Cierpliwość

Był ciepły, słoneczny dzień. Na ławce w ogrodzie siedział ojciec z dorosłym synem. W pewnej chwili na gałęzi pobliskiego drzewa usiadł kolorowy ptak. Starszy mężczyzna uważnie mu się przyglądał i po chwili zapytał: „Co to za ptak?”. „To sójka” –  odpowiedział syn. Ojciec z uznaniem pokiwał głową, ale zaraz znowu zapytał: „Co to za ptak?”. Zniecierpliwiony syn spojrzał na ojca i powiedział: „To sójka, tato, mówiłem ci przecież”. Wtedy ojciec wstał i powoli poszedł w kierunku domu. Wkrótce jednak powrócił ze starym pamiętnikiem w ręku i podał go synowi. „Przeczytaj, proszę, co tu jest napisane” – powiedział. „Dziś mój mały synek siedział ze mną w ogrodzie i nagle na gałęzi drzewa usiadł kolorowy ptak. Ciekawy świata pytał mnie chyba ze dwadzieścia razy, co to za ptak, a ja za każdym razem odpowiadałem mu z uśmiechem, że to sójka”. Syn bardzo się wzruszył, gdy przeczytał ten tekst, przeprosił ojca i mocno go przytulił.

W życiu człowieka przychodzi taki czas, kiedy role się odwracają. Gdy byliśmy dziećmi, nieustannie dopytywaliśmy dorosłych o otaczający nas świat. A oni z wyrozumiałością i miłością odpowiadali na nasze niekończące się pytania. Wraz z upływem czasu oczekuje się od nas tego samego, odwzajemnienia okazanej nam kiedyś cierpliwości. Dziś wydaje się to nieco trudniejsze, bo coraz szybsze jest tempo życia. Pędzimy za nowymi technologiami i udogodnieniami nieustannie poszukując sposobów na zaoszczędzenie czasu. Coraz częściej decydujemy się na zamawianie posiłków z dostawą do domu, w supermarketach korzystamy z kas samoobsługowych, wybieramy wygodne zakupy przez Internet, używamy telefonów komórkowych umożliwiających nam błyskawiczną komunikację, użytkowanie aplikacji bankowych, nawigacji GPS czy robienie zdjęć.

Korzystanie z tych rozmaitych udogodnień rzeczywiście przyspiesza nasze codzienne czynności, ale też nieco nas rozleniwia i przyzwyczaja, że wszystko powinno być na teraz, na już, bez dłuższego czekania. Coraz trudniej nam zaakceptować, że pewne rzeczy wymagają czasu i dlatego się niecierpliwimy i frustrujemy. I nie sposób nie zauważyć, że mamy mniej cierpliwości do siebie nawzajem. Widać to bardzo wyraźnie w naszej codzienności. Denerwujemy się, kiedy ktoś coś robi wolniej niż my, gdy spóźnia się autobus lub tramwaj, gdy starsza osoba zbyt długo płaci przy kasie albo kiedy stoimy w korkach czy nie dostajemy natychmiastowej odpowiedzi na wysłane wiadomości…

Te sytuacje uświadamiają nam, jak mało mamy cierpliwości. Ale dlaczego? Bo sami sobie nie dajemy więcej czasu! A przecież każdy ma swoje ograniczenia, problemy, obowiązki, przez co nie zawsze może coś zrobić tak, jakbyśmy tego oczekiwali. Może więc zamiast się złościć warto spróbować bardziej zrozumieć, że każdy ma swoje tempo i inne możliwości. Autobus czy tramwaj może się spóźniać z różnych nieprzewidzianych powodów, a osoby starsze potrzebują nieco więcej czasu na wykonanie nawet zwyczajnych czynności. Może czasem zamiast wysyłać wiadomości do znajomych, spróbujmy wygospodarować trochę czasu, by się z nimi spotkać. A stojąc w korkach, wykorzystajmy ten czas na wspólne rozmowy czy posłuchanie muzyki. Postarajmy się być bardziej wyrozumiali zarówno dla siebie, jak i dla innych. Bo cierpliwość to dar, który sami musimy wydobyć z głębi swojego serca.

Ps. Kochani, mam dla Was ćwiczenie. Spośród swoich rutynowych czynności wybierzcie sobie jedną i świadomie starajcie się ją wykonywać wolniej niż zwykle. Dzięki temu dacie sobie i innym trochę więcej czasu. Mam nadzieję, że to nieco wolniejsze tempo i cierpliwsze oczekiwanie pomoże nam bardziej rozumieć innych.

tekst: Ewa Gniady

fot. 123RF

Pozostawić ślad

Ostatnio otrzymałem z Zambii króciutki liścik. Pragnę podzielić się z Wami tymi dobrymi słowami, które budują więzi pomiędzy ludźmi i je umacniają.

Dziękujemy Ci, Ojcze Pawle, za to, że jesteś dobrym księdzem. Księdzem o wielkim sercu, który dotknął serc wielu ludzi i zmienił ich życie. Niech Pan Bóg Cię zawsze chroni na tej drodze. A my wciąż Ciebie kochamy, z każdym dniem jeszcze bardziej. Dziękujemy Ci za wskazanie nam właściwej drogi, za miłość, którą nas obdarzyłeś, za zdobywanie dusz… Jesteś wspaniałym i troskliwym kapłanem. Niech Bóg Cię błogosławi. Bardzo za Tobą tęsknimy.

Zambię pozostawiłem 6 lat temu, ale – jak widać – pamięć o mnie wśród ludzi mojej parafii w Kanyanga jest nadal żywa. Zastanawiam się, jak to możliwe, że mimo upływu tak długiego czasu, jestem wciąż obecny w ich sercach. To bardzo poruszające. Czytając ten list, uświadomiłem sobie, że również w moim sercu wielu ludzi pozostawiło swój trwały ślad.

Podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie papież Franciszek powiedział bardzo ważne słowa: Nie przyszliśmy na świat, żeby wegetować, wygodnie spędzić życie, ale przyszliśmy z innego powodu, aby zostawić ślad. Słowem kluczem jest tu „ślad”. Encyklopedia PWN podaje m.in. taką definicję tego słowa. Ślad to znak pozostawiony na podłożu po przejściu lub przejeździe kogoś lub czegoś. Każdy z nas gdzieś wyjeżdża albo idzie i zawsze coś po sobie zostawia. Można zostawić nieposprzątany pokój, przykre słowo powiedziane do kogoś albo jeszcze jakieś inne niemiłe doświadczenie. Jednak można też pozostawić piękne wspomnienia – pomoc komuś, wypowiedziane miłe słowa… Ale najważniejszym jest, jaki ślad pragniemy pozostawić po sobie. Jak chcemy być zapamiętani przez innych? Co chcielibyśmy zrobić, żeby świat był piękniejszym, lepszym, bardziej sprawiedliwym i braterskim?

Ślady mogą być materialne i duchowe. Te materialne są widoczne i namacalne, a duchowe – choć niewidoczne gołym okiem, ale mające dużą siłę oddziaływania na drugą osobę – są jeszcze mocniejsze aniżeli te pierwsze.

My, misjonarze, pozostawiamy bardzo liczne ślady materialne na terenach misyjnych. W wielu afrykańskich placówkach Kościół katolicki buduje szkoły, szpitale, kaplice, mosty, wierci studnie i pomaga ludziom na wiele innych sposób. Kiedy byłem w Zambii, dużo czasu poświęciłem na budowę niewielkiego szpitala w wiosce Mwira we wschodniej części kraju. Są to bardzo biedne tereny, ale też niezwykle piękne. Można tam spotkać słonie, żyrafy, gazele, bawoły i całe mnóstwo kolorowych ptaków… Niestety, nie ma dróg asfaltowych ani murowanych domów. Są tylko maleńkie chatki z błota pokryte suchą trawą. Gdzieniegdzie stoi domek pokryty blachą. Do wioski można dojechać tylko podczas pory suchej, która trwa od czerwca do listopada, bo wtedy poziom wody w rzece Luangwa obniża się na tyle, że można bezpiecznie przejechać samochodem. Kiedy przyjechałem tam po raz pierwszy w roku 2011, to dowiedziałem się, że do najbliższego szpitala jest 150 km. Wielokrotnie się zdarzało, że kobiety rodziły podczas drogi, a chorzy umierali, bo nie otrzymali pomocy na czas.

Uświadomiłem sobie wówczas, w jak trudnej sytuacji są ci ludzi. Przez dwa lata nie dawało mi to spokoju. W mojej głowie zaczął rodzić się pewien pomysł, choć początkowo wydawał mi się niemożliwy do zrealizowania. Tak było do mojej wizyty w Rzymie. Tam spotkałem osobę, która zaproponowała mi pomoc. Zadeklarowała pokrycie części kosztów budowy szpitala. Był to dla mnie znak z nieba, że trzeba zacząć ten projekt. Wkrótce otrzymałem zielone światło od rządu, miejscowego biskupa i mojego przełożonego. Mieszkańcy przygotowali piasek, cegły, a my zaczęliśmy szukać pieniędzy na resztę. Pracowaliśmy wytrwale przez trzy lata. Dzięki Bogu i wielu darczyńcom udało się nam dokończyć budowę. Rząd wpisał nową placówkę na listę zambijskich szpitali, co oznaczało, że dostaniemy lekarza i lekarstwa. Radość nasza była przeogromna. Tej radości, której wtedy doświadczyłem, nie da się opisać słowami. Nawet gdybym wyjechał na najpiękniejsze wakacje w najdalsze zakątki świata, nie byłbym tak bardzo szczęśliwy jak wówczas. Ta radość była owocem trudu i miłości. Ten niewielki szpital na odległej zambijskiej ziemi jest śladem, który mocno wycisnął się w pamięci mieszkańców. Ci ludzie powiedzieli nam, misjonarzom, że będą pamiętać o naszej dobroci nawet za 50 lat. Jestem bardzo wdzięczny Panu Bogu, że dał nam tak dużo siły, a także wielu dobrych i hojnych ofiarodawców, którzy pomogli dokończyć to piękne dzieło. Naprawdę warto było się trudzić, by doświadczyć tej radości i zobaczyć tylu szczęśliwych ludzi ze swojego upragnionego szpitala.

Zbudowaliśmy też wiele kaplic i domów dla katechistów. Zambijczycy bardzo pragną mieć kościoły, by modlić się w nich. Kiedyś jeden z moich współbraci zażartował sobie ze mnie, mówiąc: „Wybudowałeś tyle domów dla katechistów, ale żaden z nich nie jest twój”. Odpowiedziałem mu wtedy, że już mam piękny dom tam, u góry, i nie potrzeba mi innego. A przecież kombonianie też mają tu i ówdzie domy zakonne, tak więc zawsze jest, gdzie się zatrzymać.

Ślady materialne, które pozostawiamy po sobie, są dobrem rodzącym dobroć. Przywołują też miłe wspomnienia. Również ślady duchowe, które są niewidoczne, dotykają duszy człowieka i jego emocji. To słowo Boże, sakramenty święte i serdeczność. Zambijczycy pragną słuchać kazań i mieć możliwość uczestnictwa we Mszy Świętej. Cieszą się także, kiedy misjonarz ich odwiedza i błogosławi.

Głębokie ślady zostawiamy w sercach ludzi, kiedy ich miłujemy, akceptujemy, nie osądzamy, nie znieważamy. Kiedy się do nich uśmiechamy, pomagamy im, jesteśmy dla nich mili i serdeczni. Byłoby cudownie, gdyby każda osoba, która nas spotkała, czuła się podbudowana w poczuciu własnej wartości i wyjątkowości. Miłość jest kluczem, który otwiera każde serce, na każdej szerokości geograficznej. Najważniejszą misją człowieka – zarówno młodego, jak i starszego – jest miłowanie bliźnich. Kobieta może wyjść za mąż, ale jeśli nie miłuje, jest skazana na frustracje i smutek. Podobnie jest z życiem kapłańskim, konsekrowanym i misyjnym. Jeśli kapłan nie służy parafianom i nie szanuje ich, to trudno by był szczęśliwy. Jeśli pragniemy robić dla nich dobre rzeczy, to efektem takich decyzji na pewno będzie radość.

Zbliża się koniec roku. Serdecznie Was zapraszam do krótkiej refleksji nad własnym życiem. Zwróćmy uwagę na to, co jest w nim dobre, a co można by zmienić. Zastanówmy się, co nadaje sens naszemu życiu? Jakie ślady pozostawiamy po sobie? Dobre czy złe? Autorefleksja i zaglądnięcie do własnego serca są niezbędne, by zmieniać samego siebie na lepszą wersję i czynić ten świat piękniejszym i bardziej ludzkim. Życzę Wam, abyście pozostawiali po sobie ślady, które poprowadzą innych do Boga.

tekst i zdjęcia: o. Paweł Opioła MCCJ

Bóg wezwał mnie na misje

Nazywam się Juan Carlos Salgado. Pochodzę z Meksyku. Misjonarzem kombonianinem jestem od 30 lat, z czego 25 spędziłem na misjach w Afryce. W wieku 18 lat zacząłem się zastanawiać, co zrobić ze swoim dalszym życiem. Jak je zaplanować… Któregoś razu podczas lektury książki o powołaniu przeczytałem niezwykle istotne dla mnie słowa: „Młody człowieku, jesteś powołany do życia”. I wtedy poczułem, że Pan Bóg wzywa mnie do pracy na misjach. Rozpocząłem więc formację do bycia kapłanem. Wkrótce jednak odkryłem swoje prawdziwe powołanie. Zapragnąłem zostać bratem kombonianinem, bo to dawało mi możliwość pracy na misjach w swoim wymarzonym zawodzie. W ten sposób mogłem spełnić swoje pragnienie – zostać misjonarzem i pomagać chorym w szpitalach, a także uczyć w szkole.

Po ukończeniu studiów pielęgniarskich wysłano mnie do Kenii, abym dokończył formację jako brat kombonianin. Pierwszy prawdziwy kontakt z Afryką miałem podczas pracy w przychodni na obrzeżach Nairobi, prowadzonej przez misjonarzy miłości. Stamtąd zostałem wysłany na północ Konga do misji Duru, gdzie pracowałem wśród ludu Azande, zarządzając wiejskim szpitalem. Byłem tam bardzo szczęśliwy, ale po ataku ugandyjskich rebeliantów na naszą misję, nie można było kontynuować działalności. Wyjechałem wówczas do Ugandy, aby studiować medycynę. To również było bardzo piękne doświadczenie. Nauka i kształcenie przez afrykańskich lekarzy pozwoliły mi zrealizować marzenie św. Daniela Comboniego o ratowaniu „Afryki przez Afrykę”.

Do Konga powróciłem już jako lekarz i dalej posługiwałem wśród ludu Azande, tym razem na katolickiej misji Bondo. Pracowałem w szpitalu diecezjalnym, a jednocześnie uczyłem w szkole pielęgniarskiej. Po roku ciągłej formacji w Rzymie zostałem przydzielony do Czadu do szpitala w Donomanga, gdzie spędziłem ostatnie cztery lata. Zawsze lubiłem pracować na obszarach wiejskich, z dala od gwaru miast, gdzie człowiek uczy się żyć za niewiele i gdzie konieczność czyni każdego bardziej kreatywnym. Tam nauczyłem się gotować, zajmować rolnictwem i hodowlą zwierząt.

Będąc jedynym lekarzem na misji, musiałem robić wszystko po trochu – prowadzić konsultacje, realizować wizyty u hospitalizowanych, przyjmować porody, wykonywać operacje, USG, ale także prace administracyjne itp. Jedną z największych trudności, jakie napotkałem w mojej pracy, było radzenie sobie z tradycyjnymi przekonaniami ludzi, którzy np. wierzą, że w przypadku ukąszenia węża powinni pić benzynę lub przy zapaleniu gardła u dzieci przeciąć język, powodując tym poważne krwawienie lub groźną infekcję. Niektórzy doznają także poważnych oparzeń, bo w zimne dni umieszczają pod łóżkiem żar, w skutek czego posłanie się zapala.

Na początku tego roku przeżyłem tam bardzo trudne doświadczenie, które odcisnęło piętno na moim życiu. Pewnego dnia, po zakończeniu konsultacji pacjentów, razem z wolontariuszką z Polski zostaliśmy porwani dla okupu przez uzbrojonych bandytów. Zabrali nas do lasu. Po ponad godzinnej jeździe motocyklem zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie mieli ukryte zaopatrzenie, wodę, napoje gazowane i koce chroniące przed nocnym zimnem. Bandyci zapewnili nas, że nie zamierzają nas zabijać, tylko chcą pieniędzy. Jednak po kilku minutach odnaleźli nas miejscowi policjanci. Po wymianie strzałów bandyci uciekli, pozostawiając mnie na miejscu, natomiast wolontariuszkę wzięli ze sobą. Dziewczyna była przetrzymywana przez pięć dni, na szczęście żołnierze z czadyjskiej i francuskiej armii zdołali ją bezpiecznie odbić. Dzięki Bogu wszystko się pomyślnie zakończyło.

Teraz po 25. latach posługi w Afryce zostałem wezwany do swojego kraju, aby opiekować się starszymi i schorowanymi misjonarzami. Dziękuję Panu Bogu za to piękne doświadczenie pracy na misjach w Afryce, do której mam nadzieję wkrótce powrócić.

tekst i zdjęcia: br. Juan Carlos Salgado MCCJ

Tagi: ,

Terapia miłością

Dom Małych Dzieci, Dom Dobrych Chłopców czy Dom Chłopców to tylko niektóre z inicjatyw Kościoła katolickiego w Huambo (Angola), który promuje i uczestniczy w projektach dotyczących dzieci i młodzieży znajdujących się w bardzo trudnej sytuacji. Otacza je opieką, chroni i edukuje.

Po drugiej stronie bramy czekała na nas s. Josephina Gatuta. Nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy, a jej powitanie było tak ciepłe i radosne, że od razu poczuliśmy się swobodnie. Siostra zaprosiła nas do środka. Poszliśmy więc za nią, po drodze mijając dzieci bawiące się radośnie podczas przerwy szkolnej. Wkrótce dotarliśmy do Domu Małych Dzieci, instytucji charytatywnej Sióstr Najświętszego Zbawiciela, która mieści się w starym, ale dobrze zachowanym parterowym budynku z czasów kolonialnych.

Ośrodek od momentu założenia (1958 r.) przez europejskie zakonnice pozostaje wierny swojemu celowi, czyli przyjmowaniu osieroconych lub porzuconych dzieci, niezależnie od ich wieku. „W tej chwili z 53 dzieci, które przyjęliśmy, dwoje ma zaledwie kilka miesięcy, bo ich matki zmarły przy porodzie” – poinformowała nas s. Josefina, która jest odpowiedzialna za ośrodek od roku 2015, a swoich podopiecznych zawsze nazywa dziećmi. Większość z nich to maluchy, ponieważ po ukończeniu siódmego roku życia dzieci kontynuują edukację w Domu Dobrych Chłopców, ośrodku prowadzonym przez zgromadzenie Ubogich Sług Bożej Opatrzności, założonym przez o. Jana Calabrię, który również znajduje się w mieście Huambo.

Niektóre dzieci przybywają do ośrodka mając zaledwie kilka dni, inne kilka miesięcy, a jeszcze inne w wieku kilku lat. Na ogół przywożone są przez kogoś z rodziny, która nie jest w stanie się nimi zająć, dlatego prosi siostry o pomoc. Sytuacja materialna ludzi żyjących w wioskach wokół Huambo jest bardzo trudna. „Susza pustoszy ziemię, która powinna wydawać plony, a nie wydaje, stąd też na niektórych obszarach ludność głoduje, co prowadzi do tego, że przyjmujemy najbardziej cierpiące z tego powodu dzieci, ale później staramy się ponownie zintegrować je z ich rodzinami. Niektóre są sierotami, nie mają nikogo. Mamy też dziewczęta, które zostają z nami do 18 roku życia, a nawet dłużej. Jedną z nich jest Rosalina. Przybyła do ośrodka jako niemowlę, a teraz osiągnęła pełnoletność”. W oczach dziewczyny widać błysk radości, gdy mówi o siostrach: „Są moimi prawdziwymi matkami. Traktowały mnie bardzo dobrze i jestem im naprawdę wdzięczna. Teraz im pomagam, jak tylko mogę. Opiekuję się dziećmi, sprzątam, gotuję”.

Opieka nad dziećmi

Wszyscy podopieczni Domu Małych Dzieci uczęszczają do szkoły lub żłobka, dwóch instytucji prowadzonych przez siostry Najświętszego Zbawiciela, które mieszkają na terenie ośrodka opiekuńczego. Dzieci powyżej piątego roku życia uczą się w szkole dotowanej przez państwo angolskie, które opłaca nauczycieli, ale 17 dzieci poniżej tego wieku chodzi do żłobka zarządzanego bezpośrednio przez siostry. W tym roku uczęszcza do niego 170 dzieci. Spędzają tam cały dzień – jedzą, bawią się, uczą, a nawet śpią. „Dzięki pieniądzom, które rodzice przekazują nam pod koniec miesiąca, możemy opłacić personel, który pomaga nam we wszystkich czynnościach i utrzymaniu ośrodka. Kiedy przedszkole jest zamykane na wakacje, to wówczas mamy ogromne trudności ze znalezieniem środków niezbędnych do pokrycia wszystkich wydatków” – mówi s. Josefina.

Nie jest łatwo pracować z tak dużą liczbą dzieci, ponieważ wymagają one ciągłej uwagi i opieki, ale siedem sióstr zakonnych ze wspólnoty, wszystkie pochodzące z Angoli, tworzy otoczenie pełne miłości. „Mamy swój czas na modlitwy, a w każdy piątek organizujemy spotkanie wspólnoty, aby podzielić się doświadczeniami, zaplanować i sprawdzić, czy są jakieś problemy lub decyzje, które należy podjąć o którymś z dzieci. Wieczorami jedna z nas przebywa – na zmianę z pomagającymi kobietami – w miejscu, gdzie śpią dzieci, i jeśli pojawia się problem, interweniuje – kontynuuje siostra. – Jeśli któreś z dzieci zachoruje w nocy, zabierają je do szpitala i zapewniają mu niezbędną opiekę, ponieważ małe dzieci są bardzo wrażliwe”.

Siostra Josefina z ciężkim sercem wspomina, jak przed dwoma miesiącami stracili dziecko, które miało zaledwie 19 miesięcy. Dla wszystkich było to bardzo bolesne doświadczenie.

Dobrzy chłopcy

Następnego dnia z samego rana udaliśmy do Domu Dobrych Chłopców, o którym opowiadała nam siostra. Ten ośrodek dla osieroconych i porzuconych chłopców znajduje się na dużej działce w pobliżu lotniska Huambo, gdzie Ubodzy Słudzy Bożej Opatrzności prowadzą również szkołę i niewielką przychodnię lekarską. Ta wspólnota zakonna składa się z pięciu członków, trzech księży i dwóch braci, ale w czasie naszej wizyty była powiększona o dwóch postulantów przygotowujących się do nowicjatu. Tu zostaliśmy powitani przez o. Edimilsona José da Silvę. Ten brazylijski misjonarz, który przybył do Angoli dziewięć lat temu. W Huambo przebywa od dwóch lat i jest odpowiedzialny za ten dom.

W prostokątnym budynku ośrodka znajduje się kilka sypialni z piętrowymi łóżkami i kilka innych pokoi, wszystkie bardzo skromne, z niewielką ilością mebli. W tym roku przebywa tu 47 chłopców, a w ubiegłym było ich 32. Według o. Edimilsona powodem tego znaczącego wzrostu „jest sytuacja skrajnego ubóstwa w kraju, co oznacza, że wiele rodzin przeżywa bardzo trudne chwile. Niektórzy wysyłają do nas swoje dzieci, ponieważ nie są w stanie się nimi zająć. Inne kierowane są przez Krajowy Instytut Dziecka, z którym współpracujemy”. Rząd wypłaca pensje tylko trzem z pięciu wychowawców pracujących w ośrodku.

Pełna edukacja

Większość chłopców liczy od siedmiu do dziesięciu lat. Starsi podopieczni są zachęcani do pozostania w ośrodku do 18 roku życia, a nawet dłużej, by pomóc w realizacji planu edukacyjnego ośrodka. W sypialniach są mieszani pod względem wieku, a starsi z nich odpowiadają za grupę. Jeśli wynikną jakieś problemy, „to oni odpowiednio reagują” – mówi o. Edimilson. Jednym z takich chłopców jest dwudziestoletni Calixto, który w ośrodku przebywa od ponad połowy swojego życia. „Studiuję nauki biologiczne i staram się pomagać w ośrodku, jak tylko mogę. Dbam między innymi o spiżarnię, strategiczny punkt w miejscu, w którym mieszka tak wielu ludzi”– z uśmiechem wtrąca młody człowiek.

Wszyscy chłopcy uczą się w szkole Sług Ubogich. Wyjątkiem jest studiujący Calixta i inny starszy chłopiec mający duże zaległości w nauce, dlatego poprosił o zapisanie go do innej szkoły, ponieważ „wstydził się być w tej samej klasie co jego młodsi koledzy, z którymi mieszka” – opowiada o. Edimilson. Poza godzinami szkolnymi dzieci realizują szczegółowy program zajęć, ale mają też dni interakcji, podczas których mogą wyrazić siebie i nawiązać kontakty towarzyskie. Mają także czas na sport, pracę społeczną i zabawę.

Współpraca

Relacje między Ubogimi Sługami Bożej Opatrzności a Siostrami Najświętszego Zbawiciela są doskonałe i za każdym razem, gdy chłopiec z Domu Małych Dzieci osiąga wiek siedmiu lat, „natychmiast przychodzi do naszego ośrodka. Siostry wiedzą, że mamy taką szkołę i że mają tu zapewnioną edukację” – dodaje misjonarz, który nie zauważył dotąd żadnych trudności w integracji dzieci. – Przyjeżdżają tu z wielką radością, zazwyczaj nie sami, ale z kilkoma innym chłopcami. Co więcej, szybko odnajdują dawnych kolegów, którzy byli z nimi w innym ośrodku”. A gdy osiągają wiek 10 lat, zwykle są przenoszeni do Domu Chłopców zarządzanego przez archidiecezję Huambo, gdzie również nie mają żadnych trudności z integracją.

Wsparcie w pokrywaniu kosztów ośrodka Ubodzy Słudzy Bożej Opatrzności otrzymują z Włoch. Stworzyli program sponsoringu pomiędzy włoskimi rodzinami a dziećmi. Na poziomie lokalnym, aby zaoszczędzić na wydatkach na żywność, wykorzystują ogromną działkę, na której sadzą kukurydzę i uprawiają warzywa. Chociaż o. Edimilson narzeka na zdarzające się kradzieże, to tłumaczy, że „pewnie ktoś bardziej tego potrzebował”.

Dom chłopców

Naszą ostatnią wizytę w kościelnych ośrodkach opiekuńczych w Huambo pomagał zorganizować o. Edimilson. Skontaktował nas z o. Marcelino Pungulimue, kapłanem archidiecezji i dyrektorem Domu Chłopców. Ośrodek ten założono w 1955 r. dla nastolatków i młodych ludzi znajdujących się w trudnej sytuacji, zarówno pod względem emocjonalnym, jak i materialnym. Przestał funkcjonować w roku 1991 z powodu wojennych zniszczeń., ale po remoncie ponownie otworzył swoje podwoje w 2009 r. Obecnie przebywa w nim 56 chłopców w wieku od 10 do 24 lat. Zasadniczo powinni opuścić ośrodek w wieku 18 lat, ale o. Marcelino pozwala im zostać dłużej, ponieważ „brakuje im środków finansowych i przygotowania do stawienia czoła życiu, a pod wieloma aspektami nadal są dziećmi”.

Od czasu rozpoczęcia tego projektu edukacyjnego przed 69. laty obok wielopiętrowego domu, gdzie mieszkają chłopcy, powstała jeszcze szkoła artystyczna i rzemieślnicza, aby oprócz powszechnego kształcenia, uczniowie mogli uczyć się też stolarstwa, budowlanki, grafiki i innych zawodów. Budynek ten również został wyremontowany, ale jak dotąd nie udało się pozyskać środków na jego uruchomienie. Uruchomiono natomiast piekarnię, która „pomimo 50-letniego pieca opalanego drewnem, produkuje 750 kilogramów chleba dziennie, którego sprzedaż pomaga nam sfinansować część działania ośrodka” – mówi o. Marcelino.

Dziewczęta

Dom Chłopców od jego ponownego otwarcia w roku 2009 prowadzi ksiądz diecezjalny, ale szybko zdał sobie sprawę, że trzeba też coś zrobić dla dziewcząt. Po rozważeniu wszystkich możliwości zdecydował, że najlepszą rzeczą będzie uruchomienie inicjatywy specjalnie dla dziewcząt. W ten sposób powstał projekt Więcej możliwości. Moje marzenia. Moja przyszłość. „Tutaj, w Angoli, mówimy, że edukacja dziewczynki to edukacja całej rodziny. Kierując się tą ideą, wiedziałem, że muszę coś zrobić. To mój osobisty projekt, ale ponieważ jestem księdzem, to jest on Kościoła – opowiada o. Marcelino, po czym dodaje – dorastałem w czasie wojny i kształciłem się w seminarium dzięki pomocy innych ludzi, ponieważ mojej rodziny nie było stać na opłacenie moich studiów. Teraz, gdy jestem księdzem, czuję, że muszę w jakiś sposób odwdzięczyć się za to, co inni dla mnie zrobili”.

Kapłan, żeby zrealizować swój projekt, skontaktował się ze znanymi sobie rodzinami w Huambo i poprosił je o przyjęcie dziewczynek do swoich domów. Jego propozycja spotkała się z pozytywnym przyjęciem i obecnie 43 dziewczynki mieszkają w domach rozproszonych po całym mieście. Kolejnym etapem będzie stworzenie „małych domów” z niewielką grupą dziewcząt pod opieką osoby dorosłej. Ojciec Marcelino ma nadzieję, że ta inicjatywa się zmaterializuje. „Stworzyliśmy już dom, w którym 8 dziewcząt mieszka z dwudziestosiedmioletnią kobietą, która jest za nie odpowiedzialna. Chcemy pomnożyć to doświadczenie, ponieważ otrzymujemy wiele próśb od młodych dziewcząt z wiosek w głębi kraju, które chcą się uczyć, a ich rodziny nie mają na to środków. Trzeba więc dać im szansę na spełnienie marzeń i zbudowanie lepszej przyszłości”.

tekst: o. Enrique Bayo MCCJ

zdjęcia: José Luis Silván Sen z Huambo (Angola)

Tagi: ,

Wiara w sztuce ludowej

Sztuka ludowa obecna jest we wszystkich aspektach życia mieszkańców Meksyku, także w wierze. Podczas roku kalendarzowego i liturgicznego celebruje się tam przynajmniej 120 tradycyjnych świąt religijnych, z których najbardziej popularnym jest święto Matki Boskiej z Guadalupe obchodzone 12 grudnia.

W Meksyku niemal wszystkie święta religijne dostarczają inspiracji do tworzenia niezliczonej liczby rękodzieł. Wśród ludu Huichole, żyjącego w środkowo-zachodnim Meksyku, są one nazywane oczami Boga (ofiarami mającymi chronić dzieci do piątego roku życia przed różnymi niebezpieczeństwami czyhającymi na maluchów). Mamy więc pierzaste strzały, których kapłan lub szaman używa w różnych rytuałach i za pomocą których przywołuje bóstwo, i deski z mitologicznymi symbolami ozdobione kolorowymi wełnianymi nićmi przyklejonymi woskiem. Natomiast w plemieniu Otomi z San Pablito Pahuatlán bardzo popularne są lalki wykonane z chińskiego papieru, które symbolizują duchy dobra i zła. Także tańce, zwłaszcza odgrywanie w nich zwierząt, mają głębokie magiczno-religijne znaczenie. Podobnie milagros, czyli figurki ze srebra lub metalu w kształcie oka, nogi, serca itp., które reprezentują części ciała dotknięte jakąś chorobą i które są umieszczane w kościołach z prośbą o Bożą pomoc. Wszystkie te przedmioty są klasycznymi przykładami połączenia wiary z meksykańską sztuką ludową. Przyjrzyjmy się zatem, jak ta tradycyjna sztuka przeniknęła do religii katolickiej i katolickich świąt obchodzonych w Meksyku.

Okres Bożego Narodzenia

W okresie Bożego Narodzenia meksykańscy rękodzielnicy oferują szopki wykonane z różnych materiałów – od stylizowanych figur ze słomy pszenicznej w Tzintzuntzan po polichromowane drewniane ołtarzyki w San Antonio Arrazola. Można tam też zobaczyć naturalnej wielkości rzeźby w drewnie, figury z kolorowej blachy, jak również drzewa życia ze scenami narodzenia z barokowymi figurami z gliny. Są także Trzej Królowie na słoniach i wielbłądach, a nawet muł i wół, przyozdobieni kwiatami i gwiazdami. W Guadalajarze powstają bardzo delikatne szopki z rozciągniętego szkła, tektury i… makaronu.

Pastorelas

Pastorelas, czyli meksykańskie jasełka mają swoje korzenie w religijnym teatrze średniowiecza – komediowych przedstawieniach o charakterze symbolicznym, pisanych wierszem i przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Wszystkie inscenizacje nawiązują do narodzenia Chrystusa i są niezwykle barwne. Oprócz tradycyjnych postaci pasterzy i Świętej Rodziny w betlejemskiej szopce można również zobaczyć archaniołów Gabriela i Michała oraz pustelników w spiczastych kapturach. Ale nie brakuje także czarnych charakterów: Lucyfera i jego dworu demonów na czele z grzechami głównymi: Chciwością, Nieczystością i innymi piekielnymi zastępami. Jednak podczas przedstawienia zostają oni ostatecznie pokonani przez siły dobra, które idą adorować Nowonarodzone Dziecię pieśniami pochwalnymi.

Matka Boża Gromniczna

Według tradycji okres Bożego Narodzenia kończy się 2 lutego świętem Ofiarowania Pańskiego znanym potocznie jako Matki Bożej Gromnicznej. Tego dnia błogosławione są w kościele wizerunki Dzieciątka Jezus przynoszone w żłóbkach, koszach, na tacach, a nawet na krzesłach ozdobionych kwiatami, ziarnami kukurydzy, fasoli, pszenicy i innych zbóż. „Rodzice chrzestni” Dzieciątka, czyli wybierani każdego roku inni parafianie, ubierają figurkę w fantazyjny kostium wykonany specjalnie na ten dzień, zgodnie z przyjętymi przez nich wezwaniami: Dzieciątko z Atocha, Dzieciątko jałmużny, Dzieciątko gołębi, … a nawet Dzieciątko piłkarzy.

Karnawał

Wielki Post – drugi ważny okres w kalendarzu liturgicznym – poprzedza karnawał, którego korzenie sięgają starożytnych świąt ku czci egipskiej bogini Izydy, greckich bachanalii czy rzymskich saturnaliów. W Meksyku święto to ma zupełnie inny charakter ze względu na większe wpływy rdzennej ludności. Jest to bardziej rytuał pojednania z naturą połączony z obchodami Nowego Roku. W wielu miastach odbywają się wtedy parady i tańce. W miejscowości Yuriria tańczą zakapturzeni mężczyźni, ubrani na czarno, z namalowaną na plecach czaszką. W meksykańskim stanie Guerrero panowie przebierają się za kobiety, wkładają piękne, tradycyjne stroje i jeżdżą na ogromnych drewnianych koniach, zaś w stanie Morelos zamaskowani mężczyźni tańczą swoisty taniec taragotas. W innych miejscach można spotkać charakterystyczne nakrycia głowy z piór, haftowane cekinami, i grupy elegancko ubranych osób w płaszczach i cylindrach, przepięknych maskach na twarzy i z otwartymi parasolami.

Wielki Post

Wielki Post to bardzo ważny okres dla Meksykanów. Oprócz tradycji i obrzędów znanych w większości krajów katolickich w Meksyku jest jeden bardzo specyficzny dla kilku miast. W szósty piątek Wielkiego Postu stawia się ołtarze i nakrywa je obrusami, na których umieszcza się papierowe chorągiewki z wizerunkami Matki Boskiej Bolesnej, a także ozdobne świece, stosy szklanych kul z kolorową wodą oraz talerze z nasionami chia, soczewicy, przyozdobionych różnymi kwiatami. Na ołtarzach w Santa María Atzompa można też zobaczyć wazony w kształcie jelenia – w jego „ciele” robi się głębokie nacięcia, gdzie wkłada się nasiona chia lub kukurydzy, które po wykiełkowaniu przypominają sierść tego „zwierzęcia”.

Wielki Tydzień

W niektórych miastach kraju w Wielki Czwartek i Wielki Piątek są w sprzedaży lalki Judasza wykonane z tektury i trzciny, przyozdobione fajerwerkami i pomalowane na jaskrawe kolory, które symbolizują zdrajcę apostoła. Przedstawiają one ludzkie wyobrażenie diabła i śmierci, ale też popularnych w Meksyku postaci politycznych. Zazwyczaj lalki są palone na placach lub ulicach miast i wiosek. Z okazji Wielkiego Tygodnia w wielu miejscach można zobaczyć gliniane i drewniane figurki ukrzyżowanego Jezusa i Jego drogi krzyżowej.

Kult zmarłych

Jednym z najbardziej zakorzenionych w Meksyku świąt jest dzień Wszystkich Świętych, który obchodzi się tam 1 i 2 listopada. Pierwszy dzień poświęcony jest zmarłym dzieciom, drugi osobom dorosłym. Dla Meksykanów śmierć jest czymś bardzo naturalnym – kolejnym etapem życia. Jak ziarno kukurydzy, które chcąc kontynuować swój cykl życia, musi być posiane w ziemi, aby odrodzić się na nowo, tak samo ludzie muszą umrzeć, aby na nowo narodzić się do życia wiecznego. Meksykanie z wielkim zapałem świętują dzień wspominania tych, którzy poprzedzili ich w podróży do wieczności. Na cześć zmarłych wznoszą w domach ołtarze. Przygotowują jedzenie i napoje, dekorują groby. Ofiarowują im też ulubione potrawy, a oni „zjedzą” z nich tylko aromat podczas palenia kadzidła. Tradycyjnie ołtarze zmarłych dekoruje się kwiatami i papierowymi girlandami. Przyozdabia również zapachowymi świecami, czarnymi papierowymi kwiatami oraz krzyżami, wazonami, świecznikami i kadzielnicami. Z tych ostatnich najbardziej znane są te ręcznie modelowane i malowane temperą lub wykonane z glazurowanej czarnej gliny, jak np. te w dzielnicy La Luz w mieście Puebla. Bardzo popularnymi przedmiotami w Święto Zmarłych są czaszki z cukru z wypisanym na czole imieniem zmarłego, a spośród nich najbardziej wyróżniają się te produkowane w mieście Meksyk i Toluca w centralnej części Michoacán. W niektórych miejscach czaszki robi się z tektury i makaronu. Powstają również ogromne czaszki z cukru, w których umieszcza się misy z kolorowymi kwiatami.

Matka Boska z Guadalupe

Najważniejszym symbolem meksykańskiej religijności jest wizerunek Matki Boskiej z Guadalupe. W Jej metyskiej twarzy niektórzy naukowcy próbowali dostrzec oblicze najpopularniejszej w czasach przedhiszpańskich żeńskiej bogini Tonantzin, czyli „Naszej Prawdziwej Matki”. Jednak kult Matki Bożej z Guadalupe wykracza poza znaczenie religijne – jest Ona ikoną narodową dla wszystkich Meksykanów z głębokim poczuciem społecznej integracji i tożsamości. Każdego roku 12 grudnia świętują oni objawienie Matki Bożej na wzgórzu Tepeyac. W okolicach tej daty mnożą się pielgrzymki do Jej bazyliki w Guadalupe. Pielgrzymi idą z transparentami – często ręcznie malowanymi – z flagami, plakatami i wizerunkami Maryi bogato zdobionymi świeżymi kwiatami. Towarzyszą im orkiestry. Wielu pielgrzymów, ubranych w tradycyjne stroje, wykonuje rytualne tańce przed obliczem Morenity z Guadalupe.

tekst: southworld.net

fot. Misjonarze Kombonianie

fot. Misjonarze Kombonianie

fot. Misjonarze Kombonianie

fot. Misjonarze Kombonianie

Rodzina, jakiej nie znamy

Niekiedy sami sobie zadajemy pytanie, co jest dla nas w życiu najważniejsze. Dla niektórych jest to praca, dla innych samochód czy mieszkanie, a dla jeszcze innych różnego rodzaju przyjemności. Myślę jednak, że dla większości ludzi największą wartością jest rodzina. W niej uczymy się miłości, szacunku oraz wielu innych cennych cech. Ale rodzina to także podział ról i odpowiedzialności. W polskiej kulturze mówi się, że głową rodziny jest ojciec, choć w dzisiejszych czasach te role przeplatają się i uzupełniają. Ważne jednak, by rodzina była zadbana, aby nic jej nie brakowało i żyło się jej dobrze. Dla rodziny robimy wszystko. Dbamy, aby nie brakowało jej żywności, dachu nad głową, by dobrze wychować i wykształcić dzieci. Naszym głównym celem jest, by rodzina była szczęśliwa.

Lud Dinka

W Sudanie Południowym rodzina ma całkiem inny wymiar. Wśród wielu ludów tego kraju jest plemię Dinka, lud pasterski. Rodziny przemieszczają się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu pastwisk dla swojego bydła. W ich kulturze praktykuje się poligamię – mężczyzna może mieć więcej niż jedną żonę, a im ma ich więcej, tym wyższy jego status społeczny. Za żonę musi dać posag, zwykle od 20 do 200 krów. W kulturze Dinków (także w ich języku) pojęcie rodziny w naszym rozumieniu nie istnieje. Tam są domownicy i klan – koc hot thok, czyli ludzie, którzy są w domu. Klan jest odpowiedzialny za podejmowanie wszelkich decyzji; np. kto odziedziczy żonę zmarłego brata, kto za kogo wyjdzie za mąż, ile krów mężczyzna ma zapłacić za posag, czy dziewczynka będzie chodzić do szkoły czy wyjdzie za mąż. Klan zajmuje się także rozwiązywaniem konfliktów i nakładaniem kar za popełnione przestępstwa, oczywiście wszystko płatne krowami. Niestety, sprowadza się to również do tego, że chłopcy i dziewczęta nie mają żadnej wolności i nie mogą sami zdecydować o swoim życiu i przyszłości.

Rola mężczyzn

Mężczyzna mając więcej niż jedną żonę, nie jest w stanie o nie zadbać i o swoje dzieci, bo według tej kultury to nie jego rola. Jeśli nawet posiada krowy, to nie sprzeda żadnej, aby wspomóc rodzinę, ponieważ zbiera na kolejną żonę. A musi mieć dużo żon, żeby przekazać swoje imię i jego klan rósł w liczbę i siłę. Opieka nad dziećmi i troska o nie należy do kobiet. Kiedy tego nie wykonują, są bite przez męża, gdyż są jego własnością, ponieważ za nie zapłacił. Jego rolą jest wypasanie krów i ich ochrona przed złodziejami. Natomiast mężczyźni z tego ludu, którzy mieszkają w miastach, nie zajmują się niczym. Tylko nieliczni uczą w szkołach albo wypalają węgiel drzewny na sprzedaż.

Rola kobiet i dzieci

Życie kobiet jest tu bardzo ciężkie. To one muszą zapewnić podstawowe potrzeby dzieci i nakarmić męża, który po całym dniu przesiadywania w mieście powrócił do domu. Trudno nam jest zrozumieć, że mężczyzna posiada wiele krów, a jego dzieci głodują. Że całymi dniami przesiaduje pod drzewem, a jego potomstwo nie ma ubrania, żeby pójść do szkoły. Takich rodzin jest tu bardzo dużo. To dla nas zupełnie niepojęte, bo my oddalibyśmy wszystko swoim dzieciom. Niestety w kulturze Dinka dzieci nie mają żadnych praw, za to dużo obowiązków. I tak na przykład posiłek najpierw dostaje starszyzna i dorośli mężczyźni, potem młodzież, zaś dla dzieci i matek jest to, co zostanie. Doskonale pamiętam zdenerwowanie starszyzny, kiedy podczas święta Comboniego poczęstowałem dzieci ryżem, fasolą i mięsem. Problem tkwił w tym, że dałem im do zjedzenia mięso, które jest zarezerwowane dla starszyzny. Miejscowych ludzi dziwi każda pomoc skierowana ku dzieciom. Według kultury Dinka będą miały swój czas, kiedy dorosną. Nie teraz.

Życie młodych

Wiek młodzieńczy to czas poznawania dziewcząt i szukania przyszłej żony. Chłopcy stroją się w nowe ciuchy, robią sobie zdjęcia i zagadują dziewczyny. Wbrew pozorom nie jest to proste zadanie, ponieważ bracia chronią swoje siostry przed kontaktami z chłopcami, obawiając się niepożądanej ciąży. A gdy dojdzie do takiej sytuacji, są one uważane za nieodpowiednią partię i wówczas rodzina traci na posagu, otrzymuje bowiem za nią mniej krów. Bratu natomiast zależy na tym, żeby za siostrę otrzymać jak najwięcej bydła, bo dzięki temu on sam będzie mógł się ożenić. W tym czasie młodzi są dalej na „garnuszku” matki, która musi o nich zadbać, bo ich samych jakakolwiek praca nie interesuje.

Zdesperowane kobiety często przychodzą do nas z prośbą o pomoc. Samotne matki – z co najmniej szóstką dzieci – żalą się, że nie dają już rady. Nie mają żadnego wsparcia ze strony rodziny, tylko żądania. Kiedyś pewna kobieta zwierzyła się mi, że planuje odebrać sobie życie, bo sobie nie radzi. Niedawno zmarł jej mąż, a ona została z siódemką dzieci. Tu nagła śmierć mężczyzny nie jest czymś osobliwym, bo naokoło nas jest bardzo dużo konfliktów, w wyniku których giną.

Sytuacja jest naprawdę trudna. Bywa, że rodziny jadają posiłek co drugi, a nawet co trzeci dzień. W takiej warunkach nikt nie myśli o ubraniu. Dzieci często chodzą w jednej i tej samej koszuli, w podartych spodniach, bez butów. Nie stać ich nawet na klapki. Kiedy pytamy dzieci, które przychodzą do nas w odwiedziny, jak się czują (ka la di), ich najczęstszą odpowiedzią jest: naka ciok – jestem głodny. Rodziny mieszkają w chatach o wielkości 4x4m. Ten niewielki metraż musi pomieścić kobietę z licznymi dziećmi (młodzież śpi osobno) oraz cały jej dobytek. Jeśli np. posypie się kryty strzechą dach, to łata się go plastikową płachtą.

Przyszłość Sudanu Południowego

Sytuacja w kraju pogarsza się z dnia na dzień. W ciągu ostatniego roku ceny żywności wzrosły o 400% . Nikt nie wie, co będzie dalej. Jak na razie przyszłość Sudanu Południowego nie napawa optymizmem. Ludziom żyje się coraz gorzej. Fundusze, które powinny iść dla mieszkańców, są dzielone pomiędzy rządzących. Wciąż trwające konflikty sprawiają, że wiele rodzin ucieka w poszukiwaniu spokojniejszego miejsca. Powodzie na północy kraju uniemożliwiają uprawę pól, które znajdują się pod wodą. A spór z graniczącym Sudanem przyczynia się do tego, że liczni uchodźcy wciąż napływają do Sudanu Południowego i tak już biednego.

Mimo tych wszystkich trudności ludność żyje nadzieją, że nadejdzie taki dzień, kiedy państwo zapewni swoim młodym obywatelom pracę i możliwość godnego zarobku. Że wreszcie zakończy się wielka korupcja, dzięki której bogacą się nieliczni, a pozostali głodują. Że dzieci będą mogły chodzić do dobrych szkół i z odwagą zakwestionują niekorzystne aspekty swojej kultury i oszukańcze działania rządzących.

Lokalna kultura może wpływać pozytywnie albo negatywnie na rozwój społeczeństwa. To również ona sprawia, że ludziom żyje się gorzej i że wielu przez nią cierpi. Sytuację rodzin w Sudanie Południowym ciężko jest zmienić na lepsze przez miejscową kulturę, bardzo głęboko zakorzenioną w życiu ludzi.

tekst i zdjęcia: o. Krzysztof Zębik MCCJ

Na Boży obraz…

Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę. (…) Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre.  (Rdz 1,…)

Kiedy ostatnio pamiętałaś/eś  o tym, że jesteś Bożym stworzeniem na Jego obraz uczynionym? Co w tym roku było „bardzo dobre”? Na te pytania czasem trudno odpowiedzieć samemu… Warto spojrzeć Bożymi oczami. Potrzeba do tego zatrzymania, ciszy i spotkania z Najświętszym.

Dlatego zapraszamy Cię do spotkania ze Słowem i samym sobą na zakończenie roku 2024 i rozpoczęcie 2025!

Gdzie? – Ojcowie Biali Misjonarze Afryki ul. Ziemska 37 – Natalin, czyli prawie LUBLIN

Dla kogo? – Dziewczyny i chłopaki 18 – 30 lat

Kiedy i na którą godzinę? – 28 grudnia 2024 roku, w sobotę na 17.00.

Do kiedy? – 1 stycznia 2025 (środa) 11.30

Co Ci się przyda? – Pismo Święte, coś do notowania, obuwie na zamianę, śpiwór, ręczniki i przede wszystkim CHĘCI!

Koszt – 350 zł

Kto pomoże? – Słowo Boże i Duch Święty, o. Tomasz MAFR, s. Celina MSOLA, s. Monika RMI

Co się będzie działo? – Wspólna Eucharystia, trochę ciszy i skupienia, modlitwa Słowem Bożym, spotkanie z misją, powitanie Nowego Roku, wiele Bożej radości i misyjna wspólnota! Szczegółowy plan …

Komu dać znać i do kiedy? – s. Celina MSOLA 536 881 862 celinanatanek@gmail.com, do 20 grudnia 2024 roku. 

 

Nowy biskup kombonianin

6 listopada 2024 papież Franciszek mianował ojca Tesfaye Tadesse Gebresilasie, misjonarza kombonianina, obecnego przełożonego generalnego Misjonarzy Kombonianów Serca Jezusowego, biskupem pomocniczym archipatrialchatu Addis Abeby w Etiopii.

Ojciec Tesfaye Tadesse Gebresilasie urodził się 22 września 1969 roku w Harar, w Etiopii. W 1986 roku wstąpił do postulatu Zgromadzenia Misjonarzy Kombonianów Serca Jezusowego i rozpoczął studia filozoficzne w Addis Abebie. Po ukończeniu studiów teologicznych na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie (1991-1994), odbył rok propedeutyczny z zakresu studiów nad islamem (1994-1995) w Papieskim Instytucie Studiów Arabskich i Islamskich w Rzymie (PISAI). Studiował język arabski w centrum akademickim Dar Comboni w Kairze, a następnie przez kolejny rok kontynuował studia islamologiczne w PISAI w Rzymie (1996-1997). Tam też w latach 2000-2001 uzyskał licencjat z zakresu studiów arabskich i islamistyki. 1 maja 1991 roku złożył pierwsze śluby w Awassie w Etiopii, a śluby wieczyste 1 listopada 1994 roku w Rzymie. Został wyświęcony na diakona w Rzymie 6 stycznia 1995 roku, a na kapłana w Addis Abebie, w rodzinnej parafii pw. Najświętszego Zbawiciela, 26 sierpnia 1995 roku.

Po studiach pełnił posługę duszpasterską w Chartumie (Sudan), w parafii w Omdurmanie (1997-2000) oraz w Wikariacie Awassa w Etiopii (2001-2002). Po krótkim kursie przygotowawczym z zakresu formacji na Uniwersytecie Salezjańskim w Rzymie (UPS) pracował w animacji powołaniowej (2003-2004). W latach 2002-2004 był radnym prowincjalnym w Etiopii, a w 2005 roku został wybrany przełożonym prowincjalnym kombonianów w Etiopii, pełniąc tę funkcję do września 2009 roku. Podczas XVII Kapituły Generalnej w 2009 roku został wybrany Radnym Generalnym. W latach 2005-2009 pełnił również funkcję przewodniczącego Konferencji Wyższych Przełożonych Zakonnych Etiopii. W 2015 roku, podczas XVIII Kapituły Generalnej, ojciec Tesfaye wybrany został przełożonym generalnym. W 2022 roku podczas XIX Kapituły Generalnej został wybrany przełożonym generalnym na drugą kadencję. W latach 2018-2021 był członkiem Rady Wykonawczej Konferencji Wyższych Przełożonych Generalnych. Jako delegat KWPG brał udział w pierwszej i drugiej sesji Synodu o synodalności (2023 i 2024).

 

Dziękujemy Panu Bogu za nowego Pasterza w naszym Kościele w Etiopii. Prosimy o modlitwę i dary Ducha Świętego w nowej posłudze ojca Tesfaye.  

 

Tagi: ,

Najlepsi na świecie

Pigmeje z ludu Aka wielokrotnie byli uznawani za najlepszych rodziców na świecie. Czas, jaki poświęcają swojemu potomstwu w połączeniu z wychowaniem we wspólnocie, uczynił z nich globalny punkt odniesienia. Jednak wyzwania ekonomiczne i środowiskowe zagrażają stylowi ich życia.

Popołudniowe słońce chowa się za wysokimi drzewami Rezerwatu Biosfery Rzeki Dja w południowym Kamerunie. Teraz świeci paletą odcieni głębokiej czerwieni, pomarańczy i fioletu. Setki ptaków, zanim schronią się w swoich gniazdach, ćwierkają ostatnią pieśń. Z oddali dochodzą krzyki małp i ryki innych zwierząt. Mocny, wilgotny upał dnia ustępuje miejsca delikatnej bryzie, która przyjemnie regeneruje ciało. Ścieżki lasu deszczowego przemierzają młodzi ludzie powracający do domów z pojemnikami pełnymi matango (wino palmowe). Zbierają się jako ostatni. Kobiety, mężczyźni i dzieci wcześniej udają się do swoich wiosek, kończąc dzień pracy. W Ndjibot dym unoszący się przez dachy z liści palmowych, które pokrywają szopy służące jako kuchnie, pozwala się domyślać, że posiłek wkrótce będzie gotowy. W jednym z zakątków wioski grupa mężczyzn siedzi na kłodach, które służą za ławki. Większość z nich trzyma w ramionach niemowlę lub dziecko. Rozmawiają między sobą, omawiają wydarzenia dnia, śmieją się… Maluchy, które już są samodzielne, bawią się w pobliżu. Biegają, gonią się, piszczą. Sprawiają wrażenie, że nikomu nie przeszkadzają. Młodzi siadają nieco dalej i zaczynają opowiadać o swoich skarbach. Niektórzy trzymają na kolanach dziecko.

Co szokuje w tym obrazie?

W wielu częściach Afryki mężczyźni z dziećmi na rękach nie są częstszym widokiem, choć czasy się zmieniają, zwłaszcza w miastach. W większości afrykańskich wiosek wciąż istnieje podział pracy i zadań pomiędzy mężczyznami i kobietami. Opieka nad domem i dziećmi zawsze jest obowiązkiem tych drugich. Zazwyczaj to one są odpowiedzialne za karmienie, zdrowie i edukację dzieci. To kobiety noszą je na plecach lub biodrach, nawet podczas wykonywania codziennych czynności, np. przynoszeniu wody, gotowaniu czy pracy w polu.

Jednak wśród Pigmejów sytuacja wygląda zupełnie inaczej. To swoista społeczność, w której mężczyźni i kobiety są równi i dzielą się wszystkimi obowiązkami. Ndjibot zamieszkuje lud Baka – jedna z wielu grup Pigmejów żyjących w dorzeczu rzeki Kongo. Podobnie jak pozostali Pigmeje, przez pokolenia żyli w harmonii z lasem, który postrzegają jako boski. Czują się jego częścią, dlatego dbają o niego i chronią go. Polują tylko na to, co mogą zjeść. Dzielą się zebranymi korzeniami i owocami z innymi członkami grupy. Dżungla zapewnia im wszystko, czego potrzebują do życia, i nie ma potrzeby gromadzenia czy przechowywania czegokolwiek.

Pigmeje są na wpół nomadyczni. Podążają śladami zwierząt lub cyklami roślinnymi. Tradycyjnie organizują się w niewielkie grupy, z monogamicznymi małżeństwami i otwartymi rodzinami nuklearnymi. Dzieci mogą same o siebie zadbać, istnieje rozwód, a starsi są autorytetem dla młodych. Większość obszarów ich pracy nie ogranicza się do jednej czy drugiej płci; wszyscy są zaangażowani we wszystkie czynności, np. polowanie, rybołówstwo, zbieranie ziół i korzeni. Od innych ludów różnią się również tym, że dziewczęta i chłopcy są traktowani i doceniani na równi.

Społeczeństwo Pigmejów

Poszczególne grupy Pigmejów mają swoich przywódców, którzy nie są autorytarni. Korzystają jedynie ze swojej mądrości, aby doradzać, ale każdy człowiek może podejmować własne decyzje. Wśród mieszkańców lasów nic nie cieszy się większym szacunkiem niż osobista autonomia. Społeczeństwo Pigmejów jest bardzo egalitarne: ceniona jest tylko wiedza i doświadczenie. Mistrzowie łowiectwa – tuma – i medycyny – nganga – zyskują prestiż i uznanie, kiedy osiągną ten status, nawet na poziomie regionalnym, ale nigdy nie mają władzy nad resztą wioski. Ważne decyzje, które dotyczą wszystkich, podejmowane są w drodze konsensusu i angażują zarówno kobiety, jak i mężczyzn.

Ten styl życia znajduje także odzwierciedlenie w wychowaniu najmłodszych. Armand Faya mówi, że nie wie, dlaczego trzyma swoją córkę w ramionach: „Zawsze tak było. Wszyscy troszczymy się o siebie nawzajem. Dzieci są cenne, są naszą przyszłością, darem od Boga, dlatego chronimy je i opiekujemy się nimi, dopóki nie zaczną radzić sobie same”.

W wiosce Zoulabot dziadek Biko uśmiecha się na widok czułości, z jaką jego syn bierze łyżkę ryżu z talerza i wkłada ją do ust wnuka: „Też tak robiłem z nim, teraz on robi to samo”. Nie jest niczym niezwykłym widok pigmejskiego mężczyzny karmiącego, sprzątającego lub myjącego swoje dziecko. Zadania związane z opieką nad dzieckiem są dzielone między ojca i matkę, bez wywoływania konfliktów. Zaangażowani są również dziadkowie. To oni przejmują obowiązki, gdy rodzice nie mogą. Zaangażowana jest również reszta grupy. Dzieci bowiem są sprawą wszystkich.

„W pierwszym roku życia dziecko nigdy nie jest oddzielone od matki” – wyjaśnia Jean-Pierre Hallet w swojej książce Pygmy Kitabu, mówiąc o Ephes, grupie Pigmejów z Demokratycznej Republiki Konga. Uważa on, że ten stały kontakt jest jednym z powodów, dla których pigmejskie maluchy rzadko płaczą. „Nasze dzieci są zawsze zaopiekowane. Kiedy płaczą to tylko przez krótką chwilę, ponieważ ich potrzeby są natychmiast zaspokajane”. Zwykle oznacza to karmienie piersią. Bliski kontakt, uwaga i zapewnione pożywienie zaspokajają wszystkie potrzeby dziecka. „Ojciec również bardzo interesuje się swoim potomkiem. Bawi się z nim, trzyma i przytula tak samo jak matka. Mężczyźni i kobiety okazują miłość i troskę w równym stopniu. W rzeczywistości ojcowie często noszą swoje dzieci w ramionach przez długi czas”. Z tych powodów etnolog i przyrodnik uważa ich za „najlepszych rodziców na świecie”.

O Aka, ludzie żyjącym w Republice Środkowoafrykańskiej, profesor i antropolog Barry Hewlett powiedział: „Wśród Aka spotkałem bardzo łagodnych rodziców. Swoje dzieci trzymają mocno w ramionach. Przytulają je, całują i bawią się z nimi delikatnie. Więź z ojcem tworzy się w taki sam sposób jak z matką: poprzez bycie wrażliwym i uważnym na dziecko”. Następnie podaje bardzo interesujący fakt na temat rodzicielstwa: „Dzieci są pod opieką wielu osób, z których ojciec jest tylko jedną. Oprócz rodziców zaangażowani są dziadkowie i inni dorośli w grupie. Aka mówią, że ważną rzeczą jest przebywanie z dziećmi w różnych kontekstach, tak aby uczyły się poprzez obserwację, podczas gdy dorośli zbliżają się do nich”–  podsumowuje.

Normalna opieka

Kiedy Faya wyjaśnia, dlaczego trzyma swojego syna, starszy mężczyzna z małą dziewczynką na kolanach pyta o coś w języku baka. A gdy ten odpowiada, wszyscy się śmieją. Następnie mi tłumaczy: „On mówi, że to głupie pytanie. Dlaczego nie mielibyśmy opiekować się naszymi dziećmi? To najnormalniejsza rzecz, jaką można zrobić”.

Tak było przez długi czas, ale obecnie sytuacja się zmienia i życie Pigmejów też ulega zmianie. Od dziesięcioleci rządy krajów położonych wzdłuż dorzecza rzeki Kongo zmuszają ich do opuszczania lasów, w których żyli przez całe życie, i osiedlania się wzdłuż autostrad i dróg szybkiego ruchu. W ten sposób chcą mieć wolną rękę w decydowaniu o ziemi, po której kiedyś ci ludzie swobodnie wędrowali, i przekazaniu jej firmom, głównie zagranicznym, zajmującym się wyrębem lub wydobyciem minerałów. Resztę ziem przekształcają w gospodarstwa rolno-przemysłowe, pola uprawne dla ludności niepigmejskiej lub dużych międzynarodowych korporacji, jak też w rezerwaty przyrody i parki, gdzie już nie mogą polować ani praktykować swojego tradycyjnego stylu życia i skąd są wyrzucani.

Pigmeje zmuszani są do osiadłego trybu życia. Ma to dla nich wiele negatywnych konsekwencji, doprowadzając nawet niektóre grupy, np. Bayeli, na skraj wyginięcia. Społeczność ta – żyjąca w pobliżu kameruńskiego regionu Kibri – została wyparta ze swojego naturalnego środowiska, aby można było tam zasadzić duże plantacje palm olejowych. Bayeli pozbawieni lasów i rzek poddali się i pogrążyli w depresji. Uzależnieni od alkoholu i bez wizji przyszłości są skazani na wyginięcie.

Najwyraźniejszym symbolem zmian są ich domy. Tradycyjny mongulu (rodzaj igloo wykonanego z gałęzi i liści) powstaje w ciągu kilku dni. Łatwo je porzucić, gdy rodzina się przeprowadza, i szybko odbudować, gdy powraca kilka miesięcy później. Teraz zastąpiono je prostokątnymi konstrukcjami z błota, pokrytymi dachami z liści palmowych, takimi jak te z wiosek położonych na obszarze, na którym zostali zmuszeni do osiedlenia się. Są to stałe budowle. Wskazuje to, że ci ludzie nie poruszają się już po dżungli,  nie podążają śladami zwierząt lub cyklem roślin, jak to robili od pokoleń.

Ale to nie tylko zmiana estetyki. To coś głębszego. Dotychczas to kobiety budowały mongulusy, mężczyźni tylko chodzili do lasu w poszukiwaniu gałęzi i patyków. Teraz budowa domów z błota to zajęcie dla mężczyzn, kobiety z tej pracy wyeliminowano. Co najwyżej przenoszą materiały budowlane. W ten sposób tracą one stopniowo kontrolę nad rodzinnym gniazdem.

Tym samym kobiety obserwują, jak znikają mechanizmy władzy społecznej, które tradycyjnie sprawowały nad mężczyznami i które pozwalały im na interakcję z nimi na równych warunkach. To tylko wierzchołek góry lodowej. Asymilacja z wioskami, z którymi muszą obecnie dzielić przestrzeń wzdłuż dróg i ścieżek, wprowadza nowe zwyczaje działają na niekorzyść kobiet, jak choćby w przypadku posagu małżeńskiego. „Wcześniej nie istniał – wyjaśnia Faya – ale teraz rodzice, kopiując zwyczaje ludu Bantu, proszą o niego. Zwykle jest to około 50 tys. franków CFA (ok. 320 zł), plus jedzenie, maczety, ubrania i artykuły gospodarstwa domowego. To zbyt dużo”. Jeśli mężczyzna „kupi” kobietę poprzez posag, a nie jest łatwo zebrać pieniądze i wiąże się to z dużym wysiłkiem całej rodziny pana młodego, będzie uważał ją za własność osobistą, a nie równą sobie, jak to było wśród Pigmejów. Wynikają też z tego inne kwestie, jak przemoc ze względu na płeć, gwałt i poligamia, których wcześniej nie znano. Podobnie podział zadań między mężczyznami i kobietami jest coraz bardziej powszechny. Wszystkie te postawy stają się normą jako bezpośrednia konsekwencja zakłócenia równowagi, która wcześniej panowała w kulturze Pigmejów.

Młodzi ludzie naśladują swoich nowych sąsiadów, sposób, w jaki się ubierają, ich fryzury, telefony komórkowe, słuchawki i motocykle. Sprawia to, że chcą wyglądać i mieć to, co ma inny nastolatek w ich wieku. Nie żyją już w dżungli, osiedlili się i przyjęli nowe nawyki.

Jedyną rzeczą, która wydaje się przetrwać degradację kultury Pigmejów, jest ich styl wychowania. Rodzice wciąż opiekują się dziećmi, bawią się z nimi, noszą je na rękach, karmią, myją… Moïse Toixton mieszka w wiosce Namikumbi. Żyje z turystyki. Siedząc na pniu ze swoimi towarzyszami, czeka na przybycie gości, zamieniając dżinsy i T-shirt na spódnicę z rafii, którą nosili jego dziadkowie, by odtworzyć tradycyjny obraz dla obcokrajowców. W międzyczasie bawi się ze swoim pięcioletnim synem Danym. Łaskocze go. Chłopiec się śmieje. To prawda, są takie rzeczy, które pomimo zewnętrznych zagrożeń nie zmieniają się. Maluchy nadal są uważane za błogosławieństwo i są kochane przez wszystkich w grupie.

tekst: CHEMA CABALLERO

fot. MONIKA JAMER
fot. MONIKA JAMER
fot. GINEBRA PEÑA
fot. GINEBRA PEÑA
fot. GINEBRA PEÑA

Kobiety z Dardżyling

Życie kobiet pracujących na plantacjach herbaty składa się głównie z cierpienia. Mając to na uwadze, szkoły salezjańskie starają się dawać ich dzieciom nadzieję na lepsze jutro.

Nie ma już porannej mgły, kiedy zaczyna wyć syrena ogłaszająca początek dnia. Piyari jak co dzień wstała z łóżka dużo wcześniej niż pozostała rodzina. Przy świetle lampki przygotowała śniadanie dla dzieci i męża. Przyniosła wodę i zagotowała ją na małym piecu opalanym drewnem. Kiedy reszta jeszcze spała, zamiotła podwórko przed chatą, nakarmiła króliki i wyprała ubrania. Syrena zawyła o siódmej. Czas iść do pracy na bezkresne pola intensywnie kwitnącej zielonej herbaty.

Krzewy herbaty sięgają kobietom do pasa, a one całymi godzinami niemal automatycznie obracają w tę i tamtą stronę. Wybierają i składają liście raz za razem. Każda odnóżka ma „dwa płatki i pączek”, zgodnie z zamysłem brytyjskich władców kolonialnych sprzed 150. laty. Piyari pochyla się, bierze do ręki jasnozielony pęd, oddziela go od rośliny i rzuca w szmatkę przywiązaną wstążką do czoła. W południe będzie miała godzinną przerwę na lunch. Nie opłaca się jej wracać do domu, więc zje coś i odpocznie na herbacianym polu. A potem zacznie od nowa. Gest ten wykonuje w kółko, dopóki worek na jej plecach nie zostanie napełniony po raz drugi tego dnia. Worek jest ciężki, waży co najmniej 18 kilogramów. Żeby go napełnić, musi w ciągu dnia pochylić się tysiące razy. Otrzyma za to zapłatę w wysokości 230 rupii, czyli ok. 11 zł. W przeliczeniu na kilogram stanowi to 1,4% ceny, za jaką herbata docelowo będzie sprzedawana w Europie. Kiedy syrena wybrzmiewa po raz kolejny, Piyari i jej towarzyszki udają się do punktu zbiórki, gdzie opróżniają swoje worki i ważą zebrane liście. Przełożeni sprawdzają, czy każda z kobiet osiągnęła cel – 36 kilogramów.

Kiedy Piyari wraca do domu, jest już zmierzch. Przy świetle świecy modli się z rodziną, patrzy na wizerunki Maryi, Józefa i Dzieciątka Jezus i dziękuje Bogu za przeżyty dzień. Jej rodzina – podobnie jak pozostali mieszkańcy wioski – należy do indyjskiej mniejszości etnicznej, z której wielu jest katolikami. Po przygotowaniu kolacji, zanim pójdzie spać, rozmawia jeszcze z mężem, który pracuje w pobliskiej fabryce herbaty. To tam zebrane liście pozostawia się do wyschnięcia, a następnie zwija i poddaje fermentacji, zamieniając zieloną herbatę w czarną. Później następuje przesiewanie, suszenie i pakowanie, a potem herbata jest niezwłocznie wysyłana za granicę.

Anglicy zastanawiali się, czy herbata z ich indyjskiej kolonii stanie się kiedykolwiek opłacalnym biznesem. W tamtym czasie ten szlachetny trunek – przez długi czas zarezerwowany dla klas wyższych – pochodził głównie z Chin, które praktycznie zmonopolizowały rynek. Żeby przerwać ten monopol, w połowie XIX wieku Anglicy chwycili za broń i rozpoczęli wojny opiumowe. Później przemycili nasiona herbaty do Indii i zaczęli samodzielnie eksperymentować z ich uprawą. Na północ od ich ówczesnej stolicy, Kalkuty, u podnóża Himalajów, warunki wydawały się do tego idealne, ponieważ herbata wymaga odpowiedniej kombinacji: wystarczającej ilości słońca, dużej ilości deszczu i temperatur od 18 do maksymalnie 30 stopni. Obecnie Indie to wielka potęga herbaciana i, po Chinach, największy producent herbaty na świecie. To herbata a nie kawa jest najczęściej spożywanym napojem na świecie, dlatego jest bardzo dochodowym biznesem, ale niestety nie dla tych, którzy ją zbierają. Nie dla Piyari i około pół miliona ludzi trudniących się uprawą herbaty w indyjskim stanie Bengal Zachodni. Ich płace są bardzo niskie nawet jak na standardy indyjskie. Według badań zbieracze herbaty otrzymują najniższe wynagrodzenie ze wszystkich grup zawodowych. Podczas gdy Piyari i wielu innych pracują niżej, w miejscu, które koneserzy herbaty będą nazywać Dooars, wyżej znajdują się tarasy wzniesione na wysokości nawet 2 tys. metrów nad poziomem morza. Herbata niczym miękki, zielony dywan pokrywa strome zbocza. Herbata Dardżyling uznawana jest przez specjalistów za najsmaczniejszą na świecie. Ma delikatny kwiatowy aromat w najwcześniejszych zbiorach. Później, gdy pojawiają się nowe liście i pędy, a monsun robi swoje, smak staje się mocny – „gorzko orzechowy”. W zależności od czasu zbioru zmienia się jej smak, ale jedna rzecz w przypadku Piyari i tych, którzy pracują poniżej, pozostaje niezmienna – ich zarobki i cierpienie.

„To praca, która powoli wyczerpuje. Widziałam, jak to się dzieje przez lata z moją mamą” – mówi Nikita, dziewiętnastoletnia studentka. Ale podobnie jak Piyari jej matka nie wypowie słowa skargi. Wielu młodych ludzi próbuje się wydostać z Dardżyling, aby ich życie nie było takie same. A rodzice nie pragną niczego więcej jak ich sukcesu. „W przeciwnym razie zostaną uwięzieni jak żaba w studni, jak to się mówi w Indiach” – mówi ojciec José, salezjanin i dyrektor pobliskiej szkoły. Kapłan jest bardzo zaniepokojony trudną sytuacją zbieraczy herbaty. „Są wyzyskiwani i otrzymują głodowe pensje. Chociaż pracują ciężej niż ktokolwiek inny, to mieszkają w biednych chatach, rzadko z prądem czy łazienką. I tak jest od pokoleń”. Nikita uczęszcza do szkoły salezjańskiej w Sonadzie, ostatnim mieście przed Dardżyling. Wyznaje: „Dla mnie wyjazd tam był tak nierealny jak wyprawa na Księżyc. Coś odległego, niewyobrażalnego. Szkoła z dobrą reputacją i fantastycznym składem nauczycieli. Jak moi rodzice, którzy oboje pracują na plantacjach, mogli sobie pozwolić na coś takiego?”.

Ścieżka życiowa Nikity wydawała się z góry ustalona. Tylko kilka lat szkoły publicznej: czytanie, pisanie, trochę matematyki i nic więcej. A potem, jeśli by miała szczęście, dostałaby dożywotni kontrakt swojej matki, aby kontynuować pracę na plantacji herbaty. Życie już z góry ustalone, zanim w ogóle się zaczęło. Dzięki stypendiom salezjanów Nikita i jej koledzy uczęszczają do szkoły. Dziewczyna marzy o karierze z dala od wyzysku. Według ojca José ich szkoly prawdopodobnie należą do najlepszych w zachodnich Himalajach. „Płacimy nauczycielom dobre pensje, zatrudniamy wysokiej klasy specjalistów i stać nas na pobieranie niskiego czesnego za studia. Przychodzą do nas zarówno dzieci właścicieli plantacji, jak i dzieci ich pracowników. Dzięki opłatom szkolnym dla zamożnych uczniów możemy sponsorować wielu biedniejszych, którzy w przeciwnym razie nie mieliby szans w życiu”.

Niedaleko Sonady znajduje się jeden z 84 tarasów herbacianych w Dardżyling. Prawie wszyscy jej mieszkańcy, w tym również ci o nepalskim pochodzeniu, są katolikami i gromadzą się w kościele na modlitwie. W drewnianym budynku z radością witają ojca Tomy’ego, kolejnego salezjanina. Później chwalą go za swoje dzieci, które robią tak wielkie postępy. Zawdzięczają to także Stelli i Ronitowi, studentom, którzy ukończyli salezjańską szkołę i również są dziećmi zbieraczy herbaty z Dardżyling. Ci młodzi ludzie regularnie odbywają długą podróż do wioski. „Chcemy dać coś od siebie – mówią – bo dzięki stypendiom dostaliśmy nieosiągalną dla nas życiową szansę. Otrzymamy bezpłatną edukację, która otworzy przed nami zupełnie nowe drzwi. Przychodzimy więc tutaj, aby uczyć dzieci, ponieważ wiemy, jak mało nauczą się w szkołach państwowych”. Salezjanie zachęcają uczniów, aby rozwijali się, ale nie zostawiali tych, których spotkają na swojej drodze. „Ucz się, aby zrobić coś dla swojej społeczności. Możesz wyjechać, ale pijąc filiżankę drogiej herbaty w Kalkucie, Delhi czy gdziekolwiek indziej, nigdy nie zapomnij o Dardżyling. Bo tylko ty wiesz, co jest w twojej filiżance”.

tekst: Southworld.net

zdjęcia: 123RF