Misjonarz na Post

 Wielki Post jest czasem pokuty, w którym jesteśmy zachęceni do praktykowania postu, jałmużny i modlitwy. To właśnie te doświadczenia przygotowują nas do godnego przeżycia świąt Zmartwychwstania Pańskiego. 

Misjonarze i misjonarki są na pierwszej linii ognia ewangelizacji. To właśnie oni docierają do ludzi, pokazują im siebie, swoją wiarę, a niekiedy pozwalają, by się z nich śmiano. Czasami jest im ciężko.  

Misje nie są łatwe 

Ewangelizacja ludzi, którzy żyją w kompletnie obcej kulturze i systemie wartości, zawsze będzie wiązać się z trudnościami. Gdy niedawno rozmawiałam z pewnym misjonarzem, powiedział mi, że jest mu ciężko. Wydarzyło się kilka niezależnych od niego rzeczy, które sprawiły, że ma więcej pracy, ale najgorsze było to, że przechodził wewnętrzny kryzys. Wielu z nas być może zna ten stan, w którym modlitwa idzie nam źle, a bycie wdzięcznym Bogu przychodzi z jeszcze większym trudem. Gdy jednak stan ten osiągają misjonarze, sytuacja nie wygląda najlepiej. I choć jest w pewnym sensie nieunikniona, misje są trzonem Kościoła. Bez nich Kościół obumiera. 

Dlatego powstała akcja „Misjonarz na Post”. Łączy się ona z tym niezwykłym okresem Wielkiego Postu poprzez intencję jego przeżywania. W inicjatywie tej, która w tym roku wystartowała już po raz szósty, można wylosować misjonarza i ofiarować za niego swój post, cierpienie bądź po prostu się za niego pomodlić. Święta Faustyna i wielu innych świętych wiele razy powtarzało, że ofiarowanie postu bądź osobistego cierpienia w czyjejś intencji ma tak ogromną moc, że trudno czasem zdać sobie z tego sprawę. 

Misje na Tajwanie 

O. Andrzej Kołacz SVD jest misjonarzem werbistą, posługującym już od ponad 30 lat na Tajwanie. To właśnie jego wylosował bp Artur Miziński podczas konferencji prasowej w Warszawie wprowadzającej w tematykę akcji „Misjonarz na Post”. Ojciec Andrzej urodził się w Bydgoszczy w 1956 r. Pracuje teraz na terenie diecezji Chiayi i jest przełożonym większej wspólnoty werbistów w tym mieście. Jego misja zaczęła się jeszcze w październiku 1981 r., kiedy przybył na Tajwan po raz pierwszy. – Najpierw musiałem nauczyć się języka chińskiego (mandaryńskiego), w związku z czym uczęszczałem na kurs językowy na Uniwersytecie Fu Jen w Tajpej, trwający dwa lata. Potem odbyłem roczną praktykę OTP w parafii w Chuchi, wiosce położonej ok. 20 km od naszego domu misyjnego w Chiayi – mówi ojciec Adnrzej. – To było cenne doświadczenie przebywania wśród Tajwańczyków – dodaje. Potem na chwilę wyjechał do Polski, by odbyć studia teologiczne w Misyjnym Seminarium Księży Werbistów w Pieniężnie. Gdy wrócił na Tajwan, był wikarym w parafii św. Józefa Robotnika w Chiayi, gdzie znajdują się relikwie chińskiego kardynała-werbisty, o. Thomasa Tien Ken-sina. Po roku pracy znów zmienił miejsce posługi na Tefuye i był proboszczem tamtejszej parafii przez osiem lat. W sumie spędził wtedy przeszło 10 lat z „ludźmi gór”. O tym okresie o. Kołacz mówi: – Mieszkańcy gór mają swój język i swoje tradycje, ale czują się niedowartościowani, zagubieni. Kultura tajwańska jakby ich wchłaniała, a oni coraz bardziej tracą swoją tożsamość i kulturę. Odbija się to na ich sposobie życia, wpływa na ich postrzeganie wartości. Pojawił się problem alkoholizmu. Jest część osób, które próbują się odnaleźć, ale są też tacy, którzy zrezygnowali i pogubili się – mówi. Największym wyzwaniem dla ojca Andrzeja było to, by być z tymi ludźmi i regularnie się z nimi spotykać. Bywało czasami tak, że choć o. Andrzej jechał na spotkanie 30 kilometrów, nikt na nim nie pojawiał. Ale to nie zniechęcało o. Kołacza. Po czasie wspomina: – Ważne jest, aby robić to, co się mówi. Chodzi o przykład, o bycie świadkiem. Może zachowanie takie a nie inne, sprawi, że młody człowiek zastanowi się, np. dlaczego ten ksiądz przyjeżdża, skoro i tak nikt nie przychodzi na spotkanie? I rzeczywiście z czasem, po trosze, ludzie zaczęli przychodzić. Trzeba mieć nadzieję, że ziarenko wpadnie w ziemię – mówi o. Andrzej dodając, że to nie ci ludzie zostali posłani, lecz właśnie on. Potem bydgoski werbista został ekonomem tajwańskiego dystryktu werbistów, co oznaczało, że odpowiadał za wielu współbraci, nawet tych wiekowych. Dzisiaj o. Andrzej wciąż pełni tę posługę.  

Gdy o. Andrzej dowiedział się, że wylosował go bp Artur Miziński, Sekretarz Generalny KEP, bardzo się ucieszył i polecił się modlitwie nie tylko bp. Mizińskiego, ale także wszystkich, którzy będą o nim pamiętali. Praca na misji wymaga wciąż wielkiego zaangażowania i energii, którą misjonarz musi mieć. 

Każdy duchowy gest się liczy 

W akcji „Misjonarz na Post” udział wziąć może każdy, bez względu na wiek, zasobność portfela czy miejsce zamieszkania. Akcja jest uniwersalna, a duchowego wsparcia misjonarzy podejmują się osoby mieszkające nawet poza granicami Polski. – Dla mnie modlitwa za polskich misjonarzy jest moim duchowym obowiązkiem. Sama nie mogę pojechać na misje, ale przecież mogę się za nie modlić. Wiem, że ta modlitwa jest bardzo potrzebna – mówi jedna z uczestniczek akcji.  

Wszystko co trzeba zrobić, aby wziąć udział w akcji, to wejść na stronę www.misjonarznapost.pl i wypełnić krótki formularz, podając jedynie nasze imię, nazwisko i adres e-mail, na który przyjdzie informacja z danymi wylosowanego misjonarza. Każdy indywidualnie wybiera formę duchowego wspierania przypisanego do siebie misjonarza lub misjonarki.

Zofia Kędziora 

Tagi: ,

Posłanie misyjne

Dnia 3 marca 2019 roku, w kościele parafialnym św. Jacka w Opolu, miało miejsce uroczyste nałożenie krzyża misyjnego i posłanie do pracy misyjnej w Republice Środkowoafrykańskiej Moniki Jamer – Świeckiej Misjonarki Kombonianki. Mszy św. przewodniczył ks. Bp Andrzej Czaja, Ordynariusz diecezji opolskiej. Monika już pod koniec marca wyjedzie najpierw na dwumiesięczny kurs języka francuskiego do Demokratycznej Republiki Konga, a następnie na miejsce swojej dwuletniej posługi misyjnej do Republiki Środkowoafrykańskiej.

Monika Jamer pochodzi z parafii Łużna w  Diecezji Tarnowskiej. Jest absolwentką fizjoterapii na  Politechnice w Opolu. W 2014 roku poznała Misjonarzy Kombonianów i u nich przygotowywała się do wyjazdu uczestnicząc w formacji dla Świeckich Misjonarzy Kombonianów. 

Naszej misjonarce, Monice Jamer, życzymy błogosławieństwa Bożego w pracy misyjnej w Afryce.

Spotkanie prowincjałów w Krakowie

W dniach od 26 do 28 lutego w domu kombonianów w Krakowie miało miejsce doroczne zebranie przełożonych prowincjalnych z Europy. Uczestniczyli w nim także brat Alberto Lamana z Rady Generalnej oraz brat Alberto Parise jako przedstawiciel braci pracujących w Europie.

Wśród poruszonych tematów znalazły się m.in. aktualna sytuacja w każdej z prowincji – Polsce, Włoszech, Hiszpanii, Portugalii, Wyspach Brytyjskich i prowincji niemieckojęzycznej – oraz refleksja nad przekształcaniem naszej obecności misyjnej w Europie. We wszystkich tych krajach kombonianie stawiają czoła podobnym wyzwaniom m.in. zamykanie się kościołów lokalnych na kwestie misyjne, czy problematyka imigracji.

Jednym z głównych tematów poruszonych na spotkaniu było kwestia rozpoczęcia w Europie przez Braci tzw. Znaczącego Dzieła Promocji Ludzkiej. Wśród różnych propozycji umiejscowienia takiego dzieła prowadzonego przez wspólnotę ze znaczącą obecnością braci kombonianów wybrano Camarate na przedmieściach Lizbony, gdzie mieszka w trudnych warunkach wielu imigrantów przeważnie z Afryki i z Azji.

Szczególnie znaczącymi momentami spotkania były pielgrzymka do Jasnogórskiego sanktuarium, oraz odwiedziny w Oświęcimiu i Brzezince.

 

Srebrny jubileusz

To wspaniałe, że wspólnie z Wami możemy cieszyć się kolejnym jubileuszem. Do Waszych rąk trafił właśnie 150. numer naszego czasopisma „Misjonarze Kombonianie”. I chcemy Wam za to, Drodzy Czytelnicy, z całego serca podziękować. Dziękujemy za Waszą obecność i wszelką pomoc. Bo tak naprawdę bez Was ta nasza radość z jubileuszu nie byłaby pełna. Sto pięćdziesiąty numer oznacza, że nasze czasopismo ukazywało się przez 300 miesięcy, co przekłada się na 25 wspólnie przeżytych lat. Pierwszy numer, który liczył 8 stron, został wydany w roku 1993, a jego redaktorami byli: o. Piotr Cozza i o. Manolo Torres. Niespełna dwa lata później czasopismo liczyło już 28 stron. Ojciec Piotr został posłany na misje do Afryki, a pieczę nad czasopismem dalej sprawował o. Manolo Torres. Po jego osiemnastu latach pracy czasopismo liczyło już 32 strony.

Pod koniec roku 2011 nowym redaktorem naczelnym został o. Krzysztof Zębik i to dzięki niemu rok później liczba stron zwiększyła się do 36. I tak zostało do dnia dzisiejszego. Z końcem 2016 r. stanowisko redaktora naczelnego objął br. Tomasz Basiński. W pierwszym roku swojej pracy zainicjował wydawanie drugiego czasopisma misyjnego, tym razem dedykowanego dzieciom, o nazwie „MINI Kombonianie”. Pierwszy numer liczył tylko 8 stron, dziś ma drugie tyle.

Przez te wszystkie lata byliście Państwo świadkami wielu przemian naszego czasopisma, począwszy od nazwisk redaktorów, współpracowników, osób duchownych i świeckich, którzy dzielili się swoją wiarą i miłością do misji. Wielu ludzi oddawało swoje serca i poświęcało swój trud, by czasopismo z roku na rok stawało się coraz ciekawsze i coraz bardziej przybliżało Was do świata misyjnego.

Ojciec Piotr Cozza obecnie posługuje w Ugandzie, o. Manolo Torres jest proboszczem na swojej ukochanej misji w Kongo, o. Krzysztof Zębik powrócił do Afryki i pracuje w Sudanie Południowym, a to jedno z komboniańskich dzieł, jakim jest czasopismo, kontynuuje br. Tomasz Basiński. Za każdy ich najmniejszy trud i serce wypełnione miłością do misji dziś wszystkim im bardzo dziękujemy! Niech Pan Bóg pobłogosławi i sprawia by ich serca jeszcze bardziej otwierały na ludzi, wśród których posługują. Bo to dzięki nim wszystkim możecie dziś, Drodzy Czytelnicy, trzymać w swoich dłoniach nasze misyjne czasopisma.

Od samego początku pismo „Misjonarze Kombonianie” było dwumiesięcznikiem i częstotliwość jego ukazywania nie zmieniła się do dnia dzisiejszego. Przez te wszystkie lata dokonywało się wiele zmian, również dotyczących  grafiki i formatu, ale jedna rzecz pozostaje niezmienna. To misyjna tematyka naszego czasopisma. Poprzez artykuły, refleksje i świadectwa stara się ono rozbudzać i pogłębiać świadomość misyjną wśród katolików w Polsce, aby każdy z nas mógł poczuć się prawdziwym misjonarzem. Nadal bardzo się staramy, by każdy nasz Czytelnik mógł poznać i pokochać misje. Chcemy wnieść do Waszych domów życie ludzi różnych ras wraz z ich problemami, cierpieniami, radościami i nadziejami. Chcemy, abyście wiedzieli o najważniejszych i najbardziej aktualnych wydarzeniach misyjnych na całym świecie, również w Polsce. Chcemy też, abyście mogli poznawać misjonarzy kombonianów pracujących na całym świecie i uczestniczyć w ich trudach, radościach i wyzwaniach, jakie stawia im rzeczywistość misyjna. Ukazujemy powszechność Kościoła, przedstawiając ważne uroczystości w różnych zakątkach świata i przybliżając miejscowe zwyczaje, tradycje, symbolikę liturgii… Zachęcamy młodych, aby poprzez własne zaangażowanie pragnęli świadomie żyć i działać dla misji.

Na koniec, Drodzy Czytelnicy, chcemy Was zapewnić o naszej modlitwie i jeszcze raz serdecznie podziękować za Waszą obecność. Czytajcie nasze czasopisma i bądźcie zawsze z nami na tej misyjnej drodze prowadzącej do Boga.

 

Tagi: ,

Bezcenny prezent

Pewien mężczyzna był niezwykle zapracowany. Codziennie wracał do domu tak późno i tak zmęczony, że nie miał już sił dla swojego synka… Gdy któregoś wieczoru przyszedł z pracy, chłopczyk podszedł do niego i zapytał: „Tatusiu, czy możesz mi powiedzieć, ile pieniążków płacą ci za godzinę pracy?”. Pytanie dziecka nieco zaskoczyło mężczyznę, ale odpowiedział: „Dostaję 30 zł na godzinę”. „A mógłbyś mi pożyczyć 20 złotych?” ‒ poprosił nieśmiało chłopiec. Prośba ta zdziwiła mężczyznę, bo wydawało mu się, że synek posiada wszystko, co mu jest potrzebne. „Jeśli chcesz jakąś zabawkę, to powiedz, kupię ci ją” – rzekł. Nie usłyszał jednak odpowiedzi. Malec w milczeniu poszedł do swojego pokoju. Po jakiejś godzinie, kiedy emocje opadły, mężczyzna zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście syn nie potrzebuje tych pieniędzy na coś ważnego, bo nigdy wcześniej nie prosił o nie. Udał się więc do jego pokoju. „Przepraszam, że tak zareagowałem, ale przecież wiesz, że ciężko pracuję i dbam, żebyś miał wszystko. Myślałem, że niczego ci nie brakuje”. Wyjął z kieszeni banknot i podał synowi. „Proszę, oto 20 złotych, o które prosiłeś”. Chłopiec aż podskoczył uśmiechając się promiennie. „Och dziękuję, tato” – rzekł radośnie, po czym sięgnął rączką pod poduszkę i wyjął jakieś drobniaki. Powoli je przeliczył, a potem dumnie spojrzał na ojca i powiedział: „Tatusiu, uzbierałem już 30 złotych. Czy mogę kupić godzinę twojego czasu? Proszę, wróć jutro wcześniej do domu i zjedz ze mną kolację”.

Prosty przekaz tej historii nieznanego autora porusza serce i ukazuje, jak ważną rolę odgrywa CZAS poświęcony drugiemu człowiekowi. Podobnie jak ojciec tego małego chłopca, my także często próbujemy nadążać za współczesnym światem. Chcemy mieć pieniądze, by zapewnić najbliższym odpowiedni poziom życia, dać im to, czego potrzebują. Chcemy, by w razie życiowych problemów – choroby, kłopotów z pracą, dorastających dzieci, które mają coraz większe potrzeby – wystarczyło pieniędzy na wszystko… Chcemy mieć pieniądze na własny dom, samochód, fajne wakacje… To naturalne pragnienia i prawdą też jest, że bez pieniędzy nie da się żyć, a żeby je mieć, trzeba na nie zapracować. Warto się jednak zastanowić, czy przypadkiem w tej codziennej gonitwie za dobrami materialnymi, karierą, dobrobytem… nie zatracamy czegoś o wiele cenniejszego – czasu ofiarowanego innym. Jaką radość mamy z zarobionych pieniędzy, jeśli nie znajdujemy czasu, by docenić te wszystkie dobra, które codziennie gromadzimy? Jaki sens ma nasze życie, kiedy brakuje w nim czasu na rozmowę z Bogiem, z drugim człowiekiem? Jaką wartość ma dla nas rodzina, przyjaciele czy znajomi, jeśli brakuje nam czasu na okazywanie im ludzkich uczuć?

Kiedyś słyszałam, że gdzieś w Polsce jest kawiarnia, w której przy jednym ze stolików czeka ktoś gotowy wysłuchać zwierzeń nieznajomej osoby. I w tej nietypowej „usłudze” wcale nie chodzi o żadne porady tylko o czas poświęcony drugiemu człowiekowi. Skąd taki pomysł? Współczesny świat wymaga szybkiego tempa życia, dlatego ciągle brakuje nam czasu… Tak łatwo zapominamy, jak ważne jest spędzanie czasu z ludźmi, szczególnie tymi, których kochamy i którzy nas kochają. Przecież każda niewykorzystana sekunda przepada na zawsze i nie da się jej odkupić za żadne pieniądze. Jeżeli chwilę się nad tym zastanowimy, to zdamy sobie sprawę, że czas, który inni inwestują w naszą osobę, to gest unikalny, wyjątkowy. Poświęcają swój czas, aby nas zobaczyć. Wśród licznych obowiązków dnia codziennego znajdują trochę czasu tylko po to, aby się z nami spotkać. Dają nam tym do zrozumienia, że nas cenią, kochają i cieszą się z naszej obecności w ich życiu. Ofiarowują nam najwspanialszy prezent, na jaki ich stać. Warto przypomnieć, że czas poświęcony drugiemu człowiekowi to wyjątkowy wyraz miłości bliźniego.

Podczas oglądania jakiegoś filmiku, w którym co chwila zmieniały się wspaniałe krajobrazy, przeczytałam mądre zdanie: „Każdego poranka budzisz się z 86 400 sekundami życia przed sobą, bo tyle trwa doba. Na co je poświęcasz?”. Czy my wśród tylu tysięcy sekund znajdujemy trochę czasu, by poświęcić go drugiej osobie? Zadbajmy o nasze relacje, pielęgnujmy przyjaźnie, nie zapominajmy o naszych najbliższych i doceńmy jak ważni są dla nas inni ludzie. Dzielmy się z nimi swoim czasem, bo zawsze warto „tracić” go dla miłości.

Tagi: ,

Szkoła pod plandeką

        Życie uchodźców jest niezwykle ciężkie. Kiedy liczni mieszkańcy z Kajukeji w Sudanie Południowym dotarli do Moyo w Ugandzie byli bardzo spragnieni. Panował ogromny upał, a ziemia pokryta była kurzem. Wkrótce zaczęło padać i deszcz zaczął podtapiać namioty. Nagła powódź zabrała ich niewielki dobytek. Drogi stały się nieprzejezdne. Pozarządowe organizacje zaczęły udzielać podstawowej pomocy. Woda docierała w cysternach, jeśli tylko warunki drogowe na to pozwalały. Otwarto też kilka studni… Dotarła również żywność, chociaż w niewielkich ilościach, a żeby ją dostać, trzeba było czekać w niekończących się kolejkach. Równie trudny jest tam dostęp do opieki zdrowotnej. Dostanie się do ośrodka zdrowia w Moyo takimi drogami jest ciężką przeprawą. Jeśli już jakoś uda się tam dotrzeć, trzeba czekać cały dzień. Pomoc w ośrodku jest jednak bardzo ograniczona. W tak trudnych warunkach rokowania dla osób cierpiących na poważne problemy zdrowotne nie są najlepsze.

 

          Tak mniej więcej wyglądają podstawowe przywileje, jakie każdy człowiek powinien mieć zapewnione. A teraz przejdźmy do edukacji. „Pod koniec kwietnia 2017 r. nauczyciele nie mieli nic do roboty” – mówi Jesús Aranda, misjonarz i były proboszcz parafii Kajukeji, odnosząc się do nauczycieli z Comboni College w Lomín, którzy dotarli do Moyo. – Całe dnie spędzali pod drzewem, grając w karty i rozmawiając. Aż w końcu zaczęli się zastanawiać, co mogliby zrobić dla młodych. Ostatecznie postanowili zaoferować swoją pomoc przy otwarciu szkoły średniej. Chcieli uczyć, nie oczekując w zamian wynagrodzenia. Udało się im zdobyć trochę brezentu i pod drzewami rozpoczęli lekcje. Kiedy dowiedziałem się o tym, bardzo się wzruszyłem, dlatego z pomocą sześciu kombonianów przygotowaliśmy sześć sal lekcyjnych, jeden pokój dla nauczycieli i jedno laboratorium”.

           Okumu James Alan wcześniej był dyrektorem Comboni College w Lomín, jednej z najbardziej prestiżowych szkół w Sudanie Południowym. Obecnie zajmuje się tym samym w Idiwa Parents Secondary School, gdzie w skromnych zabudowaniach z trzciny, drewna i brezentu uczy się ok. 600 młodych ludzi. „Życie naszych dzieci pełne było niebezpieczeństw. Całe dnie spędzały na oglądaniu filmów, piciu alkoholu, uprawianiu seksu, a nawet kradzieżach. W pewnym sensie przybywająca tu młodzież była stracona – mówi Okumu. – Na początku rodzice i nauczyciele wierzyli, że organizacje rządowe przejmą na siebie obowiązek edukacji, ale widząc, że nic nie robią w tym kierunku, zmobilizowali się, aby uzyskać pozwolenie i otworzyli lokalną szkołę. Rodzice wpłacają niewielkie kwoty na materiały dydaktyczne, budowę kolejnych skromnych obiektów i niewielkie wynagrodzenie dla nauczycieli. Niestety, niektóre dzieci przybyły do obozu same i nie mogą liczyć na pomoc swoich rodziców. Trudno jest im uczęszczać do szkoły, ponieważ muszą szukać czegoś do jedzenia. Niektóre z nich przeżyły traumy. Jeszcze inne wycofały się, ponieważ nie mogły niczego wpłacać. Nie mamy takich możliwości, aby nauka była całkowicie bezpłatna, dlatego potrzebujemy sponsorów, dzięki którym będziemy mogli przyjąć więcej uczniów. Wdrażamy także program Jedzenie za edukację, którego celem jest pomoc osobom nie mającym w domu żadnej żywności” – kontynuuje dyrektor, objaśniając problemy nowej szkoły. Okumu zwraca też uwagę na „wyzwanie”, jakim jest pobyt w szkole od rana do godziny 17 bez jedzenia. Uczniowie pochodzą ze zniszczonych terenów i wielu z nich przynosi własne problemy. „Nie jest im łatwo skupić się na lekcji. Jako nauczyciele musimy być ich przewodnikami. Musimy im pomóc wychodzić z przeżytych koszmarów. W tym roku jest trudno, ponieważ budujemy jakby na skale. Ale ufamy, że w przyszłym roku będzie lepiej”.

            Przechodząc obok klas lekcyjnych, do których łatwo zajrzeć, ponieważ znajdują się w otwartej przestrzeni, można poczuć atmosferę niczym nie różniącą się od tej panującej w klasie z młodzieżą uczącą się w innych okolicznościach. Uczniowie w większości okazują zainteresowanie, czasem ktoś łobuzersko się uśmiechnie lub ziewnie. Ich postawa jeśli nie entuzjastyczna to przynajmniej jest otwarta na wszystko, co mogłoby zmienić rutynę panującą w klasie.

          Jednym z wyzwań, przed jakim stoi szkoła, jest zwiększenie liczby uczennic, które obecnie stanowią połowę liczby chłopców. „Problem ten pojawia się już w szkole podstawowej – wyjaśnia Okumu. – Wiele dziewcząt porzuca naukę. Niektóre po wystąpieniu miesiączki. Sam fakt, że wyrosły im piersi, daje im wrażenie, że są zbyt dorosłe na szkołę. Ponadto w kulturze południowosudańskiej rodziny wolą płacić za naukę chłopców, a nie dziewcząt. Pojawia się też ryzyko zajścia w ciążę. W naszej szkole zdarzyło się to trzy razy. Kiedy otrzymamy jakąś pomoc, odszukam te dziewczęta, ponieważ myślę, że mogłyby kontynuować naukę. Są już takie przypadki, że młodziutkie matki zostawiają dzieci w domu i idą do szkoły. Jeśli więc będą miały taką możliwość, to na pewno wrócą”.

          Różne pomysły na poprawę warunków w szkole i pomoc uczniom mnożą się w głowie dyrektora. Choć teraz wydaje się, że ich realizacja zajmie jeszcze dużo czasu. „Chcemy wrócić na naszą ziemię, ale wojna toczy się w nieskończoność i nie wiadomo, w jakim kierunku. Jeśli w drodze przedwczesnego dialogu zostanie narzucony pokój, nie będzie trwał długo. Moim zdaniem, trzeba by było utworzyć rząd federalny z niezależnymi stanami: Ekwatorią, Krajem Nuerów i Krajem Dinków. Duch odwetu prowadzi do zguby, dlatego te ludy powinny żyć oddzielnie – twierdzi. – Jako uchodźcy utrzymujemy stosunki z różnymi osobami. Ludzie są ze sobą powiązani. A wy, kiedy już stąd odjedziecie, mówcie dobrze o uchodźcach, dzięki czemu może pomożecie w dialogu między oponentami. Za waszym pośrednictwem przekazujemy wszystkie nasze troski i może w ten sposób przybliżymy pokój w Sudanie Południowym” – zwraca się do nas przed pożegnaniem.

tekst i wywiady: Gonzalo Gómez

zdjęcia: Javier Sánchez Salcedo

Tagi: ,

Wszystko ma swój czas

W misyjnej posłudze pewnie nie jednemu misjonarzowi dane jest doświadczać różnych skrajności. Ze mną nie jest inaczej. Przed święceniami, kiedy byłem w Afryce w ramach tzw. doświadczenia misyjnego, na rok wysłano mnie na północ Kenii, gdzie nasze zgromadzenie ma dwie placówki misyjne na pustyni Turkana. Odległość od jednej do drugiej to około 85 kilometrów jazdy po szerokiej piaszczystej, pustynnej drodze. Na całej długości trasy prawie ten sam krajobraz: piasek, kamienie, wiekowe kolczaste krzaki. I ta głęboka cisza. Może się wydawać, że czas tam się zatrzymał.

Gdzieniegdzie znajdują się niewielkie, tak samo wyglądające wioski. Podobnie jest na trasie do jednej z kilkunastu kaplic dojazdowych należących do naszej parafii. I choć dystans jest o wiele krótszy, to zewnętrzne warunki podróżowania takie same. Po drodze nic nie zmusza do zatrzymywania się, no może jedynie głębokie doły przypominają o konieczności zmniejszenia prędkości.

A jak wygląda moje obecne otoczenie w Azji Wschodniej i posługi w parafii w Nowym Mieście Tajpej na Tajwanie? Odległość od miejsca zamieszkania do kościoła, w którym codziennie posługuję, to tylko 7 kilometrów. Znakomity asfalt, ale… po drodze 42 skrzyżowania ze światłami, których zignorować się nie da, nawet gdy jedzie się rowerem. Po obu stronach drogi nie znajdzie się nawet 50 metrów wolnej przestrzeni. A o głębokiej ciszy wokoło i monotonnym krajobrazie można tylko pomarzyć.

Na brak środków do życia, brak pracy czy ubóstwo materialne nikt raczej tutaj nie narzeka. Na pierwszy rzut oka ludziom niczego tu nie brakuje. Kiedy jednak porozmawiamy z nimi o ich codziennym życiu, od razu wychodzi pewien powszechny tutaj niematerialny niedostatek, to znaczy brak czasu. Każdy – i to bez większej przesady – bogaty czy mniej zamożny, wysoko wykształcony lub mniej, zaraz o tym wspomni.

Tym, co tutaj wydaje się najbardziej charakterystyczne i zarazem istotne dla wszystkich ludzi bez wyjątku, to brak czasu na refleksję nad własnym życiem, nad jego głębszym sensem, celem, nad wyborem sposobu życia itp. Zgodnie ze starym chińskim przysłowiem 天下沒有白吃的午餐 mówiącym dosłownie, że Nie ma na świecie darmowego obiadu, każdy – stosownie do swego wieku i zakresu odpowiedzialności – pracuje jak tylko potrafi. Brak czasu jest to tu postrzegany jako problem czy nawet pewien brak, ale przyjmowany jest jako naturalna nieodłączna cecha życia człowieka. Jakkolwiek by jej nie potraktować, przy różnych okazjach, rozmowach z ludźmi, słuchaniu historii ich życia, ta sprawa bardzo często wychodzi pośrednio na wierzch. Dzieje się tu coś, o czym indyjski jezuita Anthony de Mello mówi, że w dzisiejszym zagonionym świecie dla wielu ludzi Życie jest czymś, co im się dzieje, w czasie gdy są pochłonięci innymi sprawami.

Podobnie jest z brakiem czasu w odniesieniu do wiary i praktykowanej religii. Według statystyk jest tutaj tylko 3% chrześcijan (katolików 1%), ale to nie znaczy, że ludzie są ateistami. Ateistów jest mniej niż 20%, za to około 68% mieszkańców wyznaje buddyzm albo taoizm. Czy ci ludzie wybierają te dwa wyznania z przekonania? Nie do końca. I tutaj znowu w grę wchodzi wspomniany brak czasu. Buddyzm czy taoizm (oprócz tego, że nie mają jednej obowiązującej wszystkich wyznawców formy wyrażania religii) nie wymagają częstego przychodzenia do świątyni, jedynie w dniach obchodów Chińskiego Nowego Roku albo gdy jest się w jakiejś ważnej potrzebie. A jeżeli jej nie ma, to… do zobaczenia w przyszłym nowy roku.

Od niechrześcijan wielokrotnie słyszałem spontaniczne wyznanie: Jak doczekam i przejdę na emeryturę, to wtedy będzie czas na poszukanie sobie religii. W parafii, gdzie posługuję, już dwukrotnie miałem katechumenów, którzy z własnego wyboru i na własną prośbę rozpoczęli kilkumiesięczne przygotowania do chrztu. Po pewnym czasie wyznali, że zdecydowanie chcą je kontynuować, ale muszą z tym poczekać do emerytury, bo w obecnym wirze codziennej pracy nie są w stanie nawet raz w tygodniu przyjść na katechumenat, a ponadto po przyjęciu chrztu nie dadzą rady przychodzić na Mszę św. w każdą niedzielę. Przyjęcie chrztu bez wypełnienia potem „wymaganych praktyk” widzą jako niepoważne traktowanie przyjętej religii. A więc lepiej to odłożyć na później, kiedy na praktykowanie religii znajdzie się czas.

Co w takiej sytuacji należałoby doradzić? Czasem trudno rozeznać. Zawsze jednak warto zacytować z Pisma Świętego słowa zapisane w Księdze Koheleta w trzecim rozdziale: Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem... Jednak czas – obojętnie czy to jego nadmiar, czy niedostatek – nie powinien być panem człowieka, ale jego sługą.

Pozdrawiam serdecznie wszystkich Czytelników naszego czasopisma. Składam serdeczne „Bóg zapłać” za wszelkie modlitewne wsparcia, o których, raz po raz, zwłaszcza z okazji świąt, piszecie do mnie w e-mailach i w listach.

O. Adam Szpara (施立哲 神父), Tajwan

Panie Jezu, chciałeś, to idę…

Chłodny pokój, wygodne łóżko i jadłospis dużo lepszy od naszego w Old Fangak. Nabieram sił. Ponieważ nie należę do osób, które wysiedzą w jednym miejscu przez dłuższy czas, dlatego po dwóch tygodniach takie życie zaczęło mnie męczyć. Oczywiście, jakby mnie ktoś zapytał, czy mogę powrócić do Old Fangak, to na pewno byłbym już na lotnisku. Jednak ucząc się na błędach innych misjonarzy, wciąż słucham starszych, czekam i uzbrajam się w cierpliwość…

Ale moje myśli wciąż krążą wokół tego, co jeszcze muszę zrobić – zakupy dla wspólnoty, przygotowanie dwóch ton produktów na samolot i kilkanaście ton na łódź, która czeka na nasz materiał. Myśli wędrują też do kursu dla katechistów w Old Fangak, budowy nowych latryn dla parafii, a także ogrodzenia. Ale ludzie przede wszystkim czekają na odwiedziny i sakramenty… I choć każdy mi powtarza: „Daj sobie czas”, to jednak wciąż powraca natrętne pytanie, dlaczego mnie tam jeszcze nie ma. Tyle mam do zrobienia! Ale wiem, że chory i słaby niewiele zdziałam, a ryzykuję nawrotem choroby i ponownym przylotem do Nairobi. „Daj sobie czas – powtarzam – osłabiony nic nie zrobisz”.

Ten czas choroby uświadomił mi, że nie jestem „supermanem” i ciało może odmówić posłuszeństwa z dnia na dzień. I wtedy przychodzi zdenerwowanie, bo tego nie było w planie. A przecież nie można zawieść ludzi, do których zostałeś posłany. Była to chyba największa wewnętrzna walka w moim życiu – walka o siły, które powoli mnie opuszczały. Jednak czasem dla dobra innych warto podjąć ryzyko, zaprzeć się, uwierzyć w siebie i iść dalej. Bo czyż mogłem odwiedzić prawie wszystkie centra, a jedno zostawić na boku? Przecież i tam ludzie chcą świętować Boże Narodzenie razem z misjonarzem.

Zawsze przed takimi podróżami i w ich trakcie towarzyszy mi modlitwa. Bo co innego można robić podczas wielogodzinnych wędrówek? Można chwilę porozmawiać z napotkanymi ludźmi, pozdrowić ich i pobłogosławić. Rozbawić dzieci, które krzyczą i się śmieją. Potem pozostają już tylko rozmyślania i modlitwa. A gdy siły człowieka opuszczają? Wtedy już tylko modlitwa.

Na pewno wielu z Was szło kiedyś w jakiejś pielgrzymce. Wiecie więc dobrze, że pomimo bólu i zmęczenia napełnia wtedy człowieka radość z tego, co robi, dla kogo pielgrzymuje i jaki jest cel jego wędrówki. Dla mnie jest to miłość do Boga i do ludzi, do tego specjalnego daru powołania , czyli służby w tym szczególnym dla Boga miejscu. Miejscu, gdzie panuje wojna, gdzie ludzie żyją w niepewności, gdzie walczą z głodem, przemierzając kilometry w poszukiwaniu żywności, gdzie żyją w obozach dla uchodźców. Wszystkim im chcę powiedzieć: „Jestem z wami, nie jesteście sami”. My, misjonarze, stajemy się częścią ich życia. Chodzimy jak oni, cierpimy jak oni, jemy to co oni. Razem się modlimy, radujemy i smucimy. Wielką radością dla nas jest, że ci ludzie chcą, abyśmy z nimi byli. Widać to zwłaszcza, gdy podczas drogi ktoś ofiaruje kurę, kobiety przyniosą posiłek i zapytają, czy smakuje. Inni poczęstują herbatą. Katechista przygotuje chatę i przyniesie najlepsze łóżko i materac, jakie są w wiosce. Młodzież zorganizuje miejsce na prysznic i przyniesie wodę. A wieczorem wspólnie posiedzimy, patrząc w gwiazdy i odganiając się od komarów.

Choroba zmogła mnie, kiedy byłem w najdalszej części naszej parafii, dobre 45 km od Old Fangak. Przez cały czas towarzyszyła mi modlitwa o siłę. Wiedziałem, że będę jej bardzo potrzebował. Z każdym dniem było coraz trudniej, ale nie opuszczała mnie nadzieja, że jutro będzie lepiej. Jednak na kolejnej Mszy św. znowu zasłabłem. Nie wiem, jakim cudem doszedłem do Phayad. Do miejsca, gdzie schodziły się wszystkie centra na świętowanie Nowego Roku. Nogi mi odmawiały posłuszeństwa, wątroba bolała, a w głowie okrutnie wirowało. Czas tej bolesnej wędrówki jeszcze bardziej przybliżył mnie do Boga. Wiara daje wielką moc. Ileż to razy nie słyszymy w Ewangelii, jakbyś miał wiarę, robiłbyś wielkie rzeczy, sama wiara by cię uzdrowiła, dała ci moc… Przez cały czas wędrówki towarzyszył mi obraz ludzi, którzy zmierzają do Phayad, gdzie będzie Msza św. i misjonarz. I to dodawało mi sił. Wierzyłem, że dam radę. „Panie Jezu, chciałeś, to idę – idę w Twoim imieniu, więc będzie dobrze”.

No i doszedłem. W Phayad położyłem się w chacie i nie mogłem się ruszyć. Gdzie podziała się moja siła? Godziny mijały, a ja walczyłem ze sobą i z myślami, co będzie dalej. Czy dam radę wstać? Przecież Msza św. trwa tu 3-4 godziny. Modlitwa jest żywa, radosna, z mocą – a u mnie tej mocy nie ma. Każde wypowiedziane czy przeczytane słowo było walką. Wielkim wysiłkiem. Nie poddawałem się jednak. Na chwilę siadałem, na chwilę wstawałem i do przodu. Po Mszy z powrotem do chaty i na łóżko. Do północy przeleżałem, a potem znowu poszedłem na modlitwę, aby przywitać nowy rok. Udało mi się nawet przekazać ludziom kilka słów, a katechista odprawił liturgię słowa. Chłód trochę mi dopomógł. Skończyliśmy o 2 w nocy. Następnego dnia o 11 jeszcze jedna Msza św. Wciąż walczyłem z samym sobą, prosząc o trochę sił. I Bóg mnie wysłuchał, bo poczułem się nieco lepiej. Mogłem ustać na nogach. Tym razem uroczystość trwała dobre pół dnia. Ani się obejrzałem, jak wybiła 16. Było wielu dorosłych, młodzieży, dzieci, dużo grup parafialnych – naliczyli 3 500 osób. Patrząc na nich, ze zmęczeniem westchnąłem „Dobrze, że jestem”. Ani przez chwilę nie żałowałem decyzji, że postanowiłem tutaj przyjść. Ci ludzie napełnili mnie nową energią – ich uśmiech, każde dobre słowo i wdzięczność za to, że do nich przyszedłem, były jak najlepsze lekarstwo. Jeden ze starszych wyszedł na środek i wyraził wielką wdzięczność za moją obecność. Powiedział, że chciałby mnie za to unieść w górę, ale jest za słaby. Poprosił więc młodzież, aby to za niego zrobili, ale musiałem stanowczo odmówić. Następnie rzekł, że każdy powinien mieć lokalne imię i ja też. Wówczas młodzież od razu wykrzyczała Keer weer, czyli byk z rogami do przodu. Ciekawe, dlaczego takie? Ten dzień przyniósł mi wiele radości i choć wciąż słaby, niczego nie żałowałem. Ci ludzie zrozumieli, że jestem tu dla nich, że chcę być z nimi, modlić się z nimi i że ofiarowałem im samego siebie.

Daniel Comboni o swoim oddaniu napisał: „Idę do was, aby na zawsze pozostać waszym i dla waszego dobra poświęcam się na zawsze. Za dnia i w nocy, w słońcu i w deszczu pozostanę niezmienny, zawsze gotowy do spełniania waszych potrzeb duchowych. Bogaty i biedny, zdrowy i chory, młody i stary, pan i sługa będą mieć zawsze dostęp do mego serca. Wasze dobro będzie moim dobrem, wasze trudy będą moimi. Idę ręka w rękę z każdym z was”.

Kiedy skończyły się te piękne chwile, po mojej głowie zaczęły krążyć myśli, czy uda mi się powrócić do domu. Piechotą to 20 km, do jeziora 7 km i przeprawa przez zielone dywany wodorostów albo piechotą do głównej rzeki 10 km i kanu do Old Fangak. Leżałem i myślałem, że nie mam siły, aby przejść choćby kilometr. I co teraz? Mimo to byłem wdzięczny Bogu za to, że mogę chodzić. Wtedy też przyszła mi do głowy myśl o miejscu, w jakim się znajduję. Do kliniki mam 20 km, do najbliższego szpitala 500 km (Dżuba), a do dobrego szpitala 1400 km (Nairobi). Jednak wiara i ufność nie opuszczały mnie nawet na chwilę. „Dam radę, powtarzałem, przecież nie jestem sam”.

Ktoś może powie, jeśli jest ci tak źle, to wracaj do Polski. Ale przecież powołanie misyjne to ofiarowanie własnego życia po to, aby ci najbiedniejsi, opuszczeni i zapomniani doświadczyli choć trochę dobra. To ofiara dla innych. Być może dla wielu te słowa będą niezrozumiałe, ale tutaj tkwi tajemnica Bożego powołania. Mimo tylu niedogodności, jakie przeżywamy, w zamian otrzymujemy tak wiele radości. Z tylu rzeczy rezygnujemy, a jakże wielkie dary otrzymujemy. Jeżeli tym najmniejszym ofiaruję choć jeden uśmiech, odrobinę nadziei, możliwość spełnienia marzeń, jak choćby ukończenie szkoły, wspólnie odmówienie modlitwę, słowo pocieszenia, które uleczy, sakrament, który otworzy drogę do nieba, czy może zwykła rozmowa, po której usłyszę dziękuję, to powiem, że warto było. Pomimo choroby i zmęczenia, kiedy ciało staje się słabe, na wspomnienie przeżytych dni duch rośnie. Ktoś powie „ale cierpiałeś”. Ciało tak, ale duch się radował i weselił z każdego dnia i spotkania.

Jeśli nawet ta ostatnia podróż nie należała do najłatwiejszych, to i tak jestem za nią wdzięczny. Siła szła razem z WIARĄ w Boga, że nie jestem sam, że On mną kieruje, że mnie podtrzymuje, a także w to co robię i kim jestem. Może bez tego bym się poddał, zrezygnował, usiadł i rozpłakał? Bo jeżeli tracimy wiarę w Bożą obecność, w to kim jesteśmy, co robimy i co możemy zrobić, to tylko pozostaje nam zatrzymać się w miejscu, usiąść i wegetować. Trzeba pamiętać, że nigdy nie jesteśmy sami, że zawsze jest z nami Bóg, a także ci wszyscy, którym zależy na nas i którzy się za nas modlą.

o. Krzysztof Zębik, Sudan Południowy

Tagi:

Lektura obowiązkowa w Kościele?

Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym SŁOWEM, które pochodzi z ust Bożych (Mt 4, 4).

Pamiętamy o świętach obowiązkowych, w których powinniśmy uczestniczyć, o przykazaniach kościelnych, które powinniśmy przestrzegać, ale już niekoniecznie o obowiązkowej lekturze religijnej… I słusznie, bo Kościół nie ma żadnej listy obowiązkowych lektur, które każdy wierzący powinien przeczytać.

Kościół nie wymaga, tylko zachęca, by wszyscy choć raz w życiu przeczytali całe Pismo Święte. Gdyby jednak Biblia była lekturą obowiązkową, to mielibyśmy doskonałą okazję, by spełnić to wielkie pragnienie Kościoła. Jednak tu wcale nie o przymus chodzi, ale o własne pragnienie, bo to nie jest zwykła książka, tylko wyjątkowe, niepowtarzalne i święte Pismo napisane dla każdego z nas. Nie możemy zapominać, że jest ono najwspanialszym z dzieł w historii świata, bestsellerem wszechczasów, najpopularniejszą księgą, która została przełożona na wszystkie języki i powielona w miliardach kopii.

Jednak my nie do końca zdajemy sobie sprawę, jak nieocenioną wartość ma Biblia. Ale tak to już jest, że jeśli mamy do czegoś łatwy dostęp, to nie o końca to cenimy. Być może, gdyby nakład Pisma Świętego wyczerpał się, wtedy docenilibyśmy jego prawdziwą wartość. W wielu chrześcijańskich domach, a zwłaszcza katolickich, znajduje się jeden egzemplarz Biblii, niestety często „zakurzony”, bo rzadko się go otwiera. Dlaczego tak się dzieje, że mając w zasięgu ręki tak wyjątkową księgę, nie czerpiemy z niej wiedzy, która kształtuje naszą wiarę? Dlaczego nie chcemy rozmawiać z Bogiem poprzez zawarte w niej słowa? Przyczyn z pewnością jest wiele, ale najczęściej tłumaczymy się brakiem czasu. Usprawiedliwiamy się też, że Pismo Święte jest trudne do czytania i zrozumienia, a czytania z niedzielnej Mszy św. zupełnie nam wystarczają…

Powinniśmy jednak podjąć próbę osobistego przekonania się, że lektura Pisma Świętego wcale nie musi sprawiać trudności, a wręcz przeciwnie, może być dla nas pasjonującym zajęciem. Ale żeby tak się stało, musimy zacząć je czytać. Po prostu czytać, czytać i jeszcze raz czytać! Jednak wielu ludzi zadaje pytanie: Po co człowiek wierzący ma czytać Biblię? Doskonałą odpowiedź na to pytanie daje św. Hieronim, krótko i wyczerpująco odpowiadając: „Nieznajomość Pisma jest nieznajomością Chrystusa”. Czytanie Pisma Świętego sprawia, że nasza wiara staje się dojrzalsza, mądrzejsza, ponieważ obraz Boga, jaki kształtuje w nas Biblia, wykracza poza nasze ograniczenia i wyobrażenia. Stąd też Kościół tak bardzo zachęca do czytania Biblii i przyjaźni z Bogiem. Na różnych forach internetowych można znaleźć wiele szczerych odpowiedzi ludzi, którzy osobiście przekonali się do lektury biblijnej: Sama zdecydowałam się przeczytać całą Biblię i uważam to za jedno z największych osiągnięć w swoim życiuczytanie Słowa Bożego to modlitwasystematyczna lektura słowa Bożego zmienia moją codzienność, oświetla moje życie; Biblia nie dała mi gotowych recept na wszystko i nie wypełniła moich luk w wiedzy, ale odkryłam w niej wielką mądrość, którą mogę zdobyć, aby wiedzieć, jak pięknie żyćpo wieczornym czytaniu Nowego Testamentu i modlitwie za zmarłych doskonale się śpi.

 

 dr Ewa Gniady

Tagi:

Święta i malaria

W naszym zagubionym zakątku świata Święta minęły raczej spokojnie, a dla wspólnoty pracowicie. Choć w moim przypadku nie za wiele pracowałem. Przed Świętami trochę się pochorowałem. Zanim jednak się rozchorowałem, zdążyłem jeszcze odwiedzić nasze najdalsze kaplice. Drogę już znam, mogę więc jeździć sam.

Przeważnie używałem samochodu, jeden jedyny raz kiedy pojechałem motocyklem, w drodze powrotnej strasznie zmokłem. Jakby tego było mało dzień później, odprawiałem Mszę pod gołym niebem i znowu strasznie zmokłem. Ludziom z tutejszej wspólnoty udało się „zabezpieczyć” tylko ołtarz, kiedy zaczęło padać zdjęli plandekę z naszego pickupa i tak trzymali ją aż do końca Mszy nad ołtarzem. Nic więc w tym dziwnego, że już po kilku dniach dostałem silnej gorączki i okazało się, że mam grypę. Niestety nie obeszło się bez antybiotyków. Oczywiście jak to często bywa, nieszczęścia chodzą parami i choroby też, po badaniach wyszło, że mam też lekką malarię. Lekka malaria, czyli jeden +, w tutejszej skali stawia sie takie plusiki. Najmocniejsza to trzy plusiki. Nigdy takiej nie miałem. Do malarii wrócę jeszcze później. W telegraficznym skrócie opowiem wam jak minęły nam Święta Bożego Narodzenia. W wigilię udało mi się zadzwonić do rodziny i kilkorga przyjaciół. Korzystając z „wypasionego” (swoją drogą ciekawe czy jeszcze tak sie mówi wśród polskiej młodzieży) telefonu siostrzenicy naszego proboszcza, udało mi się również skorzystać z Internetu. W między czasie ojciec Jerom Anakiese, który był wraz ze scholastykami w Wungu, spostrzegł, że nie wystarczy im komunikantów i chyba w akcie desperacji próbował przedostać sie do naszej parafii najkrótsza drogą. Jak się okazało, prawie przysłowiowo, skrót okazał się tylko pozorny i już pod koniec dziesięciokilometrowego odcinka auto ugrzęzło podczas przekraczania „strumyka”. Strumyk bowiem przemienił sie w owych dniach w małą rzeczkę. Prawie do wieczora trwała „akcja ratunkowa”. Niestety ja jako oficjalnie chory dostałem zakaz od proboszcza i nie mogłem w niej uczestniczyć. Nasi goście z Włoch (rodzina proboszcza), włączyli sie do akcji i wspólnie z pracownikami szpitala (siostry z naszej parafii dały do pomocy swojego jeepa karetkę) udało sie wyciągnąć naszych współbraci z kłopotów. Wieczorem była pasterka, taka misyjna, wiele śpiewów i takiej normalnej spontanicznej radości. Kiedy zaczęli śpiewać cichą noc, w lingala oczywiście, wzruszyłem się, tak trochę domem powiało. W tym momencie dopiero poczułem to Świąteczne wzruszenie. W czasie dnia jakoś tego się nie czuło, brakowało może takich trochę wydawałoby się gadżetów jak choćby choinka. Ale najbardziej doskwierał mi brak wigilijnej kolacji z opłatkiem, życzeniami… ale coś za coś. Wspomniani już przeze mnie „goście” proboszcza to Silvia i Carlo. Siostrzenica proboszcza i jej narzeczony. Obydwoje są inżynierami hydrologami i od chwili kiedy przybyli do nas mieliśmy na parafii takie małe Włochy. Trochę nas rozpieszczali. Silvia prawie codziennie przyrządzała nam jakieś włoskie specjały. Święta więc spędziliśmy trochę „ala italiana”. Poza tym z racji swojego wykształcenia, a może bardziej zamiłowania (obydwoje w wolnym czasie jeżdżą po świecie pomagając przy kopaniu studni i zakładaniu wodociągów) przyjrzeli się też naszym „parafialnym” studniom. Zaproponowali też zbiórkę na dalszy rozwój tegoż przedsięwzięcia w ich rodzinnej miejscowości. Jako „techniczne dusze”, oprócz różnych włoskich specjałów przywieźli nam również wiele potrzebnych narzędzi miedzy innymi piłę mechaniczną. Mogliśmy więc prawie na dobre uporać się ze stertą drewna zalegającą na naszym placu.

Nowy rok minął nam prawie spokojnie. Użyłem słowa „prawie”, bo w czasie kiedy wielu z was bawiło sie na sylwestrowych balach, razem z młodzieżą mieliśmy czuwanie. Jak to stwierdziłem pisząc do kogoś z przyjaciół, każdy na swoim miejscu. Niestety nie obeszło sie też bez niemiłych incydentów. Tutaj jest taki zwyczaj, że o północy przerywają zabawę i oddają się radosnym śpiewom i tańcom. Muszę tutaj dodać, że nasz kościół był swego rodzaju wyspą światła w oceanie ciemności i to nie jest tylko jakieś metaforyczne czy duchowe stwierdzenie, ale fakt wręcz techniczny. W Bibwa nie ma energii elektrycznej, kościół był więc tej nocy jedynym oświetlonym miejscem. Jak to często bywa światło przyciąga ćmy. Wśród kilkuset (tak, to nie przejęzyczenie) osobowej grupy młodzieży będącej w kościele, przemycili się też „kuluna”. Czyli po naszemu chuligani, czy w nowomowie szalikowcy. O północy, kiedy zaczęły sie śpiewy i tańce, „chłopaki” do tej pory podrzemujący w ławkach, uaktywnili się bardzo szybko, nie tylko biorąc udział w tańcach, ale też zachęcając młodzież do wejścia na ławki…szczyt nastąpił parę minut później, kiedy ktoś rzucił w kościele parę petard. Huk, pisk niemiłosierny… byli też tacy którzy skwitowali to gromkim krzykiem. Tego było już za wiele, z duszom na ramieniu poszedłem ich wyprosić. W kościele byli wprawdzie porządkowi wybrani spośród młodzieży, chyba trochę się jednak bali zwracać im uwagę. Kiedy jednak ja się ruszyłem, nagle wstąpiła w nich odwaga (na całe szczęście, bo sam co bym zrobił tej całej bandzie) i nagle pojawiła sie koło mnie spora grupa młodych silnych chłopaków. Efekt był natychmiastowy prawie wszyscy „kuluna” opuścili kościół. Kilku jeszcze próbowało jakiś zaczepek, ale nasi młodzi szybko się z nimi uporali i wyprowadzili ich poza kościół. Drzwi do kościoła zamknięto, zabawa toczyła sie jeszcze przez jakiś czas… powoli zaczęto prosić o cisze i zaczęła się konferencja „papy” Macaira, jednego z naszych parafian, prywatnie profesora na uniwersytecie w Kinszasie. Zmęczony już trochę przeżyciami i… ciągle ta malaria, poszedłem do domu. Młodzi czuwali i śpiewali jeszcze do rana. Za dużo więc sobie nie pospałem. Dziwne, ale rano całkiem rześki zerwałam się na poranną Mszę Świętą.

Moje stare Rado, które jest starsze ode mnie o parę dekad pokazuje datę 9 stycznia. Chrzest Pański, w kościele kongijskim, tak jak inne święta obchodzić go będziemy dopiero w niedzielę. Zwyczaj ten wprowadzono za czasów dyktatury prezydenta Mobutu, w ramach tak zwanej Zairyzacji – czyli niby powrotu do korzeni afrykańskich (zmieniano chrześcijańskie imiona, nazwy geograficzne itd.), utrudniano chrześcijanom przezywanie świąt przypadających podczas tygodnia przeniesiono więc świętowanie na najbliższe niedziele i tak już zostało. Patrzę przez okno na „zimowy” krajobraz naszego ogrodu. Ogród wygląda w tych dniach zupełnie inaczej niż jeszcze jakiś czas temu. Zniknęła gdzieś sięgająca do kolan trawa, drzewo porąbane na szczapy i ułożone równiuteńko przy budynkach gospodarczych… nic tylko „Cichą noc” można zanucić i usiąść przy kominku z filiżanką ciepłej herbaty. Zaraz, zaraz… a gdzie śnieg. Śniegu niestety – „nie ma” w tym roku i przyszłym pewnie też nie. Desperatów zawsze można zaprosić do lodówki (lodówka chodzi na olej napędowy) nich sobie przez chwile popatrzą. Żarty sobie robię. Spróbujcie jednak wytłumaczyć tutejszemu małemu dziecku, że zimą w Polsce jak okiem sięgnąć wszystko jest zasypane białym puchem… po kilku bezskutecznych próbach dałem sobie spokój. Kominka też nie mamy, a więc pracowicie uciułane drewno posłuży do bardziej prozaicznych celów, czyli do ugotowania obiadu. Tak sobie patrzę przez to okno… bo niestety od zeszłej soboty wróciła malaria i większość czasu spędzam w pokoju. Nie jest to miłe spędzanie czasu, trochę próbuję powtarzać lingala, trochę sie modlić, spać… Tym razem bez chininy się nie obeszło. Od kilku więc dni słyszę jakby ktoś mówił do mnie przez plastikową rurę. Cały czas szumi mi w głowie. Na szczęście już kończę tę kurację. Następnym razem poproszę siostrę o coś innego. Zgadzam się, tu ze zdaniem naszego proboszcza, że ta kuracja chininą to jak strzelanie z czołgu do muchy. Po malarii pewnie nie zostanie ani śladu, ale cały organizm dostaje nieźle w kość. Nie mogę się juz doczekać kiedy wreszcie będę mógł wsiąść na motor i pojechać do Wungu. Od Bożego narodzenia nikt tam nie był, bo droga była nieprzejezdna. Tak się zastanawiam czy nie zapytać chłopaków z klubu „enduro” w Pakości o tak zwane honorowe członkostwo. Cały czas przecież jeżdżę motocyklem terenowym. No może motocyklem to za wiele powiedziane, to tylko mała Yamacha DT 125… ale zawsze. Ostatnio trzeba było wymienić felgę na nową. Mój szanowny współbrat jechał z przedziurawioną oponą parę kilometrów, swoją drogą, jak on tego mógł nie zauważyć. Może ktoś się uśmieje, ale normalnie zmęczyłem się już tym pisaniem. A chory… powinien przecież wypoczywać. Pa pozdrawiam wszystkich.

o. Wojtek Chwaliszewski, mccj – Kongo