Żyję na ulicy

Był koniec lutego. Popołudnie. Dzień dość zimny. Od kilku tygodni poszukiwałem osoby, z którą mógłbym przeprowadzić wywiad. I tego dnia, idąc od Rynku Głównego ku Bramie Floriańskiej, zobaczyłem Pawła. Siedział na chodniku i co rusz chuchał w swoje dłonie, w których trzymał ołówek i kartkę papieru.

Dzień dobry, Pawle! Czy mogę się przysiąść?

Oczywiście! Siadaj, miejsca jest dość.

Jak się masz?

Nie narzekam. Co prawda ostatnimi dniami jest trochę zimno, ale przecież mogłoby być gorzej. Nie jest źle.

Możesz opowiedzieć trochę o sobie? Skąd jesteś, czy masz rodzinę?

O, to jest temat rzeka… Pochodzę z Kielc. Tam się urodziłem i mieszkałem przez większą część życia. Tam się ożeniłem, a z czasem na świat przyszli moi dwaj synowie. Jeszcze kilka lat temu prowadziłem własną agencję reklamową. Wszystko szło całkiem dobrze, no ale wiadomo, jak idzie za dobrze, to w końcu musi się coś zepsuć. W moim przypadku było to małżeństwo. Coraz trudniej było mi porozumieć się z małżonką, a jako że z natury nie jestem osobą konfliktową, pomyślałem, po co mi te nerwy. Zostawiłem więc dom, rodzinę i przyjechałem do Krakowa. Z początku trochę pracowałem, a teraz jestem tutaj.

Dlaczego wybrałeś życie tutaj, na ulicy?

Sam sobie zadaję to pytanie. Z jednej strony jest to kwestia mojego własnego wyboru, z drugiej tak się ułożyło to moje życie. Jak już wspomniałem, zaraz po przyjeździe do Krakowa znalazłem pracę, nawet dość dobrą. Pracowałem, ale przez trzy miesiące nie dostałem wynagrodzenia. Miałem tak czekać w nieskończoność, aż szef się zlituje? Odszedłem, a później po kilku trudnych doświadczeniach z ludźmi, którzy nadwyrężyli moje zaufanie, znalazłem się tutaj. Dziś wiem, że choć żyję na ulicy, to jednak sam jestem sobie sterem i okrętem. Nie jest źle.

Czy wiesz, że stałeś się rozpoznawalny?

Hmm… Jestem w tym mieście od dłuższego czasu. Bywam trochę to tu, to tam…Jestem na tych krakowskich ulicach zawsze z ołówkiem, kredkami i blokiem w rękach. Rzeczywiście, ludzie mnie poznają i pozdrawiają. I choć może trudno w to uwierzyć, od jakiegoś czasu mam parę indywidualnych zamówień. To nie tak, że ja coś tam sobie na chybcika nakreślę, bo jak ktoś mnie poprosi o rysunek w konkretnym temacie, no to wtedy solidnie działam.

Ulica Floriańska, na której się znajdujemy, to jedno z najbardziej turystycznych miejsc. Jak przechodnie reagują na Twoją obecność tutaj?

Pewnie myślisz, że kiedy tutaj tak sobie siedzę, to przeszkadzam ludziom. Nic bardziej mylnego. Nikt mnie nie zaczepia, nie ubliża. Nikt na mnie nie patrzy z politowaniem. Nie odczuwam żadnych reakcji negatywnych. Wręcz przeciwnie. Wiesz, nawet policja się mnie nie czepia. Ani straż miejska, ani Krakowiacy, ani turyści. Kiedy policja podchodzi, to nie prosi mnie o dowód, tylko zazwyczaj pyta: Paweł, jak tam? Masz już jakiś nowy temat, nowy rysunek? To prawda, że jestem bezdomnym, a wobec takich osób jest wiele uprzedzeń. Przez dużą część społeczeństwa jesteśmy naznaczeni. Ale wśród nas są ludzie z różnymi historiami życia, o których można by książki pisać. Tyle że im się w życiu nie udało. A wracając do mnie, to że tutaj siedzę, to wcale nie znaczy, że żebrzę, że zaczepiam ludzi. Ja tu pracuję i to ludzie, jeśli są zainteresowani, podchodzą i mnie zagadują.

Jak wygląda Twój dzień?

Bardzo zwyczajnie, choć staram się, żeby każdy mnie czymś zaskoczył. Często zaskakuje mnie pozytywnie, ale bywają też i negatywne niespodzianki, ale o tych nie ma sensu mówić. Wstaję rano i zaczynam żyć. Niczego wcześniej sobie nie planuję. Miłym zaskoczeniem dla mnie było spotkanie z pewnym gościem. Otóż namierzył mnie kiedyś człowiek, który na co dzień wraz z rodziną mieszka w Peru. Pochodzi z Krakowa, a tam wykłada na uniwersytecie teologię i filozofię. Zawsze, kiedy jest w Krakowie, przychodzi do mnie i rozmawiamy sobie. Niesamowicie dobrze rozmawia się z nim. Bierze wtedy ode mnie kilka rysunków. Kiedyś nawet poprosił mnie, bym zilustrował jego teksty, które opublikował w którejś ze swoich książek.

Czym dla Ciebie jest życie?

Ciężko mi odpowiedzieć… Może ujmę to tak: swoje przeżyłem… To co chciałem osiągnąć, osiągnąłem, ale najbardziej jestem dumny z moich dwóch synów, którym dałem tyle, ile mogłem. Zawsze mogli do mnie przyjść, pogadać, poradzić się. Starałem się, żeby nigdy nie odeszli bez odpowiedzi. Bardzo lubiłem, zresztą i teraz lubię, czytać, dokształcać się. Mówiąc o życiu, myślę też o swoich znajomych, przyjaciołach. Wielu z tych, którzy żyli na ulicy, już odeszło z tego świata. Niedawno spotkała mnie bardzo przykra sytuacja. Wieczorem rozmawiałem z dobrym znajomym. Śmialiśmy się, pogadaliśmy i po pewnym czasie rozeszliśmy. Następnego dnia dowiaduję się, że Mariusz nie żyje. Młody chłopak, który stronił od alkoholu i innych używek. Okazało się, że cierpiał na padaczkę. Upadł na chodnik, uderzył głową o bruk, a nie było nikogo, kto by chciał mu pomóc. Samo życie.

Żyjesz na ulicy, masz niewiele. Czego potrzebujesz?

Ktoś mnie już kiedyś zapytał o to samo. Wtedy mu odpowiedziałem, że niczego nie potrzebuję, wystarcza mi to, co mam. No, może dobrego słowa, bo tego nigdy za wiele. Żyję sobie z dnia na dzień, mam sporo znajomych, każdy z nich o wielkim sercu, a większość to też ludzie bezdomni. Kontakt z nimi i ich przyjaźń bardzo mi pomagają.

A Pan Bóg?

Jest. Czasem myślę, że mi dokucza, a niekiedy bardzo pomaga. Lubię wejść do któregoś z kościołów i tam w ciszy porozmawiać z Bogiem jak z przyjacielem. Zobacz, Tomku (Paweł w tym momencie podciąga rękaw kurtki i pokazuje bransoletkę w napisem JEZU UFAM TOBIE), On zawsze jest ze mną i ta bransoletka mi o tym przypomina. Dał mi ją znajomy ksiądz i od tamtego dnia obiecałem sobie, że nigdy jej nie zdejmę. Nie dałem jej sobie zdjąć nawet wtedy, gdy trafiłem do aresztu i wszystko trzeba było zostawić w depozycie.

O czym marzysz?

Teraz marzę, żeby mieć spokój. Jakoś się udaje go mieć, bo naprawdę tylko nieliczne osoby potrafią mnie zdenerwować.

Patrząc na swoje życie wstecz, czy zmieniłbyś coś w nim, gdybyś mógł?

Pewnie tak. Każdy popełnia błędy, tylko nie każdy potrafi się do nich przyznać. Ja, gdybym zaczął spisywać wszystkie te chwile, w których popełniłem błąd, to podejrzewam, że nie wystarczyłoby kartek grubego brulionu A4. Gdybym miał możliwość i mógłbym naprawić niektóre sytuacje z przeszłości, to oczywiście bym to zrobił. Nie wszystko jednak da się naprawić, choć pewne rzeczy tak i ta świadomość przynosi mi jakby spokój. Teraz z wielu sytuacji wyciągam wnioski i jeśli uważam, że nie warto ich powielać, nie robię tego. Nie chcę popełniać tych samych błędów. Nauczyłem się nie patrzeć na błędy innych tylko na swoje i od siebie zaczynam jakiekolwiek poprawki. Myślę, że o to w tym życiu chodzi.

Pawle, bardzo Ci dziękuję za czas, który mi poświęciłeś.

Nie ma problemu. To ja dziękuję i jeśli mógłbym w czymś pomóc, to wiesz, gdzie mnie szukać…

Według zeszłorocznych danych, opublikowanych przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, w Polsce jest ponad 33 400 osób bezdomnych. Każda z nich to osobna historia pełna radości i smutków, szczęścia i dramatów. Drodzy Czytelnicy, kiedy będziecie przechodzić obok osoby bezdomnej, zachęcam Was, byście ją pozdrowili. Podzielcie się z nią uśmiechem i miłym spojrzeniem, wszak to nasz brat, nasza siostra…

Bezdomność to problem, który dotyczy wszystkich krajów na świecie. Nie ma znaczenia, czy są to państwa biedne czy bogate. Bezdomni żyją wszędzie. Każdy kraj stara się w miarę możliwości radzić sobie z tą sytuacją.

14 kwietnia w Polsce obchodzimy Dzień Ludzi Bezdomnych. Jego pomysłodawcą jest Marek Kotański, założyciel stowarzyszenia Monar i Ruchu Wychodzenia z Bezdomności Markot. Celem tego dnia jest zwrócenie naszej uwagi na problem bezdomności.

br. Tomasz Basiński, kombonianin

Tagi: ,

State House, symbol Somalilandu

Niedoszła wizyta księżniczki Elżbiety, która miała być historycznym wydarzeniem dla Somali Brytyjskiego, przyniosła rozczarowanie, chociaż stała się również pewnym symbolem. Pałac, wzniesiony dla przyszłej monarchini, dziś jest obozem dla uchodźców. W połowie ubiegłego wieku obywatele dawnego Somali Brytyjskiego (dziś Somaliland) otrzymali wiadomość o wizycie ówczesnej księżniczki Elżbiety. Miała to być pierwsza wizyta angielskiej rodziny królewskiej na tym pozostającym pod ich protektoratem terytorium leżącym w Rogu Afryki. Z tej okazji nakazano zbudować w Hargejsie, stolicy kraju, rezydencję, w której miała zatrzymać się dziedziczka tronu brytyjskiego podczas swojej wizyty.

Ten imponujący budynek, z elementami obronnej twierdzy, przypominający zamek, nazwano State House (Rezydencja Głowy Państwa). Był rok 1952. Kiedy już wszystko było przygotowane do przyjazdu, zmarł wówczas ojciec Elżbiety II. Przyszła monarchini musiała odwołać swój przyjazd, aby uczestniczyć w pogrzebie, a następnie zostać koronowaną na królową Anglii.

Do wizyty nigdy nie doszło, ale rezydencja pozostała. Dzisiaj, ponad pół wieku później, zamieszkują ją uchodźcy, którzy uciekli przed wojną o niepodległość Somalilandu. „W budynku wprawdzie nigdy nie zagościła Elżbieta II, ale służył on jako oficjalna rezydencja brytyjskiego gubernatora protektoratu Somali”, mówi nam Mohamed Hassan Djama, taksówkarz i pracownik biura podróży w Somalilandzie. Obecnie State House jest jednym z obozów dla osób przesiedlonych wewnątrz kraju, utworzonym ponad ćwierć wieku temu przez Somalijczyków, którzy wrócili z obozów dla uchodźców w Etiopii i Somalii po ogłoszeniu niepodległości Somalilandu w 1991 r.

Z biegiem lat, wskutek biedy i konfliktów wojennych, teren State House rozrastał się i rozciągał w kierunku centrum Hargejsy, dając nazwę całej dzielnicy zamieszkiwanej przez uchodźców, do której w ciągu ostatnich trzech lat dołączała stale rosnąca liczba rodzin przesiedlonych w wyniku suszy. Według Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (IOM) jest to jedna z najbiedniejszych dzielnic w całym kraju. „Większość rodzin, które tutaj mieszkają, ma tylko minimum potrzebne do przeżycia. Mężczyźni, którym udaje się zdobyć pracę dzięki bliskości centrum, pracują jako kierowcy, sprzątacze lub kelnerzy w barach. Kobiety zostają w domu, nie pracują”, wyznaje nam Mohamed.

Ali ma 20 lat, mieszka w State House od dziecka i bardzo ubolewa, że nie ma pracy ani pieniędzy na utrzymanie swojej rodziny. Skarży się na brak możliwości, na biedę i brak jakichkolwiek użytecznych czynności, którymi mógłby zajmować się na co dzień. „Najbiedniejsze osoby przyjeżdżają do naszej dzielnicy i zamieszkują w niej, dlatego jest nas coraz więcej i sytuacja stale się pogarsza”, twierdzi. Dziś w dzielnicy State House mieszka łącznie ponad 30 tys. osób, czyli – według danych rządowych – jakieś 4,5 tys. rodzin. Wszyscy musieli uciekać ze swoich rodzinnych stron i reprezentują przekrój problemów, z jakimi musiał (i nadal musi) zmierzyć się Somaliland, jedyne nieuznawane państwo na świecie, które posiada własną walutę, konstytucję i siły bezpieczeństwa.

Dzielnica Hargejsy

To wielkie obozowisko dla uchodźców i przesiedleńców stało się już nowym dystryktem Hargejsy. Kształtem przypomina labirynt kolorowych chatek, wyglądających jak igloo, oraz wykonanych z blachy klitek, które zbiegają się z centralnie położoną działką, na której znajduje się State House.

Dzielnica posiada wszystkie cechy obozu dla uchodźców, z taką tylko różnicą, że w jej centrum wznosi się wielki, zrujnowany budynek, pozostałość po niedoszłej królewskiej rezydencji, wypełniający przestrzeń i czas każdej rodziny zamieszkującej dystrykt. Rodziny żyjące wewnątrz tego swego rodzaju pałacu to najstarsi stażem przesiedleńcy, którzy przybyli tu 26 lat temu, tuż po ogłoszeniu niepodległości Somalilandu. Tereny bezpośrednio otaczające budynek zamieszkują coraz to biedniejsze rodziny, które przybywały później.

Ostatnie osoby, które przybyły do tego obozu dla uchodźców, jak opowiada nam Mohamed H. Djama, „mieszkają w oddaleniu od State House, podczas gdy w jego wnętrzu mieszkają ludzie, którzy przyjechali tu jako pierwsi, uciekając przed wojną domową”. Mieszkańcy obozu żyją bez kanalizacji ani jakiejkolwiek infrastruktury sanitarnej, w maleńkich pokoikach lub okrągłych szałasach z gałęzi drzew, przykrytych skrawkami materiałów lub kolorowymi tkaninami. W ten sposób State House powiększał się, zamieniając w najbiedniejszą dzielnicę stolicy Somalilandu.

Spacerując po dzielnicy i samym budynku, natrafiamy na zlepek rozpadających się chatek, sznurów z rozwieszoną odzieżą i błotnistych ścieżek, po których przechadzają się kozy. „Ten scenariusz dalece odbiega od celu, w jakim wybudowano State House”, wzdycha Mohamed. Ponieważ Elżbieta II definitywnie zawiesiła swoją wizytę w Hargejsie, budynek przeznaczono na siedzibę brytyjskiego gubernatora oraz dom dla znamienitych gości, którzy odwiedzali kraj. Historia State House, w którego ogrodach grano nawet w golfa, zaczynająca się w połowie XX wieku i kończąca dzisiaj na przedmieściach Hargejsy, to pokaz ludzkiej wyobraźni i przegląd procesu socjopolitycznego, który zachodził w tym regionie Rogu Afryki.

Skutki konfliktu

Wojna, która toczyła się pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku i w której rebelianci z Somalilandu walczyli z władzami w Mogadiszu, zniszczyła prawie wszystkie budynki w Hargejsie i kosztowała życie ponad 50 tys. osób, niemal zmiatając miasto z mapy. Stolicę zdewastowały bombardowania, wskutek czego miasto stało się tylko miejscem, przez które przechodziły karawany wielbłądów przemierzających pustynię. I choć dawniej była to strategiczna enklawa leżąca na skrzyżowaniu dróg łączących bezpośrednio Etiopię i wybrzeże, to dzisiaj State House przypomina bardziej ukryte i opuszczone miasto nędzy. Dzielnica położona jest na południowym zachodzie miasta, na terenie, który można by uznać za pełen zieleni, gdyby nie susza. Ścieżki z ubitej ziemi, domki pokryte szmatami, kocami i innymi materiałami, śmiecie, ruiny i rzadka roślinność to rekwizyty w tutejszej scenografii. Główną zaś rolę odgrywają mieszkańcy. Mohamed wylicza, że ponad połowa z nich to dzieci i nastolatkowie. Dziewczynki noszące czador są większością w obozowisku. Bawią się, gotują, pasą zwierzęta, zajmują młodszym rodzeństwem, naprawiają namioty, w których mieszkają i które niszczeją z upływem czasu.

Na terenach otaczających State House nie ma nawet śladu, który by świadczył, że dawniej znajdowało się na nich pole golfowe. Po zieleni angielskiej trawy też nie ma śladu – wszystko wyschło. Znamienici goście z lat pięćdziesiątych nie odważyliby się zapewne wejść do booli (prymitywnych okrągłych chatek), a dobrobytu, którym cieszył się tutaj gubernator, nie jest w stanie nikt zapewnić, nawet z daleka. Jest wręcz przeciwnie. Wśród mieszkańców rozprzestrzenia się epidemia polio. Nikt nie otrzymuje rządowych pomocy, a każdy dzień jest walką o przeżycie.

Mohamed, urodzony w Hargejsie i żyjący jako uchodźca somalilandyjski w Jemenie kilka lat temu, wyjaśnia nam, że coraz mniej rodzin mieszka wewnątrz budynku. Pomimo że forteca przeznaczona na rezydencję dla obecnej królowej Elżbiety II jest w ruinie, zachowała większość murów zewnętrznych, kilka wąskich okienek, a nawet herb brytyjskiej rodziny królewskiej, który wyryto w kamieniu i który zdobi jedno z wielkich wejść do budynku. „Większość mieszkańców woli teraz mieszkać na zewnątrz, ponieważ stan budynku się pogarsza”. Znaczna część budowli nie ma zadaszenia, a kamień, z którego wzniesiono budynek, został poważnie uszkodzony wskutek bombardowań, jakie miały miejsce w latach dziewięćdziesiątych. Jednak wnętrze tętni życiem i codziennymi domowymi aktywnościami. Kobiety rozwieszają pranie albo gotują, dzieci się bawią, a młodzież włóczy bezczynnie i bez celu, próbując wypełnić jakoś czas w ciągu dnia.

Uchodźcy od 1990 r.

Większość rodzin osiedliła się w State House w 1990 r. po ucieczce z różnych części Somalilandu w czasie wojny z Somali Włoskim. Niektórzy uciekli do Etiopii, w której znaleźli schronienie przed okrucieństwem reżimu Siada Barre. Po jego ustąpieniu ze stanowiska powoli wracali do zniszczonego kraju i osiedlali się tam, gdzie się dało, np. w State House. Przestali być uchodźcami wojennymi w Etiopii i stali się przesiedleńcami wewnątrz Somalilandu.

Budynek został poważnie uszkodzony w 1998 r., kiedy rząd w Mogadiszu nakazał zbombardować Hargejsę. Całe miasto obróciło się w ruinę, jednak przede wszystkim budynki administracji państwowej oraz siedziba lokalnego rządu. Obecnie można oglądać samolot odpowiedzialny za bombardowania. Wystawiony, niczym trofeum i stanowiący kolejny miejski pomnik w centrum miasta, zwieńcza jeden z najczęściej uczęszczanych w mieście placów, tuż przy wejściu na rynek.

Druga wielka fala ludzi, którzy osiedlali się w State House, nadeszła w roku 1999 w wyniku klęski głodu jaka nawiedziła Somalię, wymuszając przesiedlenie 70 tys. osób z powodu braku żywności i wznowienia wojny domowej. Trzecia i ostatnia fala ma miejsce teraz. Jest konsekwencją suszy, która od trzech lat dotyka znaczną część Rogu Afryki.

W ciągu ostatniego roku dramat się nasilił. Tysiące rodzin zajmujących się wypasem bydła patrzyły jak część lub nawet całość ich stad pada. Zmusiło je to do podjęcia próby utrzymania się przy życiu, zamieniając wieś na miasto. Ten demograficzny exodus poza tym, że wyludnia regiony położone w głębi kraju, przesyca przepływami migracyjnymi zarówno Hargejsę, jak i jej okolice. Tutaj znajdują się najbardziej zaludnione osady dla osób przesiedlonych wewnątrz kraju z powodu suszy, np. obóz Digaale (prawie tysiąc rodzin) i Obóz A (ok. 500 rodzin) oraz najdłużej funkcjonujące obozy dla uchodźców wojennych, np. Nasoo Xabloode, gdzie od ponad 20 lat – bez dostępu do elektryczności, wody, służby zdrowia, edukacji, a nawet minimalnej infrastruktury asenizacyjnej – żyje tysiąc rodzin z Mogadiszu, które w wyniku wojny doznały ran fizycznych, a w ich następstwie głębokich ran psychicznych.

State House to przekrój wszystkich grupy przesiedleńców, jacy mieszkają w Somalilandzie. Pierwszą grupę reprezentują obywatele, którzy przyjechali tu na początku lat dziewięćdziesiątych po odłączeniu Somalilandu od Somalii. Drugą – osoby, które uciekły przed wojną w Mogadiszu, i ostatnią – obywatele samego Somalilandu, których przesiedlono wskutek suszy.

Nieistniejące państwo

Po wojnie domowej, która trwała dekadę, mieszkańcy północno-zachodniej Somalii jednostronnie ustanowili w 1991 r. nowe państwo zwane Republiką Somalilandu. Hargejsa stała się ośrodkiem politycznym i gospodarczym kraju, który do dzisiaj nie został uznany na arenie międzynarodowej. Miasto, którego Elżbieta II ostatecznie nie odwiedziła, liczy ponad milion mieszkańców, a jego gospodarka uzależniona jest przede wszystkim od nadawania przesyłek i eksportu bydła. Taka koniunktura utrzymuje się też w pozostałej części Somalilandu. Mimo to inauguracja portu w Barbera, położonego na północnym-wschodzie kraju, która miała miejsce w maju tego roku i która dzięki obecności mediów zachodnich i azjatyckich wzbudziła duże oczekiwania, pokazuje, jak dużo wysiłku wkłada rząd Somalilandu w logistykę i handel morski, czyli w sektory podpierające zniszczoną gospodarkę kraju. Brak uznania przez jakiekolwiek inne państwo uniemożliwia Somalilandowi dostęp do międzynarodowych kredytów i pomocy humanitarnej. Dlaczego? Bo z prawnego punktu widzenia Somaliland nie istnieje.

Budżet państwa jest bardzo ograniczony i starcza na niewiele więcej niż ochronę niezbędnych dóbr (ponad połowa pieniędzy przeznaczana jest na bezpieczeństwo – mimo niestabilnej sytuacji w Rogu Afryki Somaliland jest bezpieczny i stopniowo otwiera się na turystykę). Niesprzyjające warunki, wynikające z suszy, trzymają w szachu ten wybitnie nomadyjski kraj, nawet dziś zależny od hodowli bydła.

Obserwatorium ds. Zapobiegania Konfliktom i Przemocy w Somalii, w oparciu o pomoc uniwersytetu w Hargejsie, bada niepewną sytuację i możliwości coraz liczniejszych przesiedleńców, z których znaczna część zamieszkuje State House, niedoszły pałac Elżbiety II.

Tagi:

Być chlebem dla głodnych (Łk 22,19-20)

„Powinno się być jak chleb, powinno się być jak chleb, który dla wszystkich leży na stole, z którego każdy może kęs dla siebie ukroić i nakarmić się jeśli jest głodny”. Święty Brat Albert powtarzał te słowa i nimi żył. Dobrze opisują one znaczenie bycia dobrym. Tak, właśnie dobroć to kolejny owoc Ducha. Dobroć bardzo mocno związana jest z miłością – jest okazywaniem miłości, jest działaniem z miłości. Dobroć nie jest tylko swego rodzaju poprawnością etyczną (zło/dobro moralne), nie ogranicza się do spełniania dobrych uczynków… Dobroć, jako owoc Ducha, przenika serce i życie człowieka. Jest pewnego rodzaju stanem w którym się znajduję i pod wpływem którego działam. I dopiero z tego ‘stanu’ wynika moje działanie (dobre uczynki), moje postępowanie (dobry przykład), mój styl życia (dobroć jako dzielenie się samym sobą).

Krótko, ale treściwie
Do medytacji nad dobrocią weźmiemy krótki fragment, zaledwie dwa wersety z Ewangelii wg św. Łukasza (Łk 22,19-20) Jest to opis ustanowienia Eucharystii. Moment bardzo podniosły, wydarzenie które przeżywamy każdorazowo podczas Mszy Świętej. Zapraszam do wejścia w ten krótki tekst przede wszystkim po to by odkryć, poczuć, doświadczyć i w końcu także przyjąć dobroć od Boga, bo to On jest naprawdę dobry – „Czemu nazywasz mnie dobrym – tylko Bóg jest dobry” (Mt 19,16-17) Głębokie przyjęcie tego daru od Boga uzdalnia mnie by być takim jak On, by być dobrym, by stawać się dobrym dla innych. Czytając ten tekst można zwrócić uwagę na ogromne nagromadzenie czasowników. Wszystko się zgadza, wszak dobroć przejawia się w konkretnym działaniu, nie jest pobożnym życzeniem, ani gadaniem o dobroci. Użyte czasowniki odnoszą się do chleba i wina, a w sposób mistyczny do Ciała i Krwi samego Jezusa, czyli do Jego własnego życia i ofiary z tego życia. Przyjrzyjmy się zatem z bliska tym czasownikom:

„Wziął”
Jezus bierze w swoje ręce chleb i wino, czyli całe swoje życie, swą egzystencję. Jest to świadomy gest – dobroć nie realizuje się przez przypadek, najczęściej wymaga świadomej decyzji np. by zaprzeć samego siebie, by dać siebie innym. Liturgia eucharystyczna podkreśla, że ten gest Jezusa (najpierw w wieczerniku, a potem na Golgocie) był świadomy i dobrowolny – „On to gdy dobrowolnie wydał się na mękę…” (II Modlitwa Eucharystyczna) Dobroć nie może być wymuszona, nie można być prawdziwie dobrym bo wypada, bo tak trzeba, bo inni patrzą… To będzie udawana dobroć, czyli pozory dobroci, które nie wiele z nią mają wspólnego i nie przynoszą trwałych owoców. Tylko kiedy całe drzewo jest dobre (chodzi właśnie o pewien ‘stan’ człowieka, a nie tylko jego przejawy) wydaje dobre owoce (por. Mt 7,18). Weź zatem swoje życie, poczuj co masz w rękach, weź je całe jak bochen chleba, ze świadomością, że masz w dłoniach całe swoje życie… Wziąć chleb, to uświadomić sobie kim jestem i po co jestem… to uświadomić sobie, że jestem i że moje życie ma swój wewnętrzny sens i cel. Zdaj sobie sprawę jak cenny dar masz w rękach. Co z nim chcesz zrobić?

„Odmówił dziękczynienie”
Uświadomienie sobie czym jest moje życie, prowadzi do dziękczynienia. Tylko ludzie zadufani w sobie oraz głupcy nie dziękują. Pierwsi, bo myślą, że wszystko zawdzięczają tylko sobie. Drudzy, bo myślą, że wszystko bierze się z nikąd, jest przypadkiem, zbiegiem okoliczności. Serce, w którym działa dobroć jako owoc Ducha, to serce wdzięczne, gotowe i zdolne do rozpoznania różnego rodzaju prezentów jakie dostajemy każdego dnia od Boga i od innych ludzi. Zobacz sam jak często dziękujesz. Czy myśląc o swoim życiu, sytuacji w której się znajdujesz… czujesz wdzięczność? Kiedy uświadamiasz sobie skąd masz życie, wiarę, zbawienie – co odczuwasz w sercu?

„Połamał”
Łamanie chleba to piękny gest podzielenia, to dawanie siebie innym za darmo, wbrew logice tego świata, który po pierwsze zapytałby: „za ile?” Jezus łamie chleb czyli dzieli się tym co ma najcenniejszego – swoim życiem. Nie ma tu dla Niego jakiś ograniczeń – rozdaje wszystkim, wszystko! Będzie to doskonale widać dzień później na krzyżu. I ten gest z pewnością jest szczytem Bożej dobroci. Warto często kontemplować ten Boży gest podczas Eucharystii i teraz na medytacji, tak by coraz głębiej uświadamiać sobie do jakiego stopnie Bóg jest dobry. Dla Niego nie ma limitów czy ograniczeń. On daje wszystko całe swoje życie. A ja ile łamię dla innych ze swojego życia. Czy może moje życie kręci się wokół mnie i uważam, że to inni powinni mi coś dawać – pretensjonalność grozi każdemu za nas!!! Ile daję drugiemu człowiekowi z siebie, swojego czasu, energii, talentów… A może moje życie to nietknięty bochen chleba – dobrze zabezpieczony, tak by nikt nie mógł z niego ukoić nawet małego kęsa?!

„Podał”
Jezus wszystko co ma daje swoim uczniom, a przez nich daje nam. Daje za darmo, nie na kredyt, który kiedyś przecież trzeba będzie spłacić i to z odsetkami!!! Nie, od Niego wszystko jest całkiem gratis. Pięknie o tym pisze Izajasz: „Kupujcie i spożywajcie, dalejże, kupujcie bez pieniędzy i bez płacenia za wino i mleko” (Iz 55,1b) Jak można coś kupić bez pieniędzy? U Boga można – to dziwny sprzedawca! Ale czy ja jestem gotów wziąć Jego prezent – dar z Niego samego. Kiedy słyszę słowa: „Bierzcie i jedzcie… Bierzcie i pijcie” czy na serio biorę ten ogromny dar, Eucharystię, samego Boga. Czy na prawdę chcę przyjąć Boga do swojego życia? Przyjąć ten dar tzn. z jednej strony doświadczyć Bożej dobroci, dobroci wielkie, bez żadnego ‘ale’, i bez ograniczeń. Ale z drugiej strony przyjąć Eucharystię tzn. także zrealizować końcowe wezwanie „to czyńcie to na moją pamiątkę”. A to oznacza, że ja sam mam stać się Eucharystią dla innych, mam stać się tym chlebem, który leży na stole, gotowy by być podzielonym i zjedzonym przez głodnych tego świata.

o. Maciej Zieliński
zielakmaciek@yahoo.it

Tagi: ,

Samolot, rakieta i dwa marzenia

Ebayo miał 13 lat. Był to wielki dzień dla niego, jego rodziny i całego klanu. Po wielu tygodniach nerwowego oczekiwania nadszedł moment, w którym wszyscy szczęśliwi spotkali się na międzynarodowym lotnisku w Entebbe. Miało wydarzyć się coś niewyobrażalnego. Był rok 2007 i nikt z klanu chłopca wcześniej nie podróżował samolotem. Nikomu to nawet się nie śniło. Ale jednak stało się. Ebayo wyruszał do RPA z drużyną badmintona. Kilka dni wcześniej rozmawiał ze swoim trenerem. „Czy w samolocie jest łazienka?” ‒ pytał. Trener żartował sobie z chłopca. „Oczywiście, że jest łazienka. I korytarz, po którym można spacerować, będąc 12 tys. metrów nad ziemią”. Czy to nie fascynujące? Podczas turnieju Ebayo odliczał dni, aby ponownie wsiąść do samolotu, wrócić do domu i opowiedzieć wszystko przyjaciołom.

„Pochodzę z bardzo skromnej rodziny. Ale dzięki badmintonowi leciałem już samolotem ponad dziesięć razy do wielu krajów. Byłem w Azji i przemierzyłem Afrykę. Dzięki niemu mam też stypendium i mogę studiować. W maju kończę studia. Nikt z mojego klanu nie poszedł dotąd na uniwersytet”.

Chłopiec od zawsze interesował się piłką nożną. W badmintona zaczął grać bez większego entuzjazmu, ale kiedy zdobył pierwszą nagrodę, odkrył, że ma talent. Dzisiaj jest członkiem narodowej reprezentacji Ugandy. W ubiegłym roku brał udział w międzynarodowym turnieju w Tajpej na Tajwanie. „To było cudowne przeżycie. Nie witano mnie słowami: „Dzień dobry, Ebayo”, ale mówiono: „Witamy, drużyno z Ugandy”. Staliśmy na baczność, zagrano hymn państwowy, wzniesiono flagę. Wszystko było idealnie zorganizowane. Jeśli w przyszłości będę miał dzieci, zrobię wszystko, aby i one wiedziały, jak czuje się człowiek reprezentujący swój kraj”.

Wśród ugandyjskiej młodzieży rośnie zainteresowanie sportem. Niezależnie czy są studentami, czy już pracują, łatwo dostrzec ich razem, kiedy wieczorem grają w różnego rodzaju gry w wielu częściach miasta. Badminton nie jest jeszcze znany w Ugandzie, ale zyskuje popularność i jest coraz więcej szkół, w których można w niego grać. Ebayo należy do Klubu Badmintona Uniwersytetu w Ndejje i trenuje w Akademii Pearl’a, która znajduje się w jednej z dolin dzielnicy Kabalagala, na południowym wschodzie Kampali.

Zmierzcha. Na hali słychać skrzypienie gumowych podeszw, które hamują na boisku. Słychać również westchnienia graczy i uderzenia rakiety. Nie ma za dużo światła. Trwa potyczka treningowa. „Sądzę, że różnię się trochę od innych graczy. Kiedy oni wychodzą na boisko, są zdenerwowani. Ja nie. To jest jeden z najlepszych dla mnie momentów. Jestem pełen ufności i czuję się swobodnie. Jakbym śnił. A kiedy śnisz, masz odwagę zrobić każdą rzecz”.

Dobry zawodnik badmintona musi mieć cztery cechy: „Powinien być w dobrej formie, być szybki i elastyczny na boisku, ale przede wszystkim powinien pomodlić się do Boga przed pójściem spać, a po obudzeniu odbyć z Nim prywatną rozmowę. Z takimi podstawami, wszystko inne samo przyjdzie”.

Ebayo chce być badmintonistą znanym w Ugandzie. Nie jest to jednak łatwe. Główny fundament jego sportowej kariery, trener, zrezygnował. Potrzebował pieniędzy na utrzymanie swojej rodziny. Teraz Ebayo trenuje sam i zbiera fundusze na sprzęt i możliwość uczestniczenia w turniejach. Pracuje rano, udzielając lekcji zamożnym osobom lub jako kierowca. Popołudniami jeździ na uczelnię, gdzie studiuje logistykę handlową. Po zajęciach zjada banana i kilka „roleksów”, czyli jajko zawinięte w kukurydziany placek, i idzie trenować. Pół godziny biega i półtorej gra na boisku. Późnym wieczorem wraca do domu. Połowę drogi przemierza piechotą, ponieważ ruch uliczny z jego dzielnicy jest nie do zniesienia, a potem łapie busa. W domu bierze prysznic, przygotowuje herbatę i włącza radio w swojej komórce, aby posłuchać wiadomości sportowych. O 23 modli się i kładzie do łóżka pełen marzeń.

Ebayo ma dwa wielkie marzenia. Pierwszym jest bycie topowym zawodnikiem. Drugim ‒ założenie własnej szkoły badmintona nazwanej jego imieniem. Takiej, w której sam dorastał. „Młodzi ludzie, którzy nie mają zajęcia, zaczynają robić to, czego nie powinni. Palą i piją na długo przedtem, zanim osiągną odpowiedni do tego wiek. Badminton może zmienić ich życie, tak jak zmienił moje”. Kiedy Ebayo skończy studia, zamierza wyjechać z Ugandy i podróżować po Europie. Chce tam popracować kilka lat, zarobić pieniądze i wrócić do kraju, aby zrealizować swoje projekty. „Wiem, że szkoła to trudny projekt, wymagający dużych nakładów pracy i finansów. Ale wierzę, że jeżeli będę podążał za marzeniami, w imię Boga je zrealizuję”.

tekst: JAVIER SÁNCHEZ SALCEDO

Tagi:

U fryzjera

Pewien człowiek, jak zwykle co miesiąc, poszedł do fryzjera. Mężczyźni zaczęli rozmawiać na różne tematy, aż w końcu wywiązała się dyskusja o Bogu. „Wie pan – powiedział stanowczo fryzjer – ja nie wierzę, że Bóg istnieje. Gdyby był, to myśli pan, że istniałoby tyle chorób, wypadków, wojen, bólu i cierpienia? Nie mogę sobie wyobrazić Boga, który na to wszystko pozwala”. W tym momencie mężczyzna siedzący na fotelu spojrzał w okno, za którym spostrzegł człowieka z długimi zaniedbanymi włosami i brodą. „A wie pan, ja nie wierzę, że istnieją fryzjerzy!

Gdyby istnieli, to nie byłoby ludzi z długimi włosami i zapuszczonymi brodami jak ten człowiek z ulicy” – rzekł z uśmiechem na twarzy. Fryzjer zdziwiony spojrzał za okno, potem na klienta i po chwili odpowiedział: „Fryzjerzy istnieją, przecież ja nim jestem. Tylko nie wszyscy ludzie nas poszukują, by skorzystać z naszych usług”. „No właśnie – odpowiedział mężczyzna – tak samo jest z wiarą! Bóg istnieje, tylko ludzie Go nie szukają, dlatego jest tyle bólu i cierpienia na świecie”.

Wielu z nas doświadcza rozczarowania i zniechęcenia, kiedy w naszym dobrze układającym się życiu nagle pojawia się ciężka choroba albo ma miejsce tragiczny wypadek czy dotykają nas problemy w rodzinie lub też stajemy w obliczu śmierci najbliższej osoby. Wtedy i my, tak jak fryzjer, nie wyobrażamy sobie Boga, który dopuszcza do takich nieszęść. Czujemy się wówczas osamotnieni i wątpimy, że On, kochający Ojciec, naprawdę troszczy się o każdego z nas. Niektórzy mylnie uważają, że skoro Bóg nie dał im szczęścia czy błogosławieństwa, na które mieli nadzieję, to znaczy, że ich nie słucha. Tracą wtedy wiarę, łamią przykazania, świadomie poddają się przyjemnościom tego świata i odwracają od Boga.

Kiedyś pewien człowiek miał niezwykły sen. Spacerował w nim po piaszczystej plaży w towarzystwie samego Boga. Na niebie jak na ekranie przesuwały się sceny z jego życia. Każdej scenie odpowiadały dwie pary śladów stóp na piasku. Jedna para była jego, a druga Pana Boga. W którymś momencie mężczyzna zauważył tylko jedną parę śladów. Natychmiast skojarzył sobie, że wiązało się to z trudnymi chwilami jego życia: bólu, samotności, cierpienia… Z żalem więc zwrócił się do Boga: „Kiedy zdecydowałem się i ruszyłem za Tobą, obiecałeś, że nigdy mnie nie opuścisz, a widzę, że w najtrudniejszych dla mnie chwilach, nie było Ciebie przy mnie. Jak mogłeś odejść, gdy najbardziej Cię potrzebowałem?”. Bóg popatrzył na niego i powiedział: „Nigdy cię nie opuściłem, nie oddaliłem się od ciebie nawet wtedy, gdy ty odchodziłeś ode mnie. A tam, gdzie widzisz tylko jedną parę śladów, to brałem cię wówczas w ramiona, przytulałem do serca i niosłem na swoich rękach”.

A gdzie my jesteśmy, kiedy Bóg zaprasza nas do wspólnej wędrówki po „piaszczystej plaży” naszego życia? Kiedy w naszym życiu pojawiają się zawirowania i brakuje w nim szczęścia, radości i miłości, wtedy powinniśmy jeszcze bardziej być bliżej Boga! Powiedzmy, ba nawet wykrzyczmy Mu jako prawdziwemu Przyjacielowi, co leży nam na sercu, co nam się nie podoba, jak źle się czujemy i z czym nie możemy się pogodzić. Pamiętajmy jednak, że nie zawsze musi być tak, jak my tego chcemy. Pozwólmy czasem, by było tak, jak tego pragnie Bóg. Uwierzmy, że On bardzo nas kocha i daje nam siłę, abyśmy mogli pokonywać najtrudniejsze problemy. Wbrew pozorom każdy ból jest czymś dobrym, jest sygnałem, który musimy rozpoznawać, bo inaczej może nas to kosztować utratę życia. Cierpienie i różne inne trudne sytuacje, jakie przytrafiają się nam w życiu, też są potrzebne, bo wtedy możemy udowodnić Bogu, że jesteśmy razem z Nim! Nigdy nie zostawiajmy Go samego, bo On też nigdy nas nie zostawia samych! Nieważne czy nasze życie jest szczęśliwe czy pełne cierpienia, radosne czy smutne, bogate czy biedne, najważniejsze, aby zawsze był w nim Bóg!

Ewa Gniady