Nowe Seminarium Duchowne w Tanzanii

W Tanzanii, w diecezji Kahama powstało kolejne  ̶  szóste już  ̶  Wyższe Seminarium Duchowne, zadedykowane Świętej Rodzinie z Nazaretu. W istniejących wcześniej zabrakło miejsc, czego przyczyną jest trwający od kilku lat boom powołaniowy. Niekiedy, aby dostać się do seminarium chętni musieli czekać na miejsce kilka lat, dlatego też budowa nowego ośrodka była tak potrzebna. 

Tanzania to jednak jedno z najbiedniejszych państw świata, więc aby przyspieszyć budowę episkopat zbierał fundusze i apelował o pomoc materialną zagranicę. Ostatecznie, na pierwszy rok formacji trafiło ponad stu kleryków z całej Tanzanii, a ośrodek pomieści nawet pięciuset seminarzystów.  

Zwiększona ilość powołań wynika z faktu powstawania nowych diecezji i parafii. Wierni mają teraz łatwiejszy i częstszy kontakt z kapłanami, którzy pracują na mniejszym obszarze. Również większa ilość rodzimych biskupów i księży daje przykład młodzieży, że na powołanie może odpowiedzieć każdy z nich, niezależnie od pochodzenia. Do seminariów zgłaszają się głównie młodzi ludzie po maturze lub  ̶  ze względu na rozwój duszpasterstw akademickich  ̶  już studiujący.  

Piętnastu milionom katolików zamieszkujących Tanzanię, aktualnie posługuje ponad dwa tysiące pochodzących stamtąd księży i misjonarzy z zagranicy.  

Klara Brymas

Kryzys w rejonie Beni w Kongo

ONZ podnosi alarm w Demokratycznej Republice Konga: pilnie potrzeba 1,9 miliarda dolarów na ochronę i pomoc ludności we wschodnich regionach, atakowanych przez nieokreślone grupy rebeliantów, które kontrolują terytorium, dzielą ziemię i zarządzają siecią nielegalnego handlu minerałami.  

Do kolejnego ataku w na wioskę Mabule, w pobliżu Beni w Kiwu Północnym doszło 5 lutego. Zginęło wówczas 15 cywilów, a wiele osób zaginęło. Trzy dni później we wsi Halungupa, wciąż na tym samym obszarze w wyniku wieczornego nalotu śmierć poniosło 5 osób, a wiele domów splondrowano  i podpalono. 

Niepokojący jest również brak bezpieczeństwa żywieniowego, który osiągnął nigdy wcześniej nienotowany poziom. Szacuje się, że połowa miejscowej ludności – z której jedną piątą stanowią dzieci – będzie zagrożona w ciągu najbliższych sześciu miesięcy, jeśli pomoc nie zostanie udzielona natychmiast. Rosnąca niepewność wpływa na uprawy i mobilność ludzi zmuszonych do ucieczki. Całe wioski między Beni i Oichą zostały opuszczone przez ludność z powodu eskalacji przemocy, a pola kakaowe pozostają nieuprawiane. Od dłuższego czasu przesiedlani rolnicy gromadzili się wokół szpitala prowadzonego przez misjonarzy w Oicha, na terytorium Północnego Kivu, 30 km na północ od Beni, aż doszło do przekształcenia tego obozu w prawdziwe miasto, liczące ponad sto tysięcy mieszkańców.  

Kościół towarzyszy kongijczykom w ich tragediach i kryzysie. W Oicha kombonianin, ks. Trasparano Di Vincenzo, spotkał się z wieloma sierotami i wdowami – ofiarami najazdów. Niedawno do tych miejsc udała się także delegacja biskupów kongijskich i środkowoafrykańskich, aby wesprzeć ludność i wezwać oprawców do złożenia broni, uwolnienia więźniów – w tym zakonników i zakonnic – oraz dialogu i pojednania. Uparte apele nie przynoszą jednak skutków.  

Światełko nadziei dla zwalczenia konfliktów w Kongo stanowi rozporządzenie Unii Europejskiej z 1 stycznia 2021 dotyczące zwalczania handlu czterema minerałami – cyną, tantalem, wolframem i złotem, które są wykorzystywane do finansowania konfliktów zbrojnych lub wydobywane z wykorzystaniem pracy przymusowej. Jest to mały krok, jednak zwraca uwagę Europy na problemy, z jakimi mierzą się mieszkańcy terenów bogatych w minerały.

tekst: Klara Brymas

Tagi:

Cyklon w Mozambiku

Cyklon Eloise, który 23 stycznia przeszedł nad Beirą, miastem położonym w środkowym Mozambiku, dokonał w tym rejonie licznych spustoszeń. Miasto, które nadal boryka się ze zniszczeniami dokonanymi przez cyklon Idai w 2019 roku, ponownie musiało zmierzyć się
z żywiołem.
 

Arcybiskup Beiry, wyraża zaniepokojenie, że takie zjawiska klimatyczne w ostatnim czasie występują częściej, niż raz na kilka lat jak dotychczas: „Teraz są powtarzane z dużą częstotliwością. W przypadku miasta Beira, które ma obszary poniżej poziomu morza, zjawiska te składają się na wzrost poziomu oceanów, czyniąc przyszłość rejonu bardziej niepewną”. 

Częste występowanie cyklonów w terenie Beiry, położonym poniżej poziomu morza sprawia, że pola ryżowe, niegdyś dające mieszkańcom zatrudnienie i pożywienie stają się dzielnicami mieszkalnymi i zapełniają się domami, ponieważ brakuje miejsc do osiedlania. „Niewiele można zrobić. Niektóre domy można budować za pomocą technik odpornościowych, ale w większości jest to niemożliwe, ponieważ teren jest niski i podmokły, a koszty wysokie dla populacji, która nie ma zasobów nawet na tradycyjny dom” mówi prałat Dalla Zuanna. Kto może, montuje na dachach worki z piaskiem, aby w jakimś stopniu zabezpieczyć się przed cyklonami, jednak wiele osób nie może pozwolić sobie nawet na taki zakup. 

Styczniowy cyklon zabrał życie sześciu osobom, zrównał z ziemią około osiem tysięcy domów i ponad dwadzieścia ośrodków zdrowia. Mozambikanie nie poddają się jednak. Jak mówi misjonarz z Beiry, ks. Maurizio Bolzon, „Nigdy nie widziałem tak silnych ludzi. Na pytanie co zrobią, jeśli jutro nadejdzie kolejny cyklon, odpowiadają: „To jest nasz dom, zakasujemy rękawy i zaczniemy od nowa”

Tagi:

„Uwięzione” w Maroku

Pomimo swojej bezbronności migrujące kobiety nie mają innego wyjścia, jak tylko pieszo przemierzać afrykański kontynent, aby dotrzeć do wymarzonej europejskiej ziemi. Cel? Europa. Droga? Miejsce na niewielkiej łodzi, która przez Cieśninę Gibraltarską zabierze je do Hiszpanii. To jakby bieg długodystansowy z niekończącymi się przeszkodami, które uniemożliwiają zbliżanie się do celu. A jak migrantkom udaje się przetrwać u bram Europy?

 „Niecałe 20 dni zajęło mi dostanie się z mojego kraju do łodzi, która zabierze mnie do Europy. Koszmar rozpoczął się po przejęciu nas przez marokańską Marynarkę Wojenną. Wtedy zdałam sobie sprawę, że muszę przetrwać” ‒ powiedziała Sylvi, jedna z nich.

Życie imigrantki w Maroku nie jest łatwe, ale jeśli dodatkowo jest biedne, jej życie staje się prawdziwym piekłem. Jednak coraz więcej kobiet naraża swoje życie, by przyjechać do tego kraju. Marzą bowiem i mają nadzieją że dotrą do hiszpańskiego wybrzeża. Podczas podróży stykają się z mafią, żebractwem, rasizmem i wyzyskiem. Mogą także wpaść w ręce handlarzy ludźmi. Pieniądze, z pomocą których opuszczają swoje kraje – Kamerun, Kongo, Wybrzeże Kości Słoniowej czy Mali – rzadko wystarczają, by zapłacić za całą podróż, więc w Maroku muszą przetrwać za wszelką cenę. Wiele z nich żebrze przy wejściach na bazary, inne zamiatają ulice w zamian za pomoc, która często jest niewielka lub nawet żadna.

W sprzyjających miesiącach mogą zebrać nawet 80 euro. Z tych pieniędzy muszą opłacić dom, jedzenie, lekarstwa… A jeśli jeszcze coś zostanie, to odkładają. Muszą zaoszczędzić ponad 1500 euro, bo tyle będzie je kosztować podróż statkiem przez Morze Śródziemne. W czasie oczekiwania na ten wymarzony czas, wchodzą w różne związki. Wiele z nich zachodzi w ciążę, a wtedy w większości przypadków ojciec dziecka znika, ponieważ sytuacja go przerasta albo udaje mu się przepłynąć przez morze. W każdym razie to one dźwigają ciężar wychowania i utrzymania dzieci, same na wrogim terytorium, uwięzione w Maroku. To kobiety poniżej 30 roku życia, uciekające przed aranżowanymi małżeństwami, wojnami partyzanckimi, wykorzystywaniem w domu, przemocą rodzinną i ubóstwem…

Potrzeba wielu lat, żeby zebrać 1500 euro na osobę na opłacenie mafii i wyruszenie w podróż w plastikowej łodzi, na jakich tylko w zeszłym roku zginęło ponad 1000 osób próbujących dotrzeć do hiszpańskiego wybrzeża. Ale jedynie to pragnienie pomaga im przetrwać.

tekst i zdjęcia: Teresa Palomo

Mała rzecz, wielka sprawa

O istnieniu Comboni Samaritans of Gulu po raz pierwszy dowiedziałam się podczas pobytu w Ugandzie, a dokładnie w jej północnej części, w mieście Gulu. Jest to organizacja pozarządowa założona przez misjonarzy kombonianów pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. W Ugandzie był to wówczas czas wojny domowej. Wtedy też pojawił się HIV/AIDS. Na początku nikt do końca nie wiedział, co to za choroba… Zarażeni ludzie, których było coraz więcej, odczytywali to jako przekleństwo, które ktoś na nich rzucił. Nikt nie dbał o tych chorych, dlatego czuli się całkowicie opuszczeni i pozostawieni na śmierć. Z pomocą przyszli im misjonarze kombonianie, ojciec Ottolini i siostra Giovana. To ich uważa się za inicjatorów powstania Comboni Samaritans of Gulu. Wraz z grupką miejscowych świeckich zaczęli pomagać tym ludziom nie tylko materialnie, ale i duchowo. Przynosili im jedzenie, myli, zabierali do szpitala i codziennie powtarzali, że Bóg ich bardzo kocha. A oni, mimo cierpienia i bólu, bardzo chętnie wsłuchali się w Boże słowa, które z wiarą i miłością były im przekazywane. Tak to wspomina siostra Giovana: „Nie zawsze znajdywałam lekarstwo na ich problemy i cierpienia, ale zawsze próbowałam. Kiedyś pewna kobieta, której pomagałam usiąść na wózku inwalidzkim, zadała mi pytanie: Siostro, gdybyś urodziła się jeszcze raz, czy wybrałabyś życie, jakie masz teraz? Odpowiedziałam: Tak, wybrałabym życie z biednymi, bezbronnymi i chorymi, bo Pan Bóg dał mi ten dar. Wierzę, że Pan jest wielki i prosi nas, abyśmy byli Jego rękami.

Wojna na szczęście wygasła, ale zdewastowany region do dziś walczy z jej skutkami. Głód, bieda, kalectwo i choroby, w tym AIDS, nadal pochłaniają życie wielu ludzi, a osierocone dzieci są zaniedbane i często brakuje im jedzenia. Siostra Giovana ze smutkiem mówi, że „nawet w mieście możesz zostać żebrakiem. Kiedy masz szczęście, znajdziesz pracę przy zamiataniu dróg. Ale nie jest łatwo znaleźć pracę. Większość ludzie żyje z uprawy własnego kawałka ziemi, pod warunkiem, że go ma. Ale wielu nie może powrócić do domu i nie ma nawet kawałka ziemi. Dlatego chętnie pożyczamy im trochę pieniędzy, aby mogli rozpocząć swoje małe biznesy i stanąć na nogi. Niektórym się udaje, innym nie, ale najważniejsze jest to, że Ci ludzie chcą i próbują odnaleźć sens swojego życia. A my cieszymy się, że możemy ich wspierać i być razem z nimi”.

Organizacja

Comboni Samaritans of Gulu została oficjalnie zarejestrowana w roku 1992 i wtedy jej działalność jeszcze bardziej się rozwinęła. Trzeba zaznaczyć, że jest to organizacja charytatywna non profit, czyli mówiąc prosto, prowadzi działalność nie kierując się osiągnięciem zysku, ale chęcią wspierania prywatnego lub publicznego dobra. Była wielokrotnie nagradzana! Pracują w niej profesjonaliści, którzy doskonale rozumieją potrzeby, wyzwania edukacyjne i problemy zdrowotne miejscowej ludności. Ich obecność w Ugandzie jest nieoceniona. Czynią mnóstwo dobra. Dyrektor Comboni Samaritans of Gulu tak opisuje swoje początki: „Kontakt z kombonianami mam od dziecka, bo rodzice nie chcieli posłać mnie do szkoły. Dzięki nim skończyłem studia i zostałem wolontariuszem, a potem dyrektorem. Dziś chciałbym podziękować wszystkim, którzy wspierają naszą organizację. Dzięki Bogu mamy sponsorów z Anglii, Ameryki, a najwięcej z Włoch. Teraz, kiedy wojna się skończyła i jest spokojniej, bardzo liczę na pomoc lokalnych mieszkańców, abyśmy wspólnie prowadzili to piękne dzieło. To jest moje największe marzenie, które ufam, że się spełni”.

Dziś organizacja niesie wsparcie psychologiczne, ekonomiczne, zdrowotne i społeczne osobom znajdującym się w najtrudniejszych sytuacjach życiowych. Dostarcza leków ponad sześciu tysiącom ludzi dotkniętym HIV/AIDS. Prowadzi różne programy na rzecz zdrowia i edukacji. Wspiera tysiące sierot i najuboższych dzieci. Zapewnia pomieszczenia i zaplecze sanitarne dla ponad trzech tysięcy uczniów z obszarów wiejskich, a także pomaga w budowie szkół. A wszystko inspirowane jest wartościami Ewangelii. Ich program „Edukacja dla życia” wykorzystujący muzykę, przedstawienia teatralne i taniec do podnoszenia świadomości na temat HIV/AIDS, jego przenoszenia i zapobiegania dociera do tysięcy młodych ludzi w wielu regionach Ugandy.

 

Projekt

Podczas pobytu w Gulu miałam okazję z bliska zobaczyć działalność tej organizacji, jak również spotkać się z ludźmi, którzy tam pracują. Comboni Samaritans of Gulu współpracuje z różnymi organizacjami, co owocuje powstawaniem coraz nowszych i jakże pomocnych projektów. Jednym z nich jest Wawoto Kacel Cooperative, co w lokalnym języku acholi znaczy Idziemy razem. Osoby dotknięte HIV/AIDS, niepełnosprawne, samotne, sieroty i byli więźniowie armii LRA otrzymują tam pracę i godziwe wynagrodzenie. Większość z nich z powodu kalectwa nie jest w stanie uprawiać własnego kawałka ziemi, a przecież muszą przetrwać i często jeszcze pomóc swoim rodzinom. Dla tych ludzi praca w Wawoto Kacel Cooperative jest prawdziwym błogosławieństwem. Krok po kroku uczą się przeróżnych umiejętności, dzięki którym mogą własnoręcznie robić urokliwe i unikatowe produkty. Miałam możliwość na własne oczy zobaczyć, jak powstają te wszystkie piękne rzeczy. Dyrektorka Immaculata osobiście oprowadziła mnie po niemal każdym zakątku tej rzemieślniczo-artystycznej „fabryki”. Mogłam podziwiać kreatywność i umiejętność ludzi tak bardzo dotkniętych cierpieniem. To był niezwykle poruszający widok, a praca, którą wykonują, wzbudziła we mnie największy szacunek.

Koraliki

Najpierw trafiłam do niewielkiego pomieszczenia, gdzie powstają wyjątkowo piękne naszyjniki, kolczyki, bransoletki, koralikowe miseczki oraz inne ozdoby. Do ich tworzenia wykorzystuje się drobne koraliki, ususzone nasiona roślin, jak również papier przeznaczony na makulaturę. Tnie się go w wąskie paski, owija w metalowy cylinder i skleja. Powstają z niego korale o przeróżnych kształtach, rozmiarach, kolorach, a wszystkie nawiązują do lokalnej tradycji. Evelyn, ekspertka w dziedzinie papierowych koralików, pokazała mi, jak się je robi. Przygotowała kilka kartek starej kolorowej gazety, linijką podzieliła każdą na kilka części, zaznaczając kropkami na górze i na dole. Następnie łączyła ze sobą górne i dolne kropki, tworząc jak najwięcej trójkątów. Z każdej kartki powycinała trójkąty i poukładała jeden na drugim. Na koniec zrolowała je cienkim metalowym szpikulcem, po czym skleiła. W ten sposób powstały wielokolorowe korale, które nawleczone na sznureczek stały się pięknym naszyjnikiem.

Liście bananowca

Na podłodze kolejnego pomieszczenia leżało pełno suszonych liści. Jak się okazało, były to liście bananowca. Bardzo lubię banany, ale nigdy nie przypuszczałam, że z ich liści można zrobić tak śliczne rzeczy. Najpierw się je suszy, potem prasuje i tnie na kawałeczki. Jedna z kobiet w skupieniu wyklejała z nich zachwycające kartki świąteczne, ślubne, komunijne… Druga tworzyła równie piękne obrazy przedstawiające afrykańskie krajobrazy i sceny z życia codziennego. Inne kobiety siedziały na podłodze i przeplatając naprzemiennie różne odcienie suszonych liści bananowca, robiły niesamowite koszyki, miski, podkładki, serwetniki, ozdoby łazienkowe, szopki i inne wyjątkowe ozdoby. To naprawdę niezwykle precyzyjna i wymagająca dużo cierpliwości praca. 

Farbowanie i tkanie

Kiedy przechodziłam do następnego pomieszczenia, na zewnątrz zobaczyłam kilka dużych plastikowych misek oraz ludzi, którzy wyciągali z nich różnokolorowe kawałki materiałów. Moja przewodniczka wyjaśniła, że zanim lokalny materiał trafi do szycia, najpierw trzeba go albo ufarbować, albo utkać ręcznie. I to właśnie tutaj odbywa się cały proces farbowania. Używa się do tego specjalnie zrobionej farby (pracownicy są w rękawiczkach i maseczkach, ponieważ jest do środek chemiczny). Przed farbowaniem związuje się materiał i robi w nim zagięcia w postaci harmonijek lub falbanek. Na tak przygotowaną tkaninę wylewa się różne kolory farb, delikatnie je dozując, by powstał zamierzony wzór. Na koniec suszy się ją na słońcu, a gdy wyschnie, prasuje i tnie według przeznaczenia.

Drugim sposobem przygotowania materiału jest tkanie go. Weszłyśmy do miejsca, które było prawdziwym warsztatem tkackim. Rozlegał się stukot drewnianych maszyn, przy których kobiety z kolorowych nici tkały wielobarwne tkaniny. Jest to bardzo pracochłonny proces i potrzeba kilku dni, aby osiągnąć końcowy efekt. Ale efekt wręcz zniewalający! Tak przygotowane materiały przekazywane są do dalszej obróbki, czyli do szwalni.

Szycie

Po tym całym procesie, czasem długotrwałym, kobiety szyją zwierzaki, ubrania, szaliki, torby, portfele, ściereczki kuchenne, ręczniki i wiele innych drobiazgów. Część rzeczy szyje się ręcznie, a część na prostej elektrycznej maszynie. W Gulu uczniowie obowiązkowo noszą jednakowe fartuszki, stąd dla kilku szkół szyte są właśnie w tej „fabryce”. Trzeba wiedzieć, że zanim wszystkie te produkty trafią na półki do sklepów, każdy z nich przechodzi kontrolę jakości. Dopiero wtedy mogą być sprzedawane nie tylko na miejscu w sklepiku, ale również w stolicy, a nawet we Włoszech.

Sklepik

Na koniec weszłam do niewielkiego sklepiku. Na półkach zobaczyłam ręcznie zrobione produkty do sprzedania. Prawdziwe kolorowe szaleństwo! Każdą z tych rzeczy chciałoby się mieć w swoim domu. Uświadomiłam sobie, że zawsze, kiedy wchodzę do jakiegoś sklepu, najpierw szukam produktu, który mi się spodoba, potem patrzę, z czego jest zrobiony i oczywiście ile kosztuje. No i kupuję go albo nie… Rzadko zastanawiam się, gdzie został zrobiony? Kto go wyprodukował? Ile wysiłku ktoś włożył, by trafił na sklepową półkę? A to przecież to takie ważne. Kiedy na produkcie znajduje się napis „hand made”, to mamy przed sobą prawdziwy unikat. Ktoś bowiem zrobił go własnoręcznie i zawsze taki produkt kryje w sobie niejedną historię i pasję jego twórcy.

I to piękno warto zauważać i doceniać! A jeszcze piękniejsze jest to, gdy człowiek na własne oczy widzi, jak ludzie wykonują te wspaniałe rzeczy, ile miłości i serca zostawiają w takiej małej „perełce”. Często też nie zdajemy sobie sprawy, że kupując taki produkt, nie tylko my jesteśmy zadowoleni, że mamy unikatowe rękodzieło, ale swoim zakupem pomagamy innym godnie żyć.

Kończąc wizytę w Wawoto Kacel Cooperative, spotkałam się z Florence, jedną z pracownic. Kobieta bardzo chciała opowiedzieć mi historię swojego życia. A jest ona naprawdę wzruszająca: „Mam 36 lat. Każdego dnia o piątej rano przygotowuję się, aby zmierzyć się ze wstającym dniem. Nie jestem jak inne kobiety. Od szóstego roku życia choruję na polio. Moja niepełnosprawność doprowadziła mnie do biedy. Musiałam się upokorzyć i wyjść na ulicę, by żebrać. Wszystko się zmieniło, kiedy spotkałam siostrę komboniankę Dorinę, która przywróciła mi wiarę w życie, bo pomogła mi znaleźć pracę. Życie na wózku inwalidzkim jest bardzo trudne. Muszę zadbać nie tylko o siebie, ale przede wszystkim o swoje dzieci. Ze swoją niepełnosprawnością nie mogę troszczyć się o nie tak, jak bym chciała. Z trudnością się poruszam i zawsze muszę kogoś prosić o pomoc, ponieważ kiedy idę do pracy, nie mogę zabrać dzieci ze sobą. Nie znam ludzi, którzy pomagaliby mi poza „fabryką”. Nie mam ani braci, ani rodziny, ani krewnych, ponieważ wszyscy nie żyją. To nie rebelianci zabili moich rodziców, ale HIV. Mój brat natomiast zmarł na malarię. Zostałam sama. Mąż zostawił mnie z moją niepełnosprawnością i nie chce nawet zatroszczyć się o swoje dzieci. Sama muszę o nie zadbać. Dzięki pomocy Wawoto Kacel Cooperative stałam się samodzielną kobietą i mimo trudności idę do przodu z podniesioną głową. Z pomocą ludzi, którzy ze mną pracują, mogę zderzyć się z trudnościami i przeciwnościami życia, mogę je codziennie pokonywać, ufając Bogu, że będzie tylko lepiej. Jestem bohaterką swojego życia, bo mimo swojej niepełnosprawności i trudnej sytuacji udało mi się rozpocząć nowe życie. Teraz łatwiej znoszę swoje kalectwo. Chciałabym, żeby nasi dobroczyńcy wysłuchali historii mojego życia. Proszę ich, aby wciąż nam pomagali, bo dzięki tej pracy, nie poddajemy się, mamy w sobie chęć życia i wszyscy razem idziemy do przodu. Każdy z nas ma coś do dania, każdy gest jest bardzo ważny, każdy mały gest solidarności może się przekształcić w kotwicę ratunkową. Mała rzecz, która wychodzi na zewnątrz, może stać się wielką rzeczą”.

Opowieść Florence bardzo mnie wzruszyła. Jestem wdzięczna Panu Bogu, że mogłam być w tym miejscu. Dziś, kiedy spoglądam na rzeczy, które tam zakupiłam, zawsze wracam myślą i sercem do tych dzielnych ludzi. Wierzę, że ich życie z dnia na dzień staje się coraz lepsze. W jednym z wywiadów siostra Giovana powiedziała: „Pamiętajmy, że kiedy pomagamy, dajemy i dzielimy się tym, co mamy, wyświadczamy przysługę nie tym, którym pomagamy, ale samym sobie. Wzbogacamy się, zyskujemy więcej spokoju i więcej szczęścia. Dzielenie się z potrzebującymi jest naprawdę wielkim darem od samego Boga. Proszę więc, nie bójmy się dawać, tego co mamy, dajmy nawet więcej niż mamy, a Pan Bóg z pewnością kiedyś nas za to nagrodzi, jeśli nie tutaj, na ziemi, to na pewno w niebie.

                                                                                           opracowała: Ewa Gniady