Tagi:

Jedzenie to nie zabawa

Koniec dopłat do paliwa zatwierdzony przez prezydenta Tinubu dodatkowo obciąża gospodarkę kraju. ONZ podaje, że 25 mln Nigeryjczyków cierpi na brak bezpieczeństwa żywnościowego.

Bendaline Nwaoda jest zdesperowana. „Wiele osób cierpi, pamiętaj o nas. Od samego rana nie sprzedałam niczego, a jeśli nie zarobię jakichś pieniędzy przez resztę dnia, nie będę w stanie ugotować tego, co jutro muszę sprzedać” – wyznaje. Nie tracąc opanowania, wskazuje na piątkę swoich dzieci, które nie mogą oderwać wzroku od straganu z kulkami kukurydzianymi, jajkami na twardo i niewielkimi kawałkami ciasta kuszącymi ich puste żołądki. Pracujący obok kobiety Yusuf Fataih, mechanik próbujący zdziałać cuda w samochodzie, którego właściciele nie chcą się go pozbyć, potwierdza jej słowa. „Wcześniej ropa była tania i jakoś sobie radziliśmy, ale teraz jest beznadziejnie. Jeśli tak dalej pójdzie, przemoc będzie nieunikniona, bo niektóre rodziny muszą przeżyć za tysiąc nair dziennie (ok. 5 zł)” – dodaje.

Sussan Alabi Afolashade ma syna, który chce zostać piłkarzem, ale na razie pomaga ojcu w prowadzeniu dwóch sklepów z napojami bezalkoholowymi, w których czynsz w ciągu niecałego roku wzrósł z 3 tys. do 10 tys. nair miesięcznie. „Jesteśmy już bardzo zmęczeni, wszystko jest po stronie polityków. Rząd federalny nie zrobił nic dla ludzi, nie widzimy żadnych korzyści płynących z ropy. Cena przejazdu taksówką motocyklową wzrosła z 15 do 200 nair, a biletu autobusowego z 50 do 100”. Wybierając pozę do zdjęcia, Alabi wyjaśnia, że wcześniejsze życie nie było łatwe, ale przynajmniej było wiadomo, że można przetrwać.

Wszyscy sprzedawcy i klienci rynku Olugbede w północnym Lagos podzielają tę niepewność, ponieważ surowce do ich towarów drożeją z dnia na dzień. „W ciągu ostatnich kilku miesięcy arkusz plastiku, którego używam do produkcji toreb, podrożał aż 25 razy. Już dawno temu odcięłam prąd, aby obniżyć koszty” – mówi Faysat Omoyele, matka trójki dzieci. Podobnie zrobiła Abiodun Raheem Mosthood, która w swoim małym pokoiku wychodzącym na jedną z głównych ulic rynku naprawia generatory. Stały się one niezbędne w kraju, w którym tylko połowa populacji ma regularny dostęp do elektryczności. „Wcześniej ludzie korzystali z generatora, tylko wtedy, gdy zabrakło prądu, ale teraz ich używają ze względu na koszty i marzą, żeby ich urządzenia działały jak najdłużej. Szacuję, że obecnie zużywają połowę tego, co kiedyś”.

Koniec dotacji

Koniec dopłat do paliwa zatwierdzony w maju ubiegłego roku znacząco wpłynął na ruch uliczny w Lagos, mieście z tak wieloma mostami, że orientacja w terenie jest prawie niemożliwa. „Rodziny, które posiadają kilka samochodów, teraz używają tylko jednego i tylko do koniecznych podróży” – mówi Yusef, kierowca przyzwyczajony do spędzania wielu godzin w niekończących się korkach. Stacje benzynowe (zwykle prowadzone przez kobiety) nie są już tak zatłoczone jak wcześniej, niektóre z nich zamykane są na kilka godzin, aby zaoszczędzić na pensji pracowników. Nie ma też większego ruchu w głównych magazynach ropy naftowej w mieście, gdzie cysterny stoją bezczynnie od miesięcy. Tuż przy drodze znanej jako NPC (odniesienie do Nigeryjskiej Korporacji Naftowej) stragany z gotowanym ryżem, fasolą i akarą (ciasto z fasoli) również odnotowały spadek liczby pracowników. Teraz sezonowi sprzedawcy warzyw i owoców muszą objechać większy obszar, aby przed powrotem do domu sprzedać swoje towary.

Dyskusja pomiędzy osobami odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo zajezdni a kierowcami ze stojących ciężarówek jest bardzo ożywiona. Pierwsi z nich są nieufni i pesymistycznie nastawieni wobec kroków, które mogą podjąć przywódcy, drudzy zaś ledwo podnoszą wzrok znad iludon, gry strategicznej, która sprawia, że godziny mijają im szybciej. „Jemy już raz dziennie, ale sytuacja wciąż się pogarsza. Nie możemy nic zrobić. Decyzje podejmowane są w Abudży, ale jeśli my nie mamy pieniędzy na jedzenie, powinniśmy pojechać do stolicy, żeby protestować. Wycofanie dotacji paliwowej wpłynęło na wszystko. Litr benzyny podrożał ze 165 nair do 657” – wyjaśnia Odusanye Olufemi, jedyny człowiek, który odważył się podać swoje nazwisko. Wszyscy się zgadzają, że do obecnej sytuacji doprowadziła ingerencja rządu, który – wraz z postępem sektora prywatnego i priorytetową sprzedażą ropy za granicę – nie jest w stanie chronić szybów ani położyć kresu sabotażom i kradzieży rurociągów naftowych i infrastruktury. Ze zwątpieniem kiwają głowami, kiedy pyta się ich o przyczyny sytuacji, która spowodowała, że wiodąca gospodarka kontynentu generuje stały wzrost ubóstwa i tak duże nierówności społeczne.

Kryzys energetyczny

W roku 2022 kraj dotknęły cztery całkowite przerwy w dostawie prądu. Dziś są one częścią codziennego życia. Kiedy zapada noc, w zamożniejszych miastach, jak Lagos czy Abudża, dźwięk generatorów kończy spokój. Natomiast na północy i w centrum kraju w najbiedniejszych dzielnicach lub w obozach dla wewnętrznie przesiedlonych (z powodu przemocy lub braku bezpieczeństwa) panuje ciemność.

Po przemówieniu inauguracyjnym Boli Tinubu dotacje na ropę i gaz zostały wycofane z „powodów budżetowych”. W połowie czerwca prezydent ogłosił stan wyjątkowy, by  ograniczyć wysoki wzrost cen żywności i innych produktów. Część pieniędzy przeznaczonych na dotacje wykorzystano na zakup nawozów i nasion dla rolników oraz na zwiększenie do końca 2023 r. pomocy z 4 do 10 dolarów miesięcznie dla 12 mln najsłabszych gospodarstw domowych w kraju. „Obiecuję Nigeryjczykom, że nikt nie zostanie pominięty” – oświadczył Tinubu po objęciu urzędu, wyraźnie odnosząc się do 25 milionów obywateli, którzy według ONZ są zagrożeni niedożywieniem, nie mogąc pozwolić sobie na codzienne spożywanie posiłku.

Wycofanie dotacji, która przez dziesięciolecia utrzymywała ceny paliw na niskim poziomie, w niektórych obszarach spowodowało ich wzrost nawet o 200%. Inne produkty, jak choćby chleb, podrożały o 15% z powodu wzrostu cen mąki. „Ludzie nie powinni płacić za dziesięciolecia politycznej i gospodarczej niegospodarności wynikającej z  dopłat. Władze muszą odpowiedzieć na nieustanne apele społeczeństwa i zbadać rynek paliwowy, ale także pociągnąć do odpowiedzialności osoby zaangażowane w przemyt” – ostrzegł na początku czerwca Isa Sanusi, pełniący obowiązki dyrektora Amnesty International Nigeria.

„Zabić korupcję, nie dotacje” – głosiły transparenty na demonstracjach w Abudży we wrześniu ubiegłego roku. Związki zawodowe zagroziły wówczas strajkiem na czas nieokreślony. Tinubu chwalił się wzrostem płacy minimalnej o 32 dolary do 70 dolarów miesięcznie (za które wielu Nigeryjczyków ledwo się utrzymuje), aby uniknąć wpływu inflacji i wolnego rynku, tj. czarnego rynku, gdzie krajowa waluta podlega wahaniom, a jej wartość zmienia się w ciągu kilku godzin i jest nawet trzykrotnie niższa niż oficjalny kurs wymiany. 

 

Zapytałam Arinze Nwokolo, ekonomistę, o kilka kwestii:

Jaki wpływ miało wycofanie dotacji?

Likwidacja dopłat to konieczność, ponieważ były one źródłem korupcji i czymś, czego rząd nie mógł utrzymać. Wyzwanie polegało na tym, jak je zlikwidować, ponieważ nie było to wcześniej planowane i zaskoczyło wszystkich. Ani firmy, ani ludzie nie byli w stanie dostosować się na czas. Dotacja się skończyła, a cena ropy gwałtownie wzrosła. Wszystko idzie w górę, a firmy nie płacą adekwatnie do wzrostu kosztów życia. Nie miały czasu obliczyć, o ile powinny podnieść płace swoim pracownikom. To była dobra polityka, która została źle wdrożona.

Jak to teraz rozwiązać?

We wrześniu próbowano ją częściowo przywrócić. Zwrócono część opłat za gaz, ale nie ma żadnej szansy do powrotu do poprzedniej ceny. Szkody zostały już wyrządzone. Jedynym sposobem jest pomoc – jakaś kwota pieniężna lub podstawowy koszyk żywności, np. ryżu lub fasoli. Ale taką pomoc otrzymuje jedynie 2% populacji, politycy i osoby im bliskie.

Czy ropa naftowa jest podstawowym problemem gospodarczym Nigerii?

W kraju produkujemy ropę, potem eksportujemy ją do rafinacji i importujemy z powrotem. Ale w ostatnich miesiącach produkcja spadła przez działalność bandytów i sabotaże, a także z powodu kradzieży ropy z rurociągów. Niewiele się eksportuje i niewiele importuje. Rząd musi chronić infrastrukturę, aby firmy mogły produkować i eksportować. Są jednak w rządzie i armii osoby, które współdziałają z niektórymi z tych grup przestępczych.

Kiedy naira, nigeryjska waluta, zaczęła tracić na wartości?

W tym roku ze względu na konieczność braku ochrony rządowej nairy na rynku międzynarodowym, zgodnie ze wskazówkami Centralnego Banku Nigerii (CBN), pozwolono na jej wahania i wystawienie się na działanie sił rynkowych. W rezultacie okazało się, że jest przewartościowana… i dlatego codziennie spada i zmienia swoją wartość. W październiku ubiegłego roku wynosiła ona 1250 nair za dolara a jeśli rząd nie będzie chronił waluty, może nawet w tym roku wzrosnąć do 3 tysięcy.

Czy brak dywersyfikacji jest kolejnym problemem?

Tak, gdyż eksportujemy tylko ropę naftową, a ponieważ jej cena jest bardzo niestabilna, a nasza Rezerwa Federalna nie jest zbyt silna, w końcu pożyczamy. W październiku rząd zwrócił się do Banku Światowego o kolejną pożyczkę. Źródłem tego wszystkiego jest korupcja, ponieważ pieniądze nie zostały wydane tam, gdzie powinny, a to wraz z zadłużeniem ma duży wpływ na gospodarkę kraju.

Czy nowy rząd może zmienić sytuację?

Stara się, to kompetentny rząd, ale brakuje mu ekspertów. Prezes Centralnego Banku Nigerii jest znany w sektorze bankowym, ale nie jest ekonomistą; minister finansów jest również bardzo kompetentny. Pytanie nie dotyczy tego, jaka polityka zostanie przyjęta, ale jak ją wdrożyć. Najpierw należy rozwiązać problem złej gospodarki, a następnie wdrożyć nową politykę.

Jakie kroki należy podjąć?

To nie jest łatwe zadanie. Zdecydowane przywrócenie subsydiów nie jest rozwiązaniem. Trzeba zdywersyfikować gospodarkę, stworzyć kolejny sektor, który stanie się przemysłem eksportowym, aby Nigeria miała lepszy bilans handlowy. Należy utworzyć Rezerwę Federalną w celu ochrony waluty, zapewnienia stabilności systemu i zachęcenia inwestorów do wpłacania pieniędzy. Musimy położyć kres niestabilności walutowej. Mamy firmy, które nie mają pieniędzy na prowadzenie swojej działalności albo nie mają wystarczającego kapitału, dlatego są zmuszone do zaciągania pożyczek o bardzo wysokim oprocentowaniu (6%), ponieważ banki również muszą przetrwać.

Czy dużym problemem jest korupcja?

Tak. Występuje ona na wszystkich szczeblach władzy, która z kolei jest głównym pracodawcą w kraju. Widzieliśmy to w ostatnich wyborach… Nawet w sądach jest korupcja.

Dlaczego się z nią nie walczy?

Korupcja jest wykorzystywana do walki z przeciwnikami politycznymi. Firmy mają protokolanta, specjalistę ds. public relations, który rozwiązuje problemy z rządem, negocjuje, aby upewnić się, że będą mogli pracować w zamian za to, czego żądają. Ci ludzie są prawnikami, znają prawo i negocjują. Korupcja jest częścią systemu.

tekst i zdjęcia: Carla Fibla García-Sala

fot. Carla Fibla García-Sala
fot. Carla Fibla García-Sala
fot. Carla Fibla García-Sala

Tagi: ,

 „Dożynki” wśród Chacobos

 Chacobos to niewielkie rdzenne plemię zamieszkujące brzegi rzeki Benicito w północno-wschodniej Boliwii. Każdego roku po zbiorach manioku i kukurydzy lud ten organizuje festyny na podobieństwo naszych dożynek.

Zorganizowanie festynu powierza się jednemu z członków gminy, który tydzień wcześniej musi osobiście zaprosić na tę uroczystość każdego mieszkańca. Powodem tak wczesnego zaproszenia jest danie uczestnikom czasu na zakup nowych ubrań na to wydarzenie. Następnie gospodarz razem z innymi mężczyznami z wioski udaje się do dżungli, aby naciąć drewna na opał. W tym czasie jego żona wraz z sąsiadkami przygotowuje posiłek i napoje dla gości. Po powrocie do wioski mężczyźni zabierają ze sobą hamaki, trochę mąki maniokowej i opuszczają domy, aby przez kolejne dwa/trzy dni polować w dżungli. Jeśli polowanie się nie powiedzie, drugą opcją jest łowienie ryb. Chacobos mówią, że kilka małp to za mało na ich lokalne festyny, dlatego potrzebują dużych zwierząt, takich jak tapiry czy pekari, aby wystarczyło mięsa dla wszystkich. Po udanym polowaniu kobiety przygotowują mięso przyniesionych zwierząt, po czym udają się na pola, aby nazbierać kukurydzy i manioku, z których zrobią specjalne napoje.

Gospodarz festynu zaprasza także sąsiadów z okolicznych wiosek. Miejsce, w którym odbędą się uroczystości, jest starannie sprzątane. Ceremonia rozpoczyna się wcześnie rano. Chacobos zakładają odświętne stroje i malują na skórze geometryczne wzory. Kobiety śpiewają, przygotowując jedzenie, które później podają w wielkich garnkach. Jeśli festyn jest „świętem kukurydzy”, wówczas głównym daniem będzie posiłek na jej bazie (zwany chicha i tamales) i gotowana kukurydza. Jeśli będzie to „święto manioku”, każde danie zostanie przygotowane na jego bazie. Kiedy wszystko jest gotowe, na środku domu, do którego mają przybyć goście, stawia się garnek ze sfermentowanym napojem, a wokół niego kosze z pieczenią. Centralnym punktem uroczystości jest moment, kiedy miejscowi mężczyźni zaczynają grać muzykę. Goście wchodzący do domu także grają na fletach i tańczą. Uczestnicy posiadający broń palną strzelają w powietrze. Po chwili tańca i śpiewu gospodarz pozdrawia i wita gości. Następnie zaprasza mężczyzn, by usiedli. W tym czasie kobiety pozostają na zewnątrz budynku. Kiedy wszyscy mężczyźni usiądą, najstarszy członek wioski otrzymuje tutuma, czyli pojemnik z dyni wypełniony kawałkami mięsa, który przekazuje dalej, aby każdy mógł wziąć kawałek. Następnie wszyscy mężczyźni podnoszą swoje strzały i wbijają je w ziemię. Wówczas najstarszy członek wioski wydaje ustami dźwięk, który jest sygnałem, że można już jeść otrzymany kawałek mięsa. Potem podaje każdemu tutumę z chichą. Po zakończeniu tego uzdrawiającego rytuału gospodarz częstuje siedzących w małych grupach mężczyzn gulaszem i serwowanym w małych koszyczkach daniem przygotowanym z mąki maniokowej, podczas gdy jego żona podaje posiłek kobietom. Ludzie jedzą, śpiewają i tańczą w rytm dźwięku fletów. Kiedy świętowanie się kończy, może się zdarzyć, że któryś z uczestników zgłosi się do bycia gospodarzem kolejnego festynu. Wtedy on i jego żona zapraszają zgromadzonych do swojego domu.  

W taki oto sposób Chacobos świętują uroczystości społeczne w boliwijskiej Amazonii. Wydarzenia te dają tej grupie etnicznej możliwość wzmocnienia relacji z sąsiadami i członkami pobliskich społeczności.

tekst: Southworld.net

fot.123rf
fot.123rf
fot.123rf

Tagi: ,

Kolory Masajów

W kulturze Masajów, ludu zamieszkującego Kenię i północną Tanzanię, kolory są niezwykle ważne. Czerwony symbolizuje gniew i życzliwość, zaś czarny i ciemnoniebieski świętość osoby lub przedmiotu. Kolory symbolizują również główne cechy boga. Masajowie wzywają Papa Jai Orok (czarny ojciec), swojego boga, aby okrył cały ich lud swoim czarnym płaszczem. Ubrania i inne przedmioty w kolorze czarnym lub ciemnoniebieskim potwierdzają świętość tego, kto ich używa. Takie osoby są nietykalne: należy je pozdrawiać, ale nie wolno ich dotykać ani podawać im ręki. Ich ciemny wygląd wynikający z ubioru wzmacniają długie włosy. Do tej grupy zaliczają się dzieci do 6. miesiąca życia oraz chłopcy przez krótki okres po obrzezaniu, a także kobiety po porodzie. Ponieważ należą oni bardziej do boga niż do społeczeństwa, cieszą się szacunkiem i czcią. Również osoby starsze, które przewodniczą najważniejszym świętom religijnym Masajów, ubierają się w ciemnoniebieskie szaty, aby ofiarować bogu modlitwy i błogosławić lud. Najczęściej błogosławią pokrapiając mieszanką miodu, piwa, mleka i niewielką strużką śliny, która symbolizuje życiodajny deszcz boga. Przedmioty kojarzone z ludźmi lub czynnościami także powinny mieć kolor czarny lub ciemnoniebieski. Odnosi się to głównie do takich rytuałów jak obrzezanie małych i dużych zwierząt – np. baranka bądź byka – czy eunote, ceremonii przedstawiającej awans na wojownika (ol-orika), najważniejszego wydarzenia w życiu mężczyzny, który od tej pory uważany jest za członka starszyzny.

Według Masajów oznaką wielkiego autorytetu jest czarny kij nazywany oikum orok. Ma on takie samo znaczenie symboliczne i sentymentalne jak różdżka w innych kulturach. Najpierw kij na jakiś czas zakopuje się w rzecznym błocie, aby zabarwił się na czarny kolor. Starsi Masajowie oprócz oikum orok noszą na szyi naszyjnik z pereł  – emurt narok. Zwykle jest to długi sznur ciemnoniebieskich pereł dwukrotnie owinięty wokół szyi, zwisający na piersi. Niektórzy nazywają go perłami modlitwy.

W masajskiej kulturze kolor czarny oznacza także „pustkę”. Tylko cienka linia oddziela świętość pustki od wielkości ubóstwa. Odzwierciedlają to codzienne powiedzenia, jak choćby enkurma narok, czyli mąka, do której nie dodaje się oleju ani cukru, enkaji naro pusty dom, czy enkare narok – w tłumaczeniu woda, do której nic się nie dodaje bądź woda, której nie piją starsi ludzie. Jak ciemne kolory kojarzą się ze starością i mądrością, tak czerwony symbolizuje młodość i energię, ale jednocześnie niecierpliwość. Kiedy bóg się złości, jego góra wypluwa lawę i wrzący czerwony ogień. Po każdej erupcji Oldoinyo le Engai (góra boga) uspokaja się i pokrywa czystą warstwą szarego popiołu, powoli powracając do normalności z nową roślinnością i życiem. Świadczy to o odnowionej i wiecznej życzliwości boga wobec ludu Masajów. Czerwień zdobi także ubrania i włosy wojowników – są one barwione ochrą. Kolor ten odnajduje się w szaleństwie młodości i życia. Do końca XVIII wieku Masajowie nosili na sobie skórę bydlęcą zabarwioną ochrą na czerwono.

Podczas każdej ceremonii religijnej dwa dni poświęca się tańcom Ich tradycyjne kolory to czerwony i biały. Biały barwnik Masajowie uzyskują z kredy lub białej ziemi okrzemkowej zeskrobywanej z brzegów koryt rzek. Ostatnim, ale nie mniej ważnym kolorem jest dla nich zieleń. Dla wielu osób trawa, drzewa i krzewy mają znaczenie symboliczne, ale i realne. Trawa to pokój. Kto nosi ją w rękach, nie może nosić broni. Drzewa wraz z liśćmi, korzeniami, korą, owocami i konarem są składnikami tradycyjnych leków Masajów.

tekst: southworld.net

fot. 123rf
fot.123rf
fot.123rf

Cud w Oziornoje

To będzie krótka opowieść o Oziornoje, polskiej wiosce leżącej pośrodku kazachskiego stepu, w niegościnnej, bezleśnej krainie. Ta ziemia widziała wiele ludzkich tragedii i cierpienia.

O Oziornoje po raz pierwszy usłyszałem od znajomego kapłana, filipina. Jego opowieść od razu rozbudziła moją młodzieńczą fantazję podróżnika. Postanowiłem przy najbliższej nadarzającej się okazji odwiedzić to wyjątkowe miejsce. Choć gdy przyszła do głowy myśl, by samotnie iść przez kazachski step, pomyślałem, że to chyba niemożliwe. Okazało się jednak, że strach ma wielkie oczy, a każda, nawet najdłuższa podróż, zaczyna się od pierwszego kroku.

 Oziornoje

Co wydarzyło się w tej niedużej kazachskiej wiosce, że tak poruszyło moje serce? Cud! Po prostu cud! „A wziąwszy pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, odmówił błogosławieństwo, połamał chleby i dawał uczniom, by kładli przed nimi. Także dwie ryby rozdzielił między wszystkich. Jedli wszyscy do sytości” (Mk 6, 41-42). W czasach Związku Radzieckiego Kazachstan był miejscem zsyłek wielu Polaków. Siarczyste mrozy, porywiste wiatry oraz katorżnicza praca kosztowały życie wielu ludzi. Zima roku 1941 była wyjątkowo dotkliwa. Polacy mieszkali w kilku niewielkich ziemiankach, przymierali głodem, bo front wojenny zabierał im niemalże wszystko. Mimo surowych represji władze sowieckie nie złamały ducha modlitwy wśród ludzi. W dzień Zwiastowania Pańskiego – 25 marca 1941 r. – Polacy szczególnie żarliwie modlili się różańcem o ratunek przed głodem. I wtedy szybko roztapiające się śniegi utworzyły w zagłębieniu stepowym jezioro, w którym niespodziewanie pojawiło się mnóstwo ryb. Pan zesłał prawdziwą mannę z nieba. Ludzie przeżyli. Na pamiątkę tych niezwykłych wydarzeń Maryja otrzymała tytuł Matki Bożej Karmiącej Rybami. Dzisiaj w Oziornoje jest kościół, w którym znajduje się jeden z dwunastu ołtarzy „12 Gwiazd w Koronie Maryi Królowej Pokoju”. Przy kościele osiedliły się siostry karmelitanki bose. Dla narodów Azji Środkowej Oziornoje jest tym, czym dla Polski Częstochowa. Maryja jest patronką stepu i muzułmańskiego Kazachstanu.

 Z podróży

Budzik zadzwonił o 6 rano. Zwlokłem się z łóżka i wkrótce byłem gotowy do wyjścia. Przed drzwiami katolickiej katedry w Astanie, stolicy Kazachstanu, ksiądz Siergiej pobłogosławił mnie na drogę. Pożegnaliśmy się i zapewniliśmy o wzajemnej modlitwie. Zarzuciłem na ramiona dwunastokilogramowy plecak, po czym swoje kroki skierowałem na trasę wędrówki z Astany do Oziornoje. Przede mną było 425 kilometrów nieznanej drogi. Pierwsze 20 kilometrów wiodło przez Astanę. Niewygodnie szło się przez miasto, ponieważ co chwilę trzeba było się zatrzymywać. Ludzie z ciekawością mnie zagadywali, bo to niecodzienny widok wędrowca z dużym plecakiem. Kiedy mnie pytali, kim jestem i dokąd zmierzam, to zgodnie z prawdą odpowiadałem, że z Polski, a idę do Oziornoje. Ciężko było im pojąć, po co dokładać sobie jakiegoś, ich zdaniem, bezsensownego trudu, skoro i tak jest im ciężko żyć. Uświadamiałem im, że jestem na pielgrzymce; że wędruję do Oziornoje tak jak oni, muzułmanie, pielgrzymują do Mekki. Wtedy sprawa była już jasna, a w ich oczach mój trud nabierał sensowności.

W tę długą drogę wybrałem się bez namiotu. Za schronienie służyła mi zwykła plandeka ogrodowa, którą stawiałem na rozciągniętym sznurku pomiędzy drzewami. No właśnie… drzewami. Skąd na stepie wziąć drzewa? Szybko przekonałem się o zawodności mojej fantazji. No nic – przygoda. Na szczęście co jakiś czas na trasie zaczęły pojawiać się nieduże zagajniki. Przez pierwsze 300 kilometrów trasa prowadziła wzdłuż linii kolejowej, którą przed wiatrem i śniegiem chroni szpaler drzew.

Pierwszą noc na stepie spędziłem pod rozbitą plandeką. Nie przewidziałem jednak pewnej  rzeczy, czyli całych chmar komarów, które dały mi w kość podczas upalnej i dusznej nocy. Ukryłem się pod nieprzepuszczającą powietrza plandeką i próbowałem się przed nimi obronić, ale w pewnym momencie się poddałem. Postanowiłem zadzwonić rano do ks. Siergieja, żeby po mnie przyjechał. Miałem już serdecznie dość wszystkiego! Wtedy w sercu pojawiły się słowa psalmu: „Osaczyły mnie w krąg jak pszczoły, paliły jak ogień ciernie, lecz starłem je w imię Pańskie” (Ps 118, 12). Wstałem zmęczony całonocnym zmaganiem. Nowy dzień, rześki poranek i wizja noclegu w parafii Szortandy dodały sił. Ruszyłem przed siebie. W najbliższej wiosce uzupełniłem zapasy i kupiłem spray przeciw komarom. Niestety, dałem się nabrać, bo w buteleczce zamiast środka na te wściekłe bezkręgowce była zwykła woda… No cóż… W parafii w Szortandach przyjął mnie gospodarz – ksiądz Leszek. Zostałem tam na dwie noce.

Musiałem trochę odpocząć. Za sobą miałem już około 85 kilometrów. Należało też coś wymyślić, żeby uchronić się przed komarami. Podczas śniadania okazało się, że jedna z sióstr szarytek pracowała w szpitalu w Gostyniu w tym samym czasie, kiedy ja się tam urodziłem. Znała położną, która odbierała mnie przy porodzie… Jaki  świat jest mały! Razem z siostrą poszedłem do miejscowej pasmanterii, gdzie kupiłem firankę, którą później przymocowywałem do plandeki. Komary nie miały szans!

Misja w Szortandach jest bardzo trudna. Bieda potrafi popchnąć do morderstwa. Ktoś kogoś zabił za dług w wysokości 500 tenge, czyli około 5 zł. Ludzie doświadczają wielu tragedii. Wybuch butli z gazem zabił połowę rodziny podczas przyjęcia urodzinowego. Mieszkańcy nie mają dokumentów tożsamości, etc…„Żegnamy cię, alleluja” – wyśpiewały siostry wraz z ks. Leszkiem, gdy ruszałem dalej. Marsz, różaniec, przerwa. I znowu marsz, różaniec, przerwa. Tylko regularnie przejeżdżające pociągi przerywały monotonną wędrówkę. Czasem spotykałem ludzi. Wiaczesław, mówiący o sobie homo sovieticus, co znaczy człowiek radziecki, hodował pszczoły i tęsknił za Związkiem Radzieckim. Dwóch Kazachów, których imion już nie pamiętam, było elektrykami na kolei. Aseta i Natasza prowadziły sklep w jednej z wiosek. Jakiś starszy mężczyzna o śniadej cerze powiedział, że wiele lat temu przesiedlono go tu z Inguszetii. Jacyś pijani chłopcy pracowali na wysypisku śmieci. Ktoś poczęstował wodą, ktoś dał coś do zjedzenia, ktoś inny wspomógł dobrym słowem. W jakimś momencie zatrzymała się przy mnie karetka i lekarze zapytali, czy wszystko w porządku, po czym zawrócili. Raz nawet zatrzymał się pociąg, a maszyniści zaproponowali podwózkę.

W Makińsku spędziłem Boże Ciało. W procesji wokół kościoła brało udział niewiele osób: ksiądz, dwie siostry zakonne, dwóch ministrantów (w tym ja) i kilku świeckich. Boże Ciało to jedna z moich ulubionych uroczystości. Ta, którą obchodziłem w Makińsku, była najpiękniejsza. Tam też spędziłem dwie noce, po czym udałem się dalej. Minąłem Szczuczyńsk i dotarłem do Kokczetaw, dużego miasta w północnym Kazachstanie. Każdy kolejny dzień był coraz gorętszy. Słońce wysuszało step bez litości. Któregoś dnia usłyszałem grzmoty. Nie jest tajemnicą, że przebywanie przy torach kolejowych w czasie burzy do najroztropniejszych pomysłów nie należy. Ale na otwartym stepie też nie… Rzuciłem okiem na mapę i już wiedziałem, że do najbliższej wioski mam cztery kilometry. Ruszyłem więc biegiem w jej stronę. Przez prawie dwa kilometry musiałem biec po torach, bo przede mną pojawiło się bagno. Odetchnąłem z ulgą, kiedy dotarłem na miejsce. Uff…

Dzień, w którym przyszedłem do Kokczetaw, zmiażdżył moje siły. Była już druga w nocy. Przedostałem się na drugą stronę torów ogrodzonych w tym miejscu drutem kolczastym i wyszedłem na obrzeżach miasta. Musiałem jeszcze przejść przez gęste krzaki, a następnie przez wielkie gruzowisko przy terenach przemysłowych, by dostać się do szosy. W pewnym momencie usłyszałem zajadłe szczekanie i ujrzałem watahę dzikich psów biegnących w moją stronę. Przestraszyłem się bardzo. Byłem gotowy się bronić. One jednak przestraszyły się mnie bardziej niż ja ich. To było miejsce o wątpliwej reputacji. Ochroniarze z pobliskich zakładów odprowadzali mnie nieufnym wzrokiem. Tu i ówdzie stały czarne BMW z szemranym towarzystwem w środku. Odetchnąłem dopiero z ulgą, gdy ksiądz Wojciech otworzył mi drzwi kościoła. Tego dnia przeszedłem prawie 70 kilometrów.

W Kokczetaw zostałem dwie noce. Czas jednak naglił. Po zregenerowaniu sił, przypuściłem atak końcowy na Oziornoje. Do przejścia pozostały 92 kilometry, które zamierzałem pokonać w 24 godziny. Motywacją był fakt, że każdy krok przybliżał mnie do celu. W chwilach zwątpienia powtarzałem: „zrób jeszcze jeden krok, a potem jeszcze jeden i jeszcze jeden, i jeszcze jeden”.  Przypominało to synów Zebedeusza, którzy naprawiali sieci. Podobno była to bardzo mozolna robota wymagająca wielkiej cierpliwości. Każdy krok tej żmudnej wędrówki to jak jedno naprawione oczko w ich sieci. Szedłem więc do przodu. Zaraz po południu pogoda się pogorszyła. Chmury burzowe pokryły całe niebo. Przeszedłem jednak suchą stopą, „mając mur z wód zarówno po prawej i lewej stronie” (Wj, 14, 22).

Kiedy na bezludnym kazachskim stepie zapadł przerażająco cichy zmrok, wiedziałem, że jestem blisko i że wraz z blaskiem jutrzenki ujrzę Oziornoje, ale od południowej strony ścigała mnie kolejna burza. Tym bardziej budziła ona grozę, że wśród ciemnej nocy pioruny były nader widoczne, a dźwięk grzmotów przetaczających się przez pusty step napawał paraliżującym lękiem. Zaczął też padać deszcz. Wtedy przed sobą dostrzegłem nikłe światła wioski Letowocznoje. Zatrzymałem się na przystanku autobusowym, gdzie przesiedziałem dwie godziny, obserwując rozwój wydarzeń pogodowych. Nocą skontaktowałem się z ks. Mariuszem, który czekał w Oziornoje. Był gotów po mnie przyjechać, ale o dziwo burza się zatrzymała. Zmęczenie przeplatało się z zachwytem nad tym niezwykłym spektaklem natury, który podziwiałem z bezpiecznej odległości. Pomyślałem, że nie mogę się poddać 20 kilometrów przed celem! I o czwartej nad ranem rozpocząłem ostatni odcinek trasy. Step nasiąkł wodą. Każdy krok był trudny. Błoto lepiło się do trzewików i spodni. Zza górki wyjechała Łada Niwa, w której dwóch podpitych młodzieniaszków z gołymi torsami szalało po stepie. Zapytali po polsku z rosyjskim akcentem, czy jestem księdzem.

Po jakimś czasie ujrzałem niewielki jasny punkcik. To był kościół w Oziornoje. Zwyczajem poznańskiej pieszej pielgrzymki na Jasną Górę uklęknąłem, gdy po raz pierwszy ujrzałem swój cel. Około wpół do ósmej postawiłem swoją stopę w Oziornoje. Po raz pierwszy w historii ktoś pokonał trasę ze stolicy Kazachstanu do sanktuarium na stepie. Bogu niech będą dzięki

 Post scriptum

Ogień niechętnie trawił sosnowe gałązki. Wygrzebałem je spod śniegu, były więc mokre i nie dawały zbyt dużo ciepła. Śnieg skrzypiał pod nogami. Księżyc rzucał na ziemię srebrzystą poświatę, kontury sosen nieprzyjaźnie odcinały się na tle bezchmurnego nieba, a blisko dziesięciostopniowy mróz ścinał wszystko dookoła. Siedząc przy ognisku, zacząłem czytać o św. Danielu Combonim, o którym pisano, że jego „marzenia były zakorzenione w wodach wieczności”. Wysłałem do o. Pawła Opioły, kombonianina z Krakowa, zdjęcie książki na tle ogniska. W odpowiedzi otrzymałem takie słowa: „Niech święty Daniel Comboni inspiruje cię swoimi marzeniami”. Zadałem sobie wtedy pytanie, jakie jest to marzenie, które sięgać by mogło wód wieczności? Odpowiedź szybko nasunęła się sama. Marzę, aby z katedry w Astanie powstał szlak pielgrzymkowy do przepięknego sanktuarium Maryi Królowej Pokoju w Oziornoje i aby kazachska ziemia, która do tej pory widziała kolumny zesłańców, teraz zobaczyła kolumny pielgrzymów; a na tej krwią zbroczonej ziemi zatriumfowała Boża Miłość. A to swoje marzenie oddaję Tej, która Karmi Rybami. 

tekst i zdjęcia: Szymon Przebinda

Osamotnienie

W starym domku na przedmieściach Krakowa mieszka pan Marek. To starszy człowiek. Od śmierci żony żyje samotnie. Dzieci i wnuki mieszkają daleko i rzadko go odwiedzają, a jedynymi osobami, z którymi utrzymuje regularny kontakt, jest listonosz oraz właściciele pobliskiego sklepiku. Sąsiedzi mówią, że mężczyzna jest niezwykle samodzielny i rzadko korzysta z czyjeś pomocy. Jednak pewnego mroźnego dnia, kiedy jego stary piecyk przestał działać, zdał sobie sprawę, że sam sobie nie poradzi z jego naprawą. W domu zaczęło robić się coraz zimniej. Przemógł się więc i poszedł do mieszkającego obok sąsiada pana Krzysztofa, który znany był z tego, że wszystko potrafi zreperować. Zapukał nieśmiało, a kiedy otworzyły się drzwi, wyjaśnił całą sytuację i poprosił o pomoc. Pan Krzysztof zaskoczony nieco wizytą sąsiada natychmiast zareagował i naprawił stary piecyk. To wydarzenie stało się początkiem spotkań obu panów przy kawie. Dla pana Marka był to przełomowy moment, bo zrozumiał, że prośba o pomoc może być pierwszym krokiem do przełamania osamotnienia.

Historia tego starszego człowieka zachęciła mnie do refleksji nad ważnym tematem osamotnienia. Jeszcze do niedawna temat ten kojarzył się nam głównie z osobami starszymi lub żyjącymi samotnie. Dziś jest to bardzo powszechny problem, który dotyka ludzi bez względu na wiek, zawód czy pochodzenie. Czasem osamotnienie spowodowane jest brakiem bliskich osób wokół nas. Nie zawsze jednak tak jest. Niejednokrotnie przecież się zdarza, że osamotnione czują się również osoby, które mają wokół siebie dużo ludzi. Mają rodziny, z którymi żyją pod jednym dachem przez wiele lat. Przypomniał mi się teraz przykład klauna Pagliacciego, który przed każdym swoim występem zakładał kostium, malował na twarzy specjalny makijaż, a kiedy kurtyna podnosiła się do góry, do łez rozśmieszał ludzi. Sam jednak miał smutek w sercu, dlatego pewnego dnia udał się do lekarza, skarżąc się na ogromne osamotnienie. Wówczas lekarz podpowiedział mu, żeby poszedł na występ niezwykle zabawnego klauna Pagliacciego. Zaproponował, aby koniecznie obejrzał jego przedstawienie, co z pewnością poprawi mu samopoczucie. Wówczas mężczyzna wybuchł płaczem, po czym wyszeptał: „Ależ panie doktorze, to ja jestem Pagliacci”.

Kochani, tak też dzieje się dzisiaj. Coraz częściej ludzie na pozór szczęśliwi czują się osamotnieni. A czy jest na to jakieś lekarstwo? Oczywiście! Przede wszystkim wiara. Potrzeba nam wiary w to, że Bóg zawsze towarzyszy człowiekowi i nigdy nie zostawia go samego. Potrzeba nam też miłości, byśmy potrafili budować bliskie relacje z innymi i zawsze o nie troskliwie dbali. Pamiętajmy, żaden telefon, komputer czy znajomi w mediach społecznościowych nie zastąpią nam osobistego kontaktu z drugą osobą. Kiedy spotykamy się twarzą w twarz, możemy kogoś przytulić, powiedzieć, że ślicznie wygląda czy podarować mu serdeczny uśmiech. Nawet najmniejsze gesty, które czynimy sobie nawzajem, zbliżają nas do siebie. Życzę Wam, Kochani, i sobie również, aby nikt z nas nigdy nie czuł się osamotniony, byśmy zawsze odczuwali obecność Boga i na swoich drogach spotykali życzliwych nam ludzi. Ale żeby tak się stało, potrzebujemy siebie nawzajem!

P.S. Proponuję Wam, abyście do swojego życia wprowadzili tak zwaną złotą godzinę. Niech w tej godzinie praca, codzienne sprawy i obowiązki zamienią się w drzwi do serca drugiego człowieka. Starajmy się, aby był to czas osobistych spotkań z innymi, wysyłania telefonicznych pozdrowień, uśmiechów i serduszek. A to z pewnością pozwoli nam bardziej doceniać wartość choćby nawet kilkuminutowego spotkania z innymi. Może dzięki temu dostrzeżemy, jak bardzo pozytywnie wpływają one na nasze samopoczucie każdego dnia…

tekst: Ewa Gniady, zdjęcie: 123RF

Wszyscy jesteśmy braćmi

Życie i nauczanie św. Franciszka z Asyżu jest motywem przewodnim i punktem wyjścia do rozważań w wielu publikacjach papieża Franciszka. Jednym z takich dokumentów jest encyklika „Fratelli tutti” opublikowana 4 października 2020 r. Jej tytuł pochodzi z języka włoskiego i oznacza „Wszyscy bracia”. Dokument ten skupia się na tematach solidarności i sprawiedliwości społecznej, a także na budowaniu pokoju i braterstwa pomiędzy ludźmi w rzeczywistości COVID-19 i wzmożonych ruchów migracyjnych. Swoje rozważania papież Franciszek rozpoczyna od opisu wizyty św. Franciszka u egipskiego sułtana Malik-al-Kamila. Pomimo różnych narodowości, koloru skóry, kultury i religii święty przez cały czas miał postawę służby, miłości i otwartości na odmienność.

Ponad osiemset lat później papież Franciszek po spotkaniu z wielkim imamem Ahmadem Al-Tayyebą w Abu Dabi przypominał, że Bóg „stworzył wszystkich ludzi równymi w prawach, obowiązkach i godności, i powołał ich, aby żyli razem jako bracia i siostry”. I to właśnie jest centralnym punktem tejże encykliki – przypomnienie, że niezależnie od położenia geograficznego, kultury, rasy czy religii wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami. Globalna pandemia bardzo dobrze to pokazała. Wszyscy nagle znaleźliśmy się w takiej samej sytuacji lęku, obostrzeń, zagrożenia życia. Wydarzenie to obnażyło jednocześnie, jak daleko nam do życia jako bracia i siostry. Śmierć wielu ludzi z braku respiratorów, ogromne kolejki w sklepach czy choćby trudności ze zdobyciem podstawowych środków higienicznych idealnie pokazały, że egoizm i myślenie głównie o sobie to prawdziwy wirus, który rozprzestrzenia się w naszym społeczeństwie.

Trzeba podkreślić, że encyklika „Fratelli tutti” nie była pisana wprost w kontekście pandemii, ale jej zasady i wartości są uniwersalne i mają zastosowanie do różnorodnych wyzwań, z którymi ludzkość może się spotykać, w tym do kryzysów zdrowotnych jak wymieniony COVID-19. Wspomnianym już centralnym punktem encykliki jest idea braterstwa pomiędzy ludźmi, niezależnie od różnic kulturowych, religijnych czy społecznych. Papież zwraca uwagę na konieczność przezwyciężania podziałów, odrzucania oraz dyskryminacji. Jego wezwanie do społecznej solidarności ukierunkowanej na dobro wspólne staje się wyraźnym impulsem dla każdego członka społeczeństwa do zaangażowania się w sprawy drugiego człowieka. W kontekście misji chrześcijańskiej encyklika ta stanowi wezwanie do praktykowania ewangelicznej miłości wobec bliźnich, zwłaszcza tych najbardziej potrzebujących. Franciszek podkreśla, że misja Kościoła to nie tylko zaspokajanie potrzeb duchowych, lecz także troska o ciało i godność innych. Opowiada się za ochroną praw ludzi, zwłaszcza ubogich i wykluczonych.

Encyklika „Fratelli tutti” składa się z preambuły i 8 rozdziałów, z których każdy porusza nieco inne zagadnienie związane z „byciem braćmi i siostrami”. Rozdział pierwszy –„Mroki zamkniętego świata” – ukazuje znaczenie braterstwa pomiędzy ludźmi niezależnie od różnic kulturowych, religijnych czy społecznych. Opisuje również przeszkody na drodze do życia w braterstwie: agresywny i gniewny nacjonalizm, „otwarcie się na świat” jedynie z sferze gospodarki i finansów, co prowadzi do bogacenia się już bogatych i pogarsza sytuację biednych rejonów świata oraz daje złudzenie komunikacji – przy coraz lepszych, szybszych i bardziej efektywnych formach komunikacji rozumiemy coraz mniej, nie potrafimy porozumieć się z drugim człowiekiem.

Rozdział drugi – „Cudzoziemiec na drodze” – mówi o problemie kryzysu migracyjnego oraz przyjmowania uchodźców. Rozdział ten Franciszek rozpoczyna przypowieścią o miłosiernym Samarytaninie. Przywołuje także inne teksty biblijne, m.in list św. Pawła, w którym zachęca swoich uczniów, aby mieli miłość nawzajem do siebie i „miłość do wszystkich” (por. 1 Tes 3, 12), oraz list św. Jana, gdzie prosi, aby dobrze przyjmowano braci, „zwłaszcza przybywających znikąd”. Te dwa fragmenty pomagają lepiej bardziej zrozumieć znaczenie przypowieści o miłosiernym Samarytaninie: „Miłość nie dba o to, czy ranny brat jest stąd czy stamtąd. Bo to właśnie miłość zrywa izolujące nas i oddzielające łańcuchy, i przerzuca mosty; miłość pozwala nam budować dużą rodzinę, w której wszyscy możemy czuć się jak u siebie”. Biblia w sposób konkretny i nie pozostawiający złudzeń mówi nam: „Kochaj i dbaj o przybyszów, opatrz ich rany, daj im schronienie”.

Kolejne cztery rozdziały skupiają się na otwartości naszych serc, dialogu międzykulturowym oraz wspólnym budowaniu pokoju. Papież krytykuje przemoc, wojny i systemy, które prowadzą do cierpienia ludzkości. Pokojowe współistnienie jest jedynym sposobem na budowanie porozumienia i jedności w zróżnicowanym świecie.

W ostatnim rozdziale – „Religie w służbie braterstwa na świecie” – Franciszek podkreśla znaczenie dialogu pomiędzy religiami: „Różne religie, wychodząc z uznania wartości każdej osoby ludzkiej jako stworzenia powołanego do bycia dzieckiem Bożym, wnoszą cenny wkład w budowanie braterstwa i obronę sprawiedliwości w społeczeństwie. Dialog między osobami różnych religii nie odbywa się ze względu na dyplomację, uprzejmość czy tolerancję. Celem dialogu – jak nauczali biskupi Indii – jest nawiązanie przyjaźni, pokoju i harmonii oraz dzielenie się wartościami i doświadczeniami duchowymi oraz moralnymi w duchu prawdy i miłości”. Propagowany w encyklice dialog międzykulturowy i międzyreligijny staje się również istotnym elementem misji, szczególnie w kontekście globalizacji. Papież zachęca do spotkania i wzajemnego zrozumienia, zaznaczając, że w świecie pełnym różnorodności dialog jest kluczowym narzędziem budowy pokoju i jedności.

Warto zauważyć, że encyklika „Fratelli tutti” nie jest dokumentem skierowanym tylko do katolików, lecz apelem do wszystkich ludzi dobrej woli. Misja, którą niesie ze sobą, to misja budowy lepszego, bardziej sprawiedliwego świata opartego na zasadach braterstwa, solidarności i szacunku dla każdego człowieka. Jest to zaproszenie do podjęcia konkretnych działań na rzecz dobra wspólnego, zwłaszcza wobec tych najbardziej narażonych na cierpienie i wykluczenie.

Papież Franciszek w encyklice „Fratelli tutti” zaprasza wszystkich do refleksji nad naszym wspólnym przeznaczeniem jako ludzkości oraz do podjęcia działań, które przyczynią się do budowy bardziej sprawiedliwego i braterskiego społeczeństwa.

tekst: Ewelina Gwóźdź, ŚMK, zdjęcie: Mazur/catholicnews.org.uk/flickr 

Woda – szansa na życie

Woda… Jeśli jej nie ma w pobliżu, to są dwie opcje: zdobyć ją albo umrzeć. Ponad połowa mieszkańców Sudanu Południowego codziennie stoi przed takim dylematem. Nie mając wyboru, migrują z miejsca na miejsce w poszukiwaniu bezpiecznego ujęcia wody. Narażają się przy tym na przemoc i wiele innych niebezpieczeństw.

Trudna sytuacja

Sudan Południowy znajduje się we wschodniej części Afryki. To najmłodsze państwo świata, które dopiero w 2011 r, uzyskało niepodległość, po zakończeniu trwającej ponad 20 lat wojny domowej. Niestety, kraj jest wciąż skonfliktowany. Tę trudną sytuację pogarszają również warunki klimatyczne i kryzys ekonomiczny. To wszystko sprawia, że mieszkańcy przemieszczają się w inne części kraju lub poza jego granice w poszukiwaniu bezpieczniejszego schronienia, wody i żywności. Sytuacja jest bardzo niestabilna. Brakuje podstawowej infrastruktury, większość wiosek jest bez prądu, bez dostępu do wody, a katastrofy naturalne, jak np. powodzie, każdego roku dotykają wielu ludzi. Szacuje się, że pomocy potrzebują prawie 2/3 mieszkańców.

Konflikty i wysiedlenia oraz silne powodzie, które dotknęły Sudan Południowy w roku 2019, doprowadziły do ogromnych problemów żywnościowych. Wciąż utrzymuje się krytyczny poziom niedożywienia i bardzo poważny brak bezpieczeństwa żywnościowego. W wyniku powodzi zniszczona została infrastruktura wodno-sanitarna, a dostęp do wody pitnej jest bardzo utrudniony. Obecne warunki wzmagają ryzyko wybuchu epidemii chorób przenoszonych drogą wodną.

Problem z wodą

Na skutek zmian klimatycznych od lat pogłębia się kryzys związany z czystą wodą. Przeciętny Sudańczyk codziennie ma dostęp do 20-30 litrów tego życiodajnego płynu. W jeszcze gorszej sytuacji są osoby mieszkające w obozach dla osób wewnętrznie przemieszczonych, gdzie dziennie do dyspozycji jest średnio 10 litrów. To o wiele za mało, by spełnić podstawowe potrzeby organizmu, w tym potrzeby higieniczne. Najczęściej wystarcza to jedynie do gotowania i picia. Niestety, brakuje już wody do mycia czy prania ubrań. A to z kolei powoduje różne infekcje, grzybice czy choroby skóry. Specjaliści podają, że do prawidłowego funkcjonowania potrzeba minimum 50 litrów wody dziennie, poniżej tej granicy pojawiają się już negatywne skutki dla zdrowia człowieka. W niektórych miejscach jest dostęp do wody, ale niestety nie nadającej się do spożycia, bo korzystają z niej również zwierzęta. I to jest ogromny problem, bo brudna woda jest wylęgarnią chorób takich jak biegunka, cholera, gorączka tyfusowa, czerwonka, dur brzuszny czy polio. A każda z nich nieleczona prowadzi do wielu powikłań, a niejednokrotnie do śmierci.

Zaopatrzenie w wodę to rola kobiet i dzieci, które spędzają kilka godzin dziennie na jej transporcie do swoich domostw, pokonując jednorazowo nawet kilkanaście kilometrów. Tylko niektóre rodziny stać na rower i łatwiej im przetransportować ciężkie kanistry. Jednak większość kobiet nosi wodę na głowach w 20 lub 30 litrowych baniakach. Żeby je napełnić, niejednokrotnie muszą one czekać w bardzo długich kolejkach. W drodze po wodę kobiety są narażone na przemoc fizyczną, ale też przemoc na tle seksualnym. Dzieciom zaś taka wędrówka zabiera czas na edukację, pasje i samorealizację.

Wioska Dula

Wśród wielu miejsc, gdzie ludzie z utęsknieniem czekali na studnię, jest niewielka wioska Dula. Leży dwadzieścia pięć kilometrów od miasta Yirol. To jedna z biedniejszych części parafii Yirol, którą zamieszkuje plemię Atuot zajmujące się uprawą orzeszków ziemnych, kukurydzy i sorgo. Atuotowie łączą wiele elementów swojej kultury z sąsiadami, przede wszystkim  mówią w języku atuot. Podobnie jak plemię Dinka i Nuer są półosiadłymi pasterzami, zajmują się hodowlą bydła: krów, kóz i owiec. Wędrują za swoimi stadami na pastwiska, ale nie oddalają się zbyt daleko od miejsca, gdzie się osiedlili. Niektórzy starają się przeżyć prowadząc małe biznesy, jak choćby handel herbatą, fryzjerstwo, wypalanie węgla drzewnego. Do tej pory ludność Atuot nie miała dostępu do czystej wody, dziś mogą się cieszyć własną studnią.  

Studnia

Miejsce na studnię wybrała starszyzna plemienia, mając na uwadze, aby nie należała do żadnej rodziny czy klanu, ale była dostępna dla wszystkich okolicznych mieszkańców. Studnię wywiercono na głębokość 60 metrów. Wodę można już znaleźć po 15 metrach, ale jeśli ma być czysta i zdatna do picia, wywiert musi być głębszy. Sam wywiert studni zajmuje około trzech dni, następnie umieszcza się w nim plastikowe rury zabezpieczające studnię przed zawaleniem, po czym się je zasypuje specjalnymi kamieniami, które filtrują wodę. Kolejnym etapem jest przeczyszczenie studni specjalnym środkiem i kompresorem, który wypycha na zewnątrz piasek i jeszcze ją pogłębia. Pompa posiada dwie uszczelki, a rury są metalowe. Nie wystarczy jednak doprowadzić wodę. Istotną kwestią jest zapewnienie wiedzy, w jaki sposób dbać o ujęcie, by służyło jak najdłużej. Stąd też wraz z otwarciem każdego kiosku wodnego lub studni szkoli się lokalną ludność z technik zarządzania i konserwacji, a także z zasad zachowania higieny. Specjalnie przeszkolone grupy nazywane są komitetami wodnymi. Ich zdaniem jest również przekazywanie wiedzy innym osobom. Mieszkańcy wioski mając czysta wodę w studni, chętnie się uczą korzystania z jej zasobów, tak by wody do picia wystarczyło dla wszystkich.

Szybkie zmiany

Dziś ludność Atuot korzysta z dobrodziejstwa, jakim jest woda. Dzięki studni życie tych ludzi zmieniło się diametralnie. Teraz żyje się im lepiej. Przestają chorować. Na twarzach mieszkańców wioski Dula widać radość i uśmiech. Wybudowana studnia zapewnia czystą i bezpieczną wodę ponad dwustu rodzinom. Daje dostęp do najważniejszej rzeczy w życiu, bez której nie ma niczego. Kobiety nie muszą godzinami chodzić po wodę i stać w długiej kolejce, nie muszą jej kupować albo czerpać z brudnej rzeki. Mogą się jej napić, by ugasić pragnienie. Mogą z łatwością gotować, prać i dbać o higienę osobistą. Jedna z kobiet z radością opowiada: „Wcześniej musiałam chodzić wiele kilometrów do płytkiej studni wydrążonej ręcznie. Na miejscu niejednokrotnie okazywało się, że wody nie ma i trzeba czekać co najmniej 12 godzin, by dziura w ziemi ponownie się napełniła. Dzień i noc myśleliśmy o wodzie. Ledwo jej wystarczało, by się napić. Nigdy nie mieliśmy jej tyle, by się myć, prać i gotować. Dziś moja rodzina każdego dnia pije czystą wodę. Dzieci zamiast spędzać czas w kolejkach po wodę i walczyć o przetrwanie, mogą zająć się nauką”.

Studnia pozwala na otwarcie szkoły, bo wtedy w czasie przerw uczniowie mogą napić się czystej wody. Dodatkowo woda ze studni posłuży do pojenia kóz i owiec, których hodowla stanowi główne źródło utrzymania miejscowych rodzin. Pomoże też w czasie suszy nawodnić przydomowe ogródki. Studnia to szansa na życie, zdrowie, pracę i rozwój, potrafi także szybko zmienić każdy aspekt życia.

Dziękujemy

Studnia w wiosce Dula jest wspólnym dziełem. Powstała również dzięki Wam, Drodzy Darczyńcy, dzięki Waszym ofiarom materialnym, które składacie dla misjonarzy pracujących w różnych zakątkach świata. A oni w Waszym imieniu realizują najpilniejsze projekty przyczyniające się do poprawy warunków życia ludzi, do których zostali posłani.

W imieniu ludu Atuot i misjonarzy kombonianów, szczególnie o. Krzysztofa Zębika, który nadzorował budowę tej studni, serdecznie Wam dziękuję! Za Waszą nieocenioną pomoc materialną i modlitewną. Za wrażliwość na potrzeby drugiego człowieka. A najbardziej za to, że w swoich sercach macie misje. Razem możemy więcej, razem możemy piękniej!

oprac.: Ewa Gniady, zdjęcia: o. Krzysztof Zębik MCCJ

Rozdzielone bliźnięta

Rzeka Kongo, która przepływa między Kinszasą a Brazzaville, dwiema najbliższymi stolicami na świecie, rozdziela je, tworząc dwa odrębne miasta. Pomimo wspólnej historii, nie rozwijały się one w tym samym tempie. Te dwie najbliższe stolice na świecie są oddzielone czterema kilometrami słodkiej wody.

Pod koniec XIX wieku europejskie mocarstwa zaczęły dzielić świat między sobą. W regionie położonym po jednej stronie rzeki Kongo Francja zajmowała prawy brzeg, a Belgia lewy. I choć kraje te miały różną strategię kolonialną, ich polityka miejska była bardzo podobna.

W roku 1880 obywatel Włoch i Francji Pierre Savorgnan de Brazza, upoważniony przez Francję, założył miasto Brazzaville. Z drugiej strony Anglo-Amerykanin Henry Morton Stanley, wysłany przez belgijskiego króla Leopolda II, rok później założył posterunek Leopoldville, dzisiejszą Kinszasę. Były to wówczas zwyczajne wioski zamieszkane przez rybaków, którzy chronili się w prostych, glinianych chatach. Rzeka wyznaczała granicę pomiędzy królestwami Kongo i Teke, ułatwiając naturalną wymianę wśród mieszkańców obu brzegów, którzy mówili tym samym językiem lingala i mieli te same zwyczaje.

Segregacja

Obydwa miasta zaprojektowano tak, aby oddzielić białych od czarnych. Europejskie dzielnice zamieszkiwały klasy rządzące i tam znajdowały się fabryki, sklepy, dzielnice mieszkalne… Czarne dzielnice były oddzielone. Były to obszary najłatwiej zalewane i mieściły się w nich tradycyjne bazary.

W Brazzaville rdzenna ludność osiedlała się w wioskach otaczających białą dzielnicę, które francuski socjolog Georges Balandier nazwał „czarnym Brazzaville”: Poto Poto, Bacongo i Makélékélé. Od „miasta” oddzielała je swego rodzaju ziemia niczyja.

Według belgijskiego historyka Emile’a Capelle’a nie wszyscy czarni mogli mieszkać w Leopoldville. Ci, którzy próbowali to zrobić, musieli przedstawić dowód zameldowania i pozwolenia na wjazd, pobyt i pracę. Chociaż segregacja rasowa została zniesiona, rozwarstwienie nadal jest widoczne w obu miastach, ale dziś kolor skóry zastąpiono innym kryterium – bogactwem.

Obecnie dawne białe dzielnice komuny Gombe w Kinszasie i Plateau w Brazzaville są domem dla tych, którzy zarządzają aparatem państwowym, firmami, organizacjami międzynarodowymi i ambasadami. Kiedy mieszkańcy takich gmin jak Lemba, Matete, Selembao czy Bandalungwa udają się do pracy w Gombe czy żeby zrobić zakupy lub załatwić sprawy administracyjne, mówią „Tokei ville” (chodźmy do miasta), a kiedy wracają „Tozongi ndako” lub „Tozongi mboka” (chodźmy do domu czy do wioski).

Kinszasa jest stolicą i największym miastem Demokratycznej Republiki Konga. Zamieszkuje ją 7% populacji. Jej eksplozja demograficzna wynika z wysokiego wskaźnika urodzeń i przepływów migracyjnych wywołanych ubóstwem na wsi i brakiem bezpieczeństwa w niektórych częściach kraju. Według profesora Jean-Pierre’a Bwalwela dzielnicę Leopoldville utworzono 12 stycznia 1923 r. Sześć lat później liczyła ona 1200 mieszkańców, w 1948 r. już 180 tys., a w 1960, gdy uzyskała niepodległość, 400 tys. Według prognoz ONZ w roku 2100 liczba mieszkańców osiągnie 83 miliony.

Pomimo załamania się struktury gospodarczej w czasach rządów Mobutu Sese Seko stolica DRK pozostała atrakcyjnym miejscem i szansą dla wszystkich Kongijczyków. W głębi kraju Kinszasa jest znana z dobrobytu, a także z tego, że jest pomostem do innych krajów. Dziś, podobnie jak wiele innych afrykańskich miast, jest postrzegana jako miejsce, w którym można spełnić wszystkie nadzieje”, wyjaśnia Bwalwel.

Presja demograficzna uwydatnia nierówności społeczne i ma smutne konsekwencje dla zarządzania infrastrukturą. Setki tysięcy rodzin żyje w przeludnionych mieszkaniach, ludzie  przemieszczają się kiepskimi drogami i ulicami, borykają się ze złymi warunkami sanitarnymi, niedożywieniem lub chronicznym niedożywieniem. Wobec braku trwałych rozwiązań tych problemów mieszkańcy Kinszasy wykazują się dynamizmem i odpornością, a przy rozwiązywaniu problemów w większości przypadków polegają na sobie.

Zwierciadło narodu

Brazzaville nie dorównuje wielkością Kinszasie, która jest sześciokrotnie większa. Stolica Republiki Konga jest domem dla prawie połowy ludności kraju, czyli 2,5 miliona – cały kraj liczy 5,4 miliona.

Kongo jest jednym z najbardziej zurbanizowanych krajów w Afryce, prawie 70% jego populacji mieszka w miastach. Ta nierównowaga pomiędzy obszarami wiejskimi i miejskimi skutkuje niską produkcją rolną, hodowlaną i rybołówstwem.

Brazzaville zaczęło się rozwijać podczas procesu dekolonizacji, zwłaszcza gdy nowe władze wybrały je na stolicę, spychając na margines Pointe Noire. Jednak w pierwszej połowie lat 70. kraj popadł w głęboki kryzys gospodarczy, gdyż Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy zmniejszyły pomoc i pożyczki, zmuszając rząd do cięć budżetowych, zwłaszcza w wydatkach socjalnych.

Infrastruktura transportowa uległa degradacji, a polityka urbanistyczna, która miała poprawić lub zagwarantować dostęp do wody pitnej, elektryczności, służby zdrowia i edukacji, została zredukowana niemal do zera.

Wojna domowa – prowadzona od 1997 do 1999 roku – była bezwzględna, Brazzaville stało się centrum starć pomiędzy obozami zmarłego prezydenta Pascala Lissouby i obecnego prezydenta Denisa Sassou-Nguesso.

Poto Poto jest jedną z najstarszych dzielnic miasta. Mieszczą się tam siedziby głównych firm i największe sklepy w mieście. Od momentu powstania stolica przyjęła wielu obcokrajowców. Osiedlali się w niej Senegalczycy, Malijczycy, Togijczycy, Benińczycy, Burkinczycy, Nigeryjczycy i Gwinejczycy, którzy towarzyszyli Savorgnanowi de Brazzie. Wielu z nich nigdy nie powróciło do własnego kraju, a niektórzy nawet stali się obywatelami Konga. Przez dziesięciolecia specjalizowali się w rybołówstwie i handlu, które zaczęli kontrolować w kraju. Obecnie konkurują z Kongijczykami z DRK, Chińczykami i Hindusami.

Handel w obu miastach

Ze względu na swoją bliskość i populację Kinszasa i Brazzaville generują znaczący handel. Ludzie z obu stron rzeki przeprawiają się, by zrobić zaopatrzenie i prowadzić interesy. Według analityków nieformalny handel transgraniczny stanowi bardzo ważną część wymiany między obiema stolicami. Najczęściej kupowanymi i sprzedawanymi produktami są zdecydowanie artykuły spożywcze.

W Brazzaville rozładowuje się pochodzące z Kinszasy ryby, maniok, olej palmowy, kawę, mrożone kurczaki, spaghetti, herbatniki itp. Niektóre z tych produktów pochodzą z głębi DRK, zwłaszcza z prowincji Kwilu, Kwango i Maindombe.

Dok FIMA i port Yoro to dwa miejsca, gdzie zaopatrują się mieszkańcy Brazzaville, podczas gdy ludzie z Kinszasy robią to w doku Ngobila. Ci ostatni importują ubrania i tkaniny z Brazzaville, zwłaszcza tkaniny woskowane, produkowane w Republice Konga, które następnie sprzedają w prowincjach Equateur i Kasai oraz po drugiej stronie rzeki do reszty kraju.

Judith Singa pochodzi z Pointe Noire, drugiego co do wielkości miasta Konga. Czterdziestoletnia wdowa, matka trójki dzieci, prowadzi sklep w Poto Poto, gdzie mieszka od 11 lat: „Regularnie podróżowałam z Brazzaville do Kinszasy – wyjaśnia. – Kupowałam mrożone kurczaki i interes kwitł. Cztery lata temu zmieniłam branżę i otworzyłam sklep z tkaninami. Większość moich klientów to sąsiedzi z Kinszasy”. Podobnie jak ona wiele innych kobiet z obu brzegów handluje teraz na rzece.

W roku 2021 pisarz Gaston M’Bemba-Ndumba opublikował książkę zatytułowaną „Femmes et petits commerces du fleuve Congo entre Brazzaville et Kinshasa” [Kobiety i drobny handel na rzece Kongo pomiędzy Brazaville a Kinszasą], w której analizuje handel na małą skalę i wymianę między kobietami w obu miastach. W wyniku własnych obserwacji twierdzi, że „większość produktów używanych do wybielania skóry pochodzi z Kinszasy, a ci, którzy sprzedają je w Brazzaville, to kobiety, które ich używały”. Według jego analizy drobny handel kobiet jest najbardziej reprezentatywną częścią sektora handlowego pomiędzy Brazzaville a Kinszasą, który w większości pozostaje nieformalny. Ich działalność handlowa koncentruje się na cateringu, sprzedaży świeżej żywności i odzieży. Niektóre są hurtowniczkami, jednak większość to detalistki.

W Porcie Nzimbi (od nazwiska byłego generała armii z czasów Mobutu) w Kinszasie około 50 kobiet wystawia pondu (liście manioku, podstawowe pożywienie w kraju), które kupują hurtowo na wyspach rzecznych i sprzedają w detalu bardzo wcześnie rano. Mama Nicole, czterdziestotrzyletnia matka czwórki dzieci, mówi o tym: „Czasami przeprawiam się do Brazzaville, gdzie mam kilku klientów. Dzięki tej pracy mogę wysłać dzieci do szkoły”. Policjant monitorujący ruch sprzedawców pondu mówi nam, że od ponad dziesięciu lat pracuje na kilku posterunkach granicznych wzdłuż rzeki i potwierdza, że większość drobnego handlu między dwoma brzegami prowadzą kobiety.

Przepływ ten spowodował powstanie miejsc pracy dla sprzedawców, tragarzy, kierowców wózków widłowych czy mechaników. Porty po obu brzegach stały się również znane ze zorganizowanego przemytu, czasem przy współudziale urzędników celnych i innych organów kontroli. Wiele towarów (tekstylia, minerały, paliwo czy kawa) przekracza rzekę bez opodatkowania. Nie wspominając o przemycie migrantów po obu stronach.

Rzeka – mur?

„Ebale ya Congo ezali lopango te, ezali nzela” (rzeka Kongo nie jest barierą, jest drogą) śpiewał słynny kongijski muzyk Joseph Kabasele. Dziś to stwierdzenie należy traktować jako żart. Obydwa narody łączą silne więzi kulturowe i językowe, ale dostęp z jednej stolicy do drugiej nie jest już automatyczny. Z biegiem czasu rzeka stała się trudnym do przekroczenia murem, a relacje coraz bardziej przypominają zabawę w kotka i myszkę.

W roku 2014 miała miejsce operacja „Mbata ya bakolo” (policzek wymierzony starszym osobom). Policja z Brazzaville brutalnie odesłała do Kinszasy ponad 100 tys. „Zairczyków” oskarżonych o różne przestępstwa, w tym o brak odpowiednich dokumentów. Niektórzy z nich mieszkali tu od ponad 30. lat i tu mieli rodziny.

Skutki tej operacji dało się odczuć zarówno przed, jak i po jej przeprowadzeniu. Doprowadziła ona do zamknięcia granic między dwoma krajami i przyczyniła się do ochłodzenia stosunków, a nawet nieufności stolic wobec siebie. Władze po obu stronach granicy zaostrzyły warunki jej przekraczania. Stosunki ustabilizowały się w 2019 r. po długich negocjacjach dwóch rządów. Rok później pandemia doprowadziła do zamknięcia granic, zmniejszając liczbę podróżujących z Kinszasy do Brazzaville i odwrotnie.

Przeprawa łodzią przez rzekę zajmuje pół godziny i kosztuje od 25. do 30. dolarów. Do tego dochodzą szykany ze strony urzędników państwowych, zwłaszcza w Kinszasie. To jeszcze bardziej utrudnia przeprawę, która stała się przywilejem bogatych. Rzeka, która niegdyś łączyła gospodarki obu miast, obecnie podlega reżimowi granicznemu, który jest kosztowny dla ludności. Obywatele często używają prymitywnych łodzi, aby dostać się na drugą stronę, więc wypadki nie są rzadkością.

Wypatrując roku 2028

Projekt budowy mostu łączącego Brazzaville i Kinszasę ma już ponad 30 lat. Cédric Kalala, oficer policji granicznej w Kinszasie, z niecierpliwością czeka na jego ukończenie. „To byłaby dla nas wielka pomoc. Kongijczycy po drugiej stronie rzeki nie są naszymi sąsiadami, oni są naszymi braćmi. W Brazzaville i Kinszasie trudno jest rozpoznać, kto jest z jednego miasta, a kto z drugiego. Gdyby władze zbudowały most na rzece, zmniejszyłoby to nie tylko koszty przeprawy, ale także ryzyko zatonięć. Ludzie mogliby chodzić tam i z powrotem, aby odwiedzić swoich krewnych” – mówi Kalala.

Kongijscy przywódcy z obu stron rzeki w dniu 11 listopada 2019 r. podpisali w Johannesburgu w RPA porozumienie w sprawie finansowania i realizacji projektu. Szacowany koszt wynosi co najmniej 600 milionów dolarów i obejmie linię kolejową, autostradę, przejścia dla pieszych i punkt kontroli granicznej po obu stronach. Prace, które były kilkakrotnie przekładane, powinny zakończyć się w 2028 r.

Budowa tego mostu zostanie przeprowadzona w ramach Wspólnoty Gospodarczej Państw Afryki Środkowej (ECCAS). Wśród jego zalet będzie ułatwienie importu i eksportu towarów pomiędzy Matadi i Pointe Noire oraz harmonizacja procedur migracyjnych między dwoma krajami.

Projekt wpisuje się również w ramy Nowego Partnerstwa dla Rozwoju Afryki na rzecz łączności w Afryce. Zapewni także ciągłość korytarza Trypolis (Libia) – Windhoek (Namibia), który przebiega przez Czad, Kamerun, dwa Konga i Angolę. Eksperci szacują, że ruch, który obecnie wynosi około 750 tys. pasażerów i 340 tys. ton ładunków rocznie, wzrośnie do ponad czterech milionów pasażerów i trzech milionów ton ładunków. Mogłoby to pobudzić gospodarki krajów korzystających z połączenia i oczywiście obu miast.

tekst: Br. Lwanga Kakule Silusawa MCCJ, zdjęcia: Archiwum Misjonarzy Kombonianów

Tagi: ,

Szkoła św. Anny

Kilka kilometrów od nadmorskiego miasta Elmina, przy drodze otoczonej zielenią, znajduje się szkoła, która przyjmuje setki uczniów, w tym wielu pochodzących z obszarów wiejskich. Każdego dnia dzieci robią tu krok naprzód, aby zdobyć wykształcenie i zmienić swoją przyszłość na lepszą.

Pod koniec dnia, w którym zwiedzaliśmy sale lekcyjne szkoły Świętej Anny w Elminie (Ghana), mieliśmy w głowach dwie myśli, do utrwalenia których nie potrzebowaliśmy zeszytów ani magnetofonów. Pierwsza dotyczyła znaczenia tego, co tam się robi, bo edukacja jest wszystkim, a druga siły i determinacji, z jaką siostra Charo Vázquez kieruje tym ośrodkiem.

Siostra przyznaje, że jest już trochę zmęczona. Do Ghany przybyła w roku 1981, a za projekt szkolny jest odpowiedzialna od roku 1994. Towarzysząc jej w szkole i widząc, jak nieustannie dopieszcza wszelkiego rodzaju szczegóły organizacyjne, higieniczne, estetyczne itd., można się domyślić, że to właśnie jej zaangażowanie, ale i wymagania sprawiły, że szkoła stała się kluczowym miejscem w jej społeczności.

„Zaczęliśmy od małych dzieci. Na początku uczyliśmy je pod drzewem. Rodzice nie rozumieli, dlaczego chcemy edukować tak małe dzieci i dlatego niechętnie je tu posyłali. Jednak liczba uczniów stopniowo rosła. Musieliśmy więc poprosić o pomoc w budowie przedszkola. A kiedy ten etap dobiegł końca, rodzice poprosili nas, by ich dzieci mogły kontynuować naukę. U nas bowiem otrzymały solidne podstawy, dlatego nie chcieli, aby to straciły. Z pomocą hiszpańskiej organizacji pozarządowej Manos Unidas postawiliśmy budynek szkoły podstawowej. Każdego roku dodawaliśmy jedną klasę, a kiedy skończyliśmy, rodzice znowu nas poprosili o kontynuację nauczania, więc ponownie poprosiliśmy Manos Unidas i Fundację Juana Bonala o pomoc w budowie szkoły średniej. I tak w roku 2007 pierwsza grupa naszych uczniów przystąpiła do oficjalnych egzaminów w Ghanie. Te dzieci rozpoczęły naukę w 1994 r.”.

Charyzma w szkole

Nadrzędnym celem szkoły Świętej Anny jest zapewnianie wysokiego poziomu edukacji, by w przyszłości uczniowie mogli dostać się na dobre uczelnie, co z kolei umożliwi im w dorosłym życiu znalezienie dobrej pracy. „Nie chodzi o to, by zarabiali dużo pieniędzy – wyjaśnia siostra Vázquez – tylko o to, by tak podnieśli poziom swojego życia, żeby ich potrzeby były zaspokojone. Mówię o codziennym jedzeniu, posiadaniu domu z różnymi pomieszczeniami, aby cała rodzina nie musiała przebywać w jednym, często ,razem kurami i kozami”.

Problem z zasobami

Zdobycie środków materialnych na utrzymanie i udoskonalenie tego projektu nie było i dalej nie jest łatwe: „Rząd nam nie pomaga. Oni tylko od nas wymagają. Rozsądnie więc wydajemy pieniądze i uczymy naszych pracowników dobrej organizacji”. Wielu rodzinom trudno zapłacić za prywatną edukację, a pieniądze z ich dobrowolnych składek nie wystarczają na utrzymanie szkoły. Z tego powodu kilka lat temu zdecydowano się uruchomić program sponsoringu. Kilka osób z Hiszpanii płaci za edukację niektórych dzieci i zapewnia też środki pieniężne na zaopatrzenie obszarów wiejskich, najbardziej potrzebujących, w artykuły pierwszej potrzeby. „Dzięki takim ludziom opłacamy miesięczne czesne i koszty utrzymania najuboższych uczniów, a także część pensji dla nauczycieli czy kierowcy… Z ogromną satysfakcją mogę dziś powiedzieć, że wiele dzieci z naszej szkoły poszło na uniwersytet. Niektórzy są lekarzami, inni policjantami, a jeszcze inni pracują w administracji i ruchu drogowym. Jesteśmy bardzo szczęśliwi widząc, jak te nasze dzieci się rozwijają, zwiększając w ten sposób swoje możliwości”.

Dać z siebie 100 procent

Przechodząc przez sale lekcyjne, myślimy o ogromnym potencjale drzemiącym w tych setkach dzieci. Siostra Vázquez jest pewna, że świadomość lokalnego społeczeństwa wciąż się zwiększa: „Myślę, że przyszłość szkoły jawi się w pozytywnych barwach, ponieważ ludzie są świadomi, że dzieci muszą się uczyć. Prawda jest taka, że otwiera się teraz wiele szkół. Wcześniej nie widywało się autobusów, a teraz autobusy z różnych szkół mijają się na drodze. Edukacja bowiem ma kluczowe znaczenie”.

Siostra Vázquez pracuje w szkole Świętej Anny prawie trzydzieści lat. Zapytaliśmy ją, co czuje w związku z tym, czego przez ten czas doświadczyła. „Przeżycie tego wszystkiego było dla mnie bardzo wzbogacające. Odkąd tu jestem, daję z siebie sto procent. Odpoczywam tylko wtedy, kiedy wyjeżdżam na wakacje. Cieszę się, że tu jestem, choć coraz bardziej odczuwam zmęczenie fizyczne. Mam już 75 lat, ale nadal jestem aktywna. Pełnię funkcję dyrektorki, administratorki, sekretarki… Kiedy brakuje ludzi w jadalni, to ja tam idę. Wykonuję też inne czynności. Krótko mówiąc, robię wszystko, gdy zachodzi taka potrzeba. W tej chwili w Ghanie nie ma sióstr, które mogłyby się tym wszystkim zająć. Mam nadzieję, że kiedy ja stąd wyjadę, to jednak przyjadą, ponieważ w naszym zakonie jest kilka sióstr z tego kraju. Są też siostry z Rwandy, Wybrzeża Kości Słoniowej, z Konga… W Europie mamy bardzo niewiele nowicjuszek. Siedziba naszego zgromadzenia, które powstało w 1804 r., znajduje się w Saragossie. Mieliśmy wiele domów zakonnych, ale kilka z nich już zamknęliśmy”.

„Z pewnością chciałaby siostra, aby ten projekt kontynuowały siostry z Afryki, prawda?” – zapytaliśmy, choć byliśmy niemal pewni jej potwierdzającej odpowiedzi. „Oczywiście, że tak. Najlepiej żeby to były Ghanki. To byłoby idealne rozwiązanie” – podsumowuje na koniec siostra Charo.

tekst: Gonzalo Gómez, zdjęcia: Javier Sánchez Salcedo

Spotkanie redakcji czasopism misyjnych

W dniach od 20 do 22 lutego br. w Centrum Misji Afrykańskich w Borzęcinie Dużym k. Warszawy po raz pierwszy odbyło się spotkanie redakcji czasopism misyjnych. W Polsce działa osiemnaście redakcji, które wydają biuletyny, miesięczniki, dwumiesięczniki, kwartalniki i półroczniki o tematyce misyjnej. Oto one:

  • Karmelici bosi z biuletynem „Amahoro”
  • Werbiści z Pieniężna z kwartalnikiem „Animator”
  • Werbiście z Warszawy z miesięcznikiem „Misjonarz”
  • Siostry klawerianki z miesięcznikiem „Echo z Afryki i innych kontynentów”
  • Papieskie Dzieła Misyjne w Polsce z dwumiesięcznikami: „Misje Dzisiaj” i „Świat Misyjny”
  • Papieskie Dzieła Misyjne z Tarnowa z kwartalnikiem „Głoście Ewangelię”
  • Sercanie z kwartalnikiem „Misje”
  • Salezjanie z dwumiesięcznikiem „Misje Salezjańskie”
  • Misjonarze kombonianie z dwumiesięcznikami: „Misjonarze Kombonianie” i „Mini Kombonianie”
  • Oblaci z dwumiesięcznikiem „Misyjne Drogi”
  • Jezuici z półrocznikiem „Misyjnym Szlakiem”
  • Ruch Maitri z dwumiesięcznikiem „My a Trzeci Świat”
  • Franciszkanie z Krakowa półrocznikiem „Nasze Misje Franciszkańskie”
  • Franciszkanie z Gdyni z kwartalnikiem „Wokół Misji Franciszkańskich”
  • Pallotyni z kwartalnikiem „Posyłam Was”
  • Księża misjonarze z kwartalnikiem „Wiadomości Misyjne”
  • Stowarzyszenie Misji Afrykańskich z kwartalnikiem „Wrota Afryki”

Głównym celem spotkania redakcji czasopism misyjnych było wzajemne poznanie się i wymiana doświadczeń, a wszystko to z troski o czytelnika. Zebranie poprowadził o. Andrzej Danilewicz, werbista, który wygłosił także dwie konferencje na temat poprawy jakości zdjęć w czasopismach misyjnych oraz praw autorskich do wizerunku. Cennymi uwagami podzielił się również p. Mateusz Miernik z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, zwracając uwagę na duże znaczeniu kroju pisma w odbiorze treści. Niezwykle ciekawy, ale też i pomocny temat przedstawił ks. prof. Wiesław Przyczyna oraz p. dr Magdalena Jankosz z Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie. A dotyczył on zasad pisowni słownictwa religijnego. Momentem jednoczącym całą grupę była codzienna wspólna Eucharystia oraz modlitwa wieczorna.

Po zakończeniu spotkania przedstawiciele redakcji misyjnych jednomyślnie stwierdzili, że był to dla nich niezwykle ubogacający czas. Są przekonani, że to nowe, piękne doświadczenie przyniesie dobre owoce: „Z nadzieją patrzymy w przyszłość, ufając, że coraz więcej ludzi będzie sięgać po czasopisma misyjne, by poznawać misyjny świat”.

tekst i zdjęcia: Ewa Gniady