”.

W zarządzaniu szkołą Amenyo współpracuje z Wisdom Seade, ojcem dwójki dzieci. Od dziesięciu lat mężczyzna jest odpowiedzialny za administrację, koordynuje szkołę i uczy ekonomii oraz biznesu w szkole średniej. „Kiedy usłyszałem o pracy, jaką wykonują ojciec Joe i Frank, przyłączyłem się, aby im pomóc, ale także tym, którzy żyją bez nadziei na przyszłość. Ojciec Joe zawsze podkreśla, że musimy być żywym świadectwem Ewangelii. Ludzie się modlą, kiedy potrzebują Boga. Musimy realizować takie projekty jak ten, aby zapewnić, że Bóg ich słyszy i jest blisko nich”.

Dzielenie się historiami

Chyba najbardziej wyjątkową częścią In My Father’s House jest dom dla tych, którzy mają największe trudności, czyli dla dzieci niepełnosprawnych, z rozbitych rodzin; dzieci, które straciły rodziców lub zostały porzucone. „Opowiem ci o kilku przypadkach. W tym roku przyjęliśmy czworo porzuconych dzieci. Znaleziono je prawie bez oznak życia. Zawieźliśmy je do szpitala i udało się je uratować – mówi Amenyo. – Innym przypadkiem była trójka dzieci urodzonych przez tę samą matkę, ale z różnych ojców. Matka nie mogła się nimi opiekować, a ojcowie nie chcieli się nimi zająć. Dzieci były chore i niedożywione. Przygarnęliśmy je, a po wizycie w szpitalu i otrzymaniu potrzebnego pożywienia ich stan znacznie się poprawił”.

Dzieci i młodzież ze specjalnymi potrzebami mieszkają w wiosce z innymi uczniami szkoły, których rodziny mieszkają daleko od miasta. W sumie jest ich 120. Wraz z pracownikami, którzy opiekują się nimi i ich rodzinami, tworzą społeczność liczącą 200 osób. „Dzieci, które nie mają żadnej rodziny, utrzymują bliskie relacje z pracownikami kompleksu” – dodaje Seade. Są one bardzo podatne na zagrożenia. Doświadczają trudnych procesów, a niektóre mają problemy psychologiczne. To bardzo zdrowe dla nich żyć razem i nawzajem opowiadać sobie swoje różne historie życiowe”. Ośrodek zachęca je do spędzania wakacji z rodziną, aby w miarę możliwości nie czuły się wykluczone.  „Wierzymy, że wszyscy razem są bardzo szczęśliwi. Naszym celem jest umożliwienie im ukończenie szkoły i znalezienie odpowiedniego miejsca do ponownej integracji ze społeczeństwem”.

Szkoła

Każdego dnia około siódmej rano wioska dziecięca wita setki uczniów, którzy przybywają z domu pieszo lub autobusem. Po wejściu do klas rozpoczynają nowy dzień. Szkoła prowadzi naukę od pierwszych klas szkoły podstawowej do ostatnich klas szkoły średniej. Rodziny płacą tyle, ile mogą. „Jesteśmy zadowoleni z faktu, że pomagają nam pokryć choć niewielką część pensji nauczycieli. Resztą zajmujemy się sami – mówi Seade. – Dzięki systemowi sponsoringu i stypendiów uczniowie, którzy ukończą szkołę, mają możliwość kontynuowania kształcenia zawodowego lub studiów wyższych. Szkoła posiada specjalny program szkolenia nauczycieli. Starsi uczniowie są wysyłani w odleglejsze miejsca, gdzie w praktyce mogą wykorzystać zdobytą wiedzę. Udają się do biednych i zaniedbanych edukacyjnie obszarów, zbyt oddalonych od ośrodków miejskich i bez nauczycieli chętnych do dojeżdżania tam. Uczniowie na praktykach pozostają przez rok. Najpierw budujemy małą chatkę, aby mogli rozpocząć zajęcia, a jeśli wszystko pójdzie gładko, budujemy prawdziwą szkołę. Po jej uruchomieniu przekazujemy ją rządowi”. Organizacja zbudowała już 75 szkół na obszarach wiejskich, a około 400 uczniów przeszło szkolenie i obecnie uczy w innych szkołach.

Oprócz edukacji ośrodek In My Father’s House prowadzi również program zdrowotny, w ramach którego zbiera fundusze na operacje dla osób z poważnymi chorobami, jak np. nowotwory czy problemy kardiologiczne. Niektóre pielęgniarki pracujące w ośrodku to byłe uczennice. Na zabiegi chirurgiczne każdego roku otrzymują pomoc od organizacji hiszpańskich lekarzy. Planowana jest także budowa niewielkiego ośrodka zdrowia w odległej wiosce, która podczas pory deszczowej odizolowana jest od reszty świata.

Praca, którą wykonuje In My Father’s House, jest możliwa dzięki Nella Casa del Padre Mio, siostrzanej organizacji we Włoszech, złożonej z wolontariuszy, którzy identyfikują się z wartościami i charyzmatem kombonianów. „Zaczęło się od małej grupy rodziny i przyjaciół ks. Joego, a teraz jest głównym źródłem dochodu dla projektu” – wyjaśnia Amenyo (na zdjęciu). Aby zebrać dodatkowe fundusze i pomóc w utrzymaniu działalności w wiosce, na dostępnej im ziemi zaczęto uprawiać ryż, maniok, kukurydzę i fasolę. Założono też hodowlę kurczaków i świń. Z tego, co produkują, karmią dzieci w ośrodku i pomagają ubogim rodzinom w okolicy, dając im co miesiąc torby z jedzeniem. „Niektórzy darczyńcy z miasta przychodzą do ośrodka i przekazują nam darowizny, głównie w naturze, jak choćby worek ryżu, kilka kilogramów fasoli czy cukru. Nie mamy żadnych dotacji rządowych, więc każda prywatna darowizna jest zawsze mile widziana” – dodaje Seade.

Kontynuacja

„Ostatecznym celem tego, co robimy, jest pragnienie, aby ludzie, którzy tu przychodzą, mogli się rozwijać i stawać się samowystarczalnymi. Jeśli nam się to uda, to znaczy, że było warto – mówi Amenyo, po czym przyznaje, że jest jedna rzecz, która ich bardzo martwi: to wiek o. Rabiosiego. – Czy po jego odejściu będziemy w stanie kontynuować tę pracę, którą prowadził przez ponad 20 lat?”. Zarówno on, jak i Seade są pewni, że projekt musi stawać się coraz bardziej autonomiczny i mniej zależny od pomocy z Włoch, jak to było do tej pory. W tym celu rozważają szereg propozycji, które mogłyby generować dochód, jak choćby rozbudowa gospodarstwa i szkoły, budowa większej liczby miejsc noclegowych dla nowych uczniów i bungalowów do wynajęcia dla pracowników pracujących w ośrodku. Chcą również sprzedawać wodę ze studni, które mają na terenie ośrodka lub wykorzystywać obiekty do prowadzenia nowych weekendowych kursów dla tych, którzy chcą poszerzać swoje umiejętności akademickie i zawodowe, ale z powodów zawodowych nie mogą tego robić w tygodniu. „Ojciec Joe powiedział nam, że jest gotowy opuścić projekt w każdej chwili, bo czuje, że wypełnił swoją misję. I zawsze cytuje Daniela Comboniego: «Afrykę uratują Afrykańczycy». Ale my się boimy. To on jest w stałym kontakcie z dobroczyńcami w Europie, a my nie potrafimy porozumiewać się po włosku. Dla mnie przyszłość jest pełna nadziei, ale istnieją też poważne pytania. Musimy być przygotowani i dobrze zaplanować to, co może się wydarzyć. On nam ufa, a my jesteśmy zobowiązani do bycia godnymi jego zaufania” – podsumowuje Amenyo.

tekst i zdjęcia: Javier SÁNCHEZ SALCEDOO Z ABORU