Prorocza wizyta Franciszka w DRK

Franciszek jest drugim papieżem, który odwiedził Demokratyczną Republikę Konga. W roku 1980 i 1985 kraj ten – noszący wówczas nazwę Zair – odwiedził Jan Paweł II. Pielgrzymka Franciszka do RDK odbyła się w kontekście niepewnej sytuacji na wschodzie kraju i zbliżających się wyborów. Temu pierwszemu afrykańskiemu państwu i siódmemu na świecie pod względem liczby katolików papież pozostawił jasne przesłanie: wezwanie do pojednania, zaprzestania wojny i przemocy, walki z korupcją, poprawy sytuacji społecznej i przejrzystych wyborów.

Podczas modlitwy Anioł Pański w dniu 29 stycznia 2023 r., na dwa dni przed podróżą do tego drugiego co do wielkości kraju Afryki, papież Franciszek skierował do Kongijczyków serdeczne pozdrowienie z okna na placu Świętego Piotra. Tymczasem w Kinszasie, kongijskiej stolicy, trwały intensywne przygotowania, aby należycie powitać papieża.

Kilka dni przed wizytą papieską (15 stycznia) co najmniej 17 osób zginęło w ataku bombowym na kościół ewangelicki w Kasindi, mieście na granicy z Ugandą. Wydarzenie to wzbudziło obawy o bezpieczeństwo papieża. Ostatecznie władze kraju oraz Watykanu uznały, że nie ma konkretnego zagrożenia, jak poinformował dyrektor Biura Prasowego Matteo Bruni, zapewniając, że „lokalne władze wprowadziły wszelkie środki bezpieczeństwa, by zagwarantować sprawny przebieg wizyty”.

Pobyt papieża w RDK trwał cztery dni – od 31 stycznia do 3 lutego 2023 r. W tym czasie odbyło się osiem oficjalnych spotkań w bardzo napiętym harmonogramie dla 86-letniego papieża, który porusza się na wózku inwalidzkim z powodu problemu z kolanem, ograniczającym jego ruchy.

Cieszę się, że mogę wam spojrzeć w oczy

Uroczystości rozpoczęły się wczesnym rankiem w środę 1 lutego 2023 r. O godzinie 7.30 zamknięto bramy lotniska w Ndolo. Ponad milion osób z Kinszasy oraz innych prowincji kraju, a także krajów sąsiednich przebywało już na terenie lotniska, aby uczestniczyć we Mszy św., w obrządku zairskim, pod przewodnictwem Ojca Świętego. W swojej homilii, jak i podczas wszystkich innych przemówień, 266. następca św. Piotra wyraził radość ze spotkania z Kongijczykami: „Esengo, czyli radość, radość z zobaczenia was i spotkania z wami jest ogromna. Długo czekałem na tę chwilę – kazała nam czekać rok. Dziękuję, że jesteście tutaj” – powiedział Franciszek w Ndolo. Na Stadionie Męczenników, w obecności ponad 65 tys. młodych ludzi, papież powtórzył: „Dziękuję wam za waszą czułość, wasz taniec, wasze słowa. Jestem szczęśliwy, że mogę patrzeć wam w oczy, pozdrawiać was i błogosławić, podczas gdy wasze ręce uniesione w niebo czynią z tego momentu święto”.

Misjonarze pokoju

W Ndolo Franciszek zaprosił wszystkich chrześcijan do bycia misjonarzami pokoju i przypomniał, że sam Jezus wskazuje na trzy źródła pokoju: „przebaczenie, wspólnotę i misję”. Odnosząc się do pierwszego postulatu, wskazał, że przebaczenie rodzi się z ran. „Rodzi się, gdy odniesione rany nie pozostawiają blizn nienawiści, ale stają się miejscem dla drugiego człowieka i zaakceptowania jego słabości. Wówczas słabości stają się szansami, a przebaczenie staje się drogą do pokoju” – powiedział.

Franciszek zachęcił również do przerwania cyklu przemocy: „Jesteśmy powołani do bycia misjonarzami pokoju, który przyniesie i nam pokój. Jest to nasz wybór: jest nim zrobienie miejsca dla wszystkich, jest nim przekonanie, że różnice etniczne, regionalne, społeczne i religijne schodzą na dalszy plan i nie są przeszkodami; jest nim przekonanie, że chrześcijanie są powołani do współpracy ze wszystkimi, do przerwania cyklu przemocy, do porzucenia ścieżki nienawiści” – mówił na zakończenie homilii.

Wasze cierpienie jest moim cierpieniem

Jednym z kluczowych momentów tej podróży Franciszka było spotkanie z ofiarami przemocy i wojny na wschodzie kraju. Papież nie odwiedził miasta Goma, stolicy prowincji Północnego Kivu, jak planowano w programie z lipca 2022 r., z powodu odradzania się konfliktów zbrojnych na wschodzie kraju. Wywołało to rozczarowanie mieszkańców tego obszaru najbardziej dotkniętego wojną. Podczas drogi powrotnej z Sudanu Południowego do Rzymu papież wyznał, że żałuje, że nie pojechał do Gomy, aby na własne oczy zobaczyć tamtą rzeczywistość. Z tego powodu nalegał na spotkanie z ofiarami wojny na wschodzie, delegacjami z prowincji Północnego i Południowego Kivu, Ituri, które przybyły do Kinszasy, aby spotkać się z papieżem i opowiedzieć mu o okropieństwach, których doświadczyli.

Franciszek wysłuchał bardzo smutnych historii, jak np. tej Léonie Matumaini z Mbau, wioski w Kiwu Północnym: „Składam przed krzyżem Chrystusa Zwycięzcy nóż identyczny jak ten, który w mojej obecności zabił wszystkich członków mojej rodziny”. Poruszony świadectwami najwyższy duszpasterz Kościoła katolickiego przekazał wszystkim ofiarom wojny na wschodzie kraju wyrazy bliskości, pocieszenia i czułości: „Wasze łzy są moimi łzami, wasze cierpienie jest moim cierpieniem”. W ten sposób, na oczach ofiar, potępił przemoc zbrojną, masakry, gwałty, zniszczenia i okupację, a także wezwał sumienie narodu oraz wewnętrzne i zewnętrzne podmioty, które pociągają za sznurki wojny w DRK: „Uciszcie broń! Połóżcie kres wojnie!” – nalegał.

Ręce precz od DRK

W pierwszym przemówieniu do władz, społeczeństwa obywatelskiego i korpusu dyplomatycznego Ojciec Święty postawił diagnozę stanu kraju: „Wydaje się, że w waszym kraju, który jest jakby kontynentem w obrębie wielkiego kontynentu afrykańskiego, oddycha cała ziemia. Ale choć geografia tych zielonych płuc jest bardzo bogata i zróżnicowana, historia nie była równie hojna. Rozdarta wojną Demokratyczna Republika Konga nadal cierpi w swoich granicach z powodu konfliktów i przymusowych migracji, i dalej doświadcza straszliwych form wyzysku”.

Zaapelował do wszystkich zaangażowanych w wojnę w DRK, nie wymieniając ich z nazwisk, bardzo emocjonalnymi słowami: „Ręce precz od Demokratycznej Republiki Konga, ręce precz od Afryki…Przestańcie dusić Afrykę. Nie jest ona kopalnią, którą należy eksploatować ani ziemią, którą należy grabić”. Według niektórych papież miał na myśli wsparcie rządu rwandyjskiego dla ruchu rebelianckiego Marzec 23 (M23), który stwarza wiele zagrożeń na wschodzie kraju, a według innych był on wymierzony w Zachód i międzynarodowe koncerny, które eksploatują kopaliny i szukają swoich interesów, a nie bronią interesów Kongijczyków.

Głowa Kościoła wezwała władze kongijskie do działania w interesie ludności i do promowania wolnych, przejrzystych i wiarygodnych wyborów. Natomiast młodzież i katechistów zgromadzonych na Stadionie Męczenników w Kinszasie wezwał, by powiedzieli „nie” korupcji, jednemu z bardzo negatywnych zjawisk, które nękają kongijskie społeczeństwo. Według raportu Transparency International na temat indeksu korupcji, opublikowanego 31 stycznia 2023 r., DRK zajmuje 166. miejsce na 180 krajów.

Czy Franciszek zostanie wysłuchany?

W DRK papież wygłosił bardzo mocne oświadczenia, które ściśle dotykają życia chrześcijańskiego, politycznego i społecznego tego kraju. Można dywagować, czy po jego wizycie możliwe jest zakończenie wojny na wschodzie kraju, czy jego wezwanie do zaprzestania przemocy, poprawy warunków życia Kongijczyków, zorganizowania wiarygodnych wyborów itp. zostanie wysłuchane. W najbliższych miesiącach będziemy się temu przyglądać. Franciszek pozostawił Kongijczykom żmudne zadanie wprowadzenia w życie proroczych nauk, jakie pozostały po jego wizycie.

Junior Ibrahim jest 28-letnim muzułmańskim nauczycielem chemii w szkole w Kinszasie. Był na Stadionie Męczenników, na którym Biskup Rzymu spotkał się z młodzieżą i katechistami: „Odniosłem wrażenie, że papież Franciszek zna naszą rzeczywistość: wojny, ubóstwo, brak możliwości dla młodych ludzi, konflikty etniczne itp. Jego przesłanie jest przesłaniem pokoju i nie powinno pozostawić nikogo obojętnym, przynajmniej tych, którzy chcą jak najlepiej dla naszego kraju”.

Francine Muyumba, kongijska senator i była przewodnicząca Panafrykańskiej Unii Młodzieży, jest zadowolona z przesłania papieża i wdzięczna, że dotknął rzeczywistości młodych ludzi. „Papież Franciszek wyraził się jasno: młodzi ludzie muszą powiedzieć «nie» korupcji. Stanowią oni ponad 70% kongijskiej populacji; ich rola jest fundamentalna dla rozwoju naszego kraju. Papież przybył, aby obudzić sumienia wszystkich Kongijczyków” – powiedziała po spotkaniu papieża z młodzieżą, w którym uczestniczyła.

Kardynał Fridolin Ambongo, arcybiskup Kinszasy, uważa, że wizyta papieża przyniosła Kongijczykom wiele dobrego: „Widzę, jak ludzie są szczęśliwi i spokojni po wizycie papieża Franciszka. To wielki dar dla naszego kraju. Od niego otrzymaliśmy impuls, aby iść do przodu. Oczywiście musimy jeszcze przetrawić wszystkie bogate nauki, które nam przekazał, rozważać je, analizować i pogłębiać” – powiedział w homilii podczas Mszy św. u misjonarzy kombonianów w Kinszasie.

Wszyscy, którzy znają rolę Kościoła katolickiego w DRK, rozumieją, że wizyta Ojca Świętego i jego przesłania wzmacniają znaczenie Kościoła w życiu tego kraju. Kościół, wzmocniony, będzie mógł wykorzystać ten nowy impuls, aby kontynuować swoje zadanie bycia głosem tych, którzy głosu nie mają i wywierania nacisku na władze polityczne, aby domagały się lepszych warunków życia dla ludności kongijskiej oraz wolnych, inkluzywnych i uczciwych wyborów.

tekst i zdjęcia: BR. LWANGA KAKUKE SILUSAWA MCCJ

Jezu, kocham Cię!

Siostra pielęgniarka, która czuwała przy Benedykcie XVI, powiedziała, że jego ostatnie zrozumiałe słowa, jakie wypowiedział przed śmiercią, brzmiały: Gesú, ti amo! – „Jezu, kocham Cię”. Był to wzniosły i godny pozazdroszczenia sposób całkowitego oddania się Panu. Jest jednak jeden szczegół: Benedykt XVI wypowiedział tę ostatnią deklarację o miłości i zaufaniu po włosku, a nie po niemiecku, który był jego językiem ojczystym. Ten właśnie szczegół zaprasza nas do zrozumienia delikatnej i pełnej szacunku pokory Josepha Ratzingera. Personel, który opiekował się Benedyktem XVI przez prawie dziesięć lat w watykańskim klasztorze Mater Ecclesiae, mówił po włosku, a on – jako wyraz szacunku i wdzięczności – też zawsze używał tego języka. Nawet w swoim testamencie duchowym użył języka włoskiego. To tylko kilka spośród wielu szczegółów, które pokazują niestrudzoną postawę charakteryzującą całe życie Josepha Ratzingera – postawę skrajnej i pokornej życzliwości oraz najwyższego szacunku dla każdego człowieka. Sam tego doświadczyłem podczas różnych spotkań, które, opatrznościowo, miałem okazję (a raczej łaskę) z nim odbyć. Zawsze trudno mi było patrzeć, jak te spotkania dobiegają końca. Przy pewnej okazji powiedziałem do papieża: „Wasza Świątobliwość, jako młody ksiądz byłem uczniem Waszej Świątobliwości od 1975 r., kiedy to przeczytałem tekst z przesłaniami, które Wasza Świątobliwość wygłosił w katolickim radiu w Monaco-Frisinga”. A on, z postawą pełnej, a zarazem pokornej aprobaty, zaskoczył mnie, mówiąc: „Ach, w takim razie już od dawna chodzimy tą samą drogą!”. Oczywiście, nie były to tylko „grzecznościowe” sformułowania, ale słowa i czyny osoby, chrześcijanina, któremu udało się już dotrzeć do tego, co nazwalibyśmy „sednem całej rzeczywistości”, a mianowicie, że Bóg jest miłością i że cokolwiek czynimy „jednemu z tych najmniejszych”, czynimy Chrystusowi (por. Mt 25, 40).

Papież Benedykt XVI z wyjątkowym spojrzeniem nauczył się widzieć Boga, a jednocześnie dostrzegać Go w każdej osobie jako odbiorcy i depozytariusza Jego nieskończonej miłości. Uznał wówczas każdą osobę za znak i „sakrament” obecności i miłości Chrystusa. Znane i szeroko komentowane jest jego trafne twierdzenie na temat Soboru Watykańskiego II, w którym deklaruje, że „Syn Boży przez swoje wcielenie zjednoczył się w pewien sposób z każdym człowiekiem”. Tajemnica wcielenia była stałym punktem odniesienia, aby oświetlić działania papieża Benedykta XVI w stosunku do każdego brata i siostry. Nawet ryzykując, że zabrzmi to dziecinnie, wyznaję, że po spotkaniu z nim spontanicznie zadawałem sobie pytanie: „Czy tak potraktowałby mnie Jezus?”. Benedykt XVI żył w przekonaniu, że wartość człowieka jest nieskończona, tak jak nieskończony jest Bóg i miłość, jaką nas obdarza.

W swojej pierwszej encyklice Deus caritas est (Bóg jest miłością), o nieuchronnie autobiograficznym tonie, papież Benedykt z mocą potwierdza drogę, która prowadzi nas do absolutnego prymatu miłości do Boga, a następnie do każdej osoby. Napisał w niej: „Chrześcijaninem nie zaczyna się być poprzez podjęcie decyzji etycznej czy poprzez wielką ideę, ale tylko poprzez spotkanie z Osobą, która wskazuje nam nowe życiowe horyzonty, a co za tym idzie decydujący kierunek życia”. Jak to ujął Romano Guardini, wybitny pedagog i teolog, do którego często odwoływał się J. Ratzinger, jest to najwznioślejsza ze wszystkich łask. „Polega ona na zakochaniu się w Chrystusie Jezusie, Synu Maryi, Cieśli z Nazaretu, z którym czujemy się połączeni i związani tak, jak czulibyśmy się dożywotnio zjednoczeni z konkretną osobą, z krwi i kości”. Jest to postępująca konsekwencja „przeżytego spotkania”.

Myśl przewodnia Amor meus et pondus meum (Miłość moja ciężarem moim) była wynikiem fascynacji wczesnymi latami św. Augustyna, którego Joseph Ratzinger wybrał na swojego mistrza. Kiedy doświadczamy „ciężaru” Boga w swoim życiu, czujemy się jakby ciągnięci i zdobywani przez tę „nadmierną” miłość, która znajduje swoją ostateczną miarę w przebitym Sercu Jezusa i właśnie wtedy nie postrzegamy już „życia chrześcijańskiego” jako zbioru obowiązków pod groźbą kary, ale przede wszystkim jako niezasłużony i nadzwyczajny dar Boga Ojca dla nas, Jego dzieci. Chrześcijaństwo, jak potwierdził i napisał papież Benedykt XVI, jest przede wszystkim „historią miłości Boga do ludzkości”.

To właśnie w tej logice spotkania z Miłością, która jest spotkaniem z Chrystusem, oraz w głębokim przekonaniu, że Bóg podjął jedną decyzję, a mianowicie, że „wszystko czyni dla człowieka, ale nic bez niego”, papież Benedykt 24 kwietnia 2005 r., rozpoczynając swoją posługę jako Następca św. Piotra, wołał do nas: „Otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi! Kto wpuszcza Chrystusa, nie traci nic, nic – absolutnie nic – z tego, co czyni życie wolnym, pięknym i wielkim. Nie! Tylko z tą przyjaźnią otwierają się drzwi życia. Tylko dzięki tej przyjaźni otwierają się naprawdę wielkie możliwości dla istoty ludzkiej. Tylko w tej przyjaźni doświadczamy tego, co piękne i co nas wyzwala… Nie bójcie się Chrystusa! On nic nie zabiera, a daje wszystko. Tak, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi, a znajdziecie prawdziwe życie”.

W tym „wołaniu” rozbrzmiewają wielkie wartości i tematy nauczania Benedykta XVI: życie, prawda, wolność, piękno, radość… Wartości, które można osiągnąć i zapewnić jedynie poprzez autentyczne i zdecydowane spotkanie oraz przyjaźń z Chrystusem. W Chrystusie znajdujemy wszystko, powtarzał Benedykt XVI, na wiele sposobów czyniąc własną tę afirmację św. Ambrożego. „Wiara daje radość – powiedział kiedyś w wywiadzie. – Kiedy Boga, Boga Jezusa Chrystusa, nie ma na świecie, świat pustoszeje i wszystko staje się nudne. Wszystko jest całkowicie niezadowalające. Łatwo dziś zauważyć, jak świat pusty od Boga, pochłaniający samego siebie, staje się coraz bardziej pozbawiony radości. Wielka radość wynika z faktu, że istnieje wielka miłość i to jest zasadnicze przesłanie naszej wiary, a mianowicie, że jesteśmy bezgranicznie kochani”.

Teolog-mistyk, rzekłbym, Joseph Ratzinger był dogłębnie przekonany, że „wszystko zostało pomyślane i stworzone, aby ta historia, historia spotkania Boga ze swoim stworzeniem, mogła się wydarzyć”. I aby to spotkanie mogło się odbyć, papież Benedykt XVI odważył się potwierdzić i napisać w swojej pierwszej encyklice Deus caritas est, że miłość Boga do nas wszystkich wymagała od Niego „postawienia siebie samego przeciwko sobie, zawieszając na krzyżu swojego Syna, opuszczonego i «przeklętego» – jak miał powiedzieć święty Paweł. I z tego krzyża – pisał Benedykt XVI – Jezus błaga o miłość swoje stworzenie i pragnie miłości każdego z nas”. Bez Chrystusa, który jest Światłością świata, który jest Prawdą i Życiem, chodzilibyśmy w ciemności, bez celu, obarczeni coraz większym cierpieniem, ku nicości śmierci… Bóg, który jest miłością, wyciąga jednak do nas rękę z propozycją wiary, którą Benedykt XVI określa jako „dotknięcie ręki Boga w ciemnościach świata, aby w ten sposób, w ciszy, móc usłyszeć słowo i zobaczyć miłość”. To właśnie dzięki wierze, szczególnie w ostatnim okresie swojego ziemskiego życia, Benedykt XVI często odwoływał się do potrzeby oddania się w ramiona Jezusa na krzyżu i potwierdzał, że „te ramiona zawsze nas trzymają, abyśmy mogli z ufnością przejść przez ciemne drzwi śmierci”. To przekonanie i pewność sprawiły, że św. Teresa od Dzieciątka Jezus w swojej agonii wyszeptała: „Nie umieram, wchodzę w życie”. To wyznanie papież Benedykt uczynił własnym… A faktem jest, że święci i mistycy, choć „odlegli i różni”, są zaskakująco podobni.

Kończąc te „zapiski”, zadaję sobie pytanie, jak zostanie zapamiętany Benedykt XVI? Jest tak wiele powodów, dla których warto się nad tym zastanowić. Jest więcej niż kilku, którzy twierdzą, że Joseph Ratzinger jest najwybitniejszym teologiem ostatniego wieku. Świadczą o tym jego liczne dzieła, artykuły, homilie i dokumenty papieskie. Wydano już piętnaście tomów jego dzieł, a z tych piętnastu niektóre liczą ponad tysiąc stron. Ośmielam się myśleć, a nawet twierdzić, że następne pokolenia będą do niego powracać, biorąc pod uwagę, że był wielkim mistrzem duchowości, mistykiem miłości Boga do każdego z nas, uważanego – mówiąc za św. Bernardem – za „skarb Boży”. Joseph Ratzinger z podziwem wniknął w najbardziej świetlaną i tajemniczą definicję naszego Boga: „Bóg jest miłością” (1J 4,8).

Pociesza mnie myśl, że pewnego dnia Benedykt XVI zostanie ogłoszony doktorem Kościoła a jestem świadomy, że nikogo w Kościele nie ogłasza się doktorem, jeśli nie jest jednocześnie ogłoszony świętym.

tekst: BISKUP EMERYT VITTORINO GIRARDI MCCJ

 

Tagi: ,

Festiwal Lampionów

Religia, filozofia, legendy, polityka imperialna i folklor – to elementy jednego z najpopularniejszych wydarzeń w Chinach związanych z obchodami Nowego Roku Księżycowego. A wydarzeniem tym jest Festiwal Lampionów.

W wielu azjatyckich krajach 22 stycznia 2023 r. rozpoczął się Rok Królika. Obchody Chińskiego Nowego Roku trwały 16 dni, aż do 5 lutego. Wtedy właśnie odbył się Festiwal Lampionów, nazywany również Świętem Latarni lub Festiwalem Latarni. Jest to tradycyjne święto, które istnieje od ponad dwóch tysięcy lat i w swej historii przechodziło przez różne etapy, w zależności od dynastii rządzącej krajem. Święto Latarni rozpoczęło się w czasach dynastii Han (206-220 n.e.) i w tamtym czasie trwało tylko jeden dzień. Dynastia Tang (618-907) zwiększyła liczbę dni do trzech. Wraz z dynastią Ming (1368-1644) Festiwal Lampionów osiągnął swój szczyt wynoszący dziesięć dni, wkrótce jednak dynastia Qing (1644 do 1912) skróciła obchody uroczystości do czterech dni. Po powstaniu republiki w roku 1912 na powrót skrócono go do jednego dnia.

Festiwal Lampionów to pierwsze z trzech wielkich świąt inspirowanych buddyzmem i taoizmem, popularnymi systemami filozoficznymi, religijnymi i etycznymi w Chinach, w których życie polega na poszukiwaniu harmonii z samym sobą, z naturą i duchami. Zgodnie z tradycyjnymi wierzeniami taoistycznymi losami ludzkości kierują trzy bóstwa: Tian Guan Da Di, władca niebios, który obdarza szczęściem, Di Guan Da Di, władca ziemi, który odpuszcza grzechy, i Shui Guan Da Di, władca wody, który łagodzi niebezpieczeństwa. Ku czci Tian Guan Da Di odbywa się właśnie Festiwal Lampionów jako podziękowanie za błogosławieństwo i szczęście, które bóg daje wszystkim żyjącym. W siódmym miesiącu księżycowym odbywa się Festiwal Chung-Yuan, czyli Święto Duchów. Trwa cały miesiąc i można go określić mianem święta odpustowego. Ludzie modlą się wtedy do Di Guan Da Di za swoich zmarłych przodków i proszą, aby błąkające się po ziemi duchy z piekła nie nawiedzały ich ani ich bliskich. Podczas tego święta starają się nie robić nic niestosownego i odwiedzają świątynie, aby się modlić. Trzecie święto odbywa się w dziesiątym miesiącu księżycowym. Nazywa się Świętem Xia-Yuan i jest adresowane do boga Shui Guan Da Di, aby dał ukojenie ludziom znajdującym się w trudnej sytuacji.

 Legendy o Festiwalu Lampionów

Istnieją trzy popularne legendy, które wyjaśniają pochodzenie Chińskiego Festiwalu Lampionów. Pierwsza z nich głosi, że w starożytności pewną wioskę zaatakowały dzikie bestie polujące na ludzi i zwierzęta. Wieśniacy bronili się zaciekle. Widząc pięknego ptaka lecącego z nieba na ziemię, wzięli go za dzikie zwierzę i zabili. Władca niebios, Nefrytowy Cesarz, wpadł we wściekłość i nakazał zniszczenie wioski burzą ogniową 15 dnia nowego Roku Księżycowego. Usłyszała o tym córka cesarza i ostrzegła wieśniaków. Jeden z mędrców zasugerował, aby tego dnia w każdym domu wywiesić czerwone latarnie, rozpalić ogień na ulicach i odpalić fajerwerki. W ten sposób przechytrzyli cesarza, który sądził, że wszyscy mieszkańcy wioski zginęli pod ogniem.

Inna legenda mówi, że w czasach dynastii Han pewnego zimowego dnia doradca cesarza wszedł do ogrodu i usłyszał płacz dziewczynki, która przygotowywała się do samobójstwa. Zapytał ją, dlaczego chce odebrać sobie życie. Dziewczynka, która miała na imię Yuan-Xiao, odpowiedziała, że cierpi, bo nie zna swojej rodziny, ponieważ od zawsze pracowała w pałacu i już dłużej nie może żyć bez miłości rodziców. Królewski doradca wpadł na pomysł, jak pomóc dziecku odnaleźć rodziców. Wyszedł z pałacu, rozstawił stolik na ulicy i przebrał się za wróżbitę. Wszystkim klientom dawał tę samą przepowiednię: 15 dnia nowego Roku Księżycowego wybuchnie niszczycielski pożar. Plotka szybko się rozeszła i zaniepokojeni ludzie zwrócili się o pomoc do cesarskiego doradcy. Podobnie jak za pierwszym razem, dał wszystkim tę samą radę: „13 dnia Nowego Roku Księżycowego Jade, bóg ognia, wyśle wróżkę ubraną na czerwono, aby spaliła miasto. Jeśli zobaczysz kobietę ubraną na czerwono, na czarnym koniu, przyjdź do pałacu zapytać, jak uzyskać miłosierdzie”. Kiedy nadszedł 13 dzień księżycowy, Yuan-Xiao przebrała się za czerwoną wróżkę i wyszła na ulicę. Do pałacu zaczęli przybywać ludzie, aby prosić cesarza o radę i pomoc. Doradca cesarza nakazał, aby we wszystkich domach w mieście, począwszy od pałacu, zawieszono czerwone latarnie i odpalono fajerwerki, aby oszukać boga ognia. Zasugerował również, żeby do akcji włączyli się też mieszkańcy sąsiednich ziem. W ten sposób rodzice Yuan-Xiao trafili do pałacu, a mała dziewczynka ich rozpoznała. Ponieważ wszyscy byli bardzo szczęśliwi z tego wydarzenia, cesarz nakazał, aby festiwal odbywał się co roku. Z tej okazji dziewczynka przygotowała wspaniały posiłek, dlatego ludzie nazwali to świętem Yuan-Xiao.

Jest też wersja imperialna legendy o Festiwalu Lampionów. Cesarz był wielkim zwolennikiem buddyzmu i widząc, jak mnisi zapalają latarnie, aby oddać cześć Buddzie, zarządził, żeby we wszystkich świątyniach i w pałacu oraz w całym kraju wieszać latarnie i składać cześć Buddzie. Z roku na rok to buddyjskie święto stało się bardzo popularne i z pałacu królewskiego oraz środkowych Chin rozprzestrzeniło się na cały kraj.

 Atrakcje dla uczestników Festiwalu Lampionów

Obecnie z okazji Festiwalu Lampionów Chińczycy robią papierowe lampiony z ogniem lub światłem elektrycznym w środku. Rozwieszają je wokół domów i świątyń lub noszą nocą po ulicach. Projektują je tak, aby naśladowały zwierzęta chińskiego zodiaku – konkretnie zwierzę, od którego pochodzi nazwa roku, a w 2023 roku jest nim królik. Ponieważ to święto jest również nazywane Festiwalem Yuan-Xiao, promuje gromadzenie się rodzin, zwłaszcza młodszego pokolenia i osób starszych, oraz spożywanie yuan-xiao. Yuan-xiao to lepkie kulki ryżowe z różnym nadzieniem, m. in. z daktylami i fasolą, sezamem, czekoladą, orzeszkami ziemnymi i kakao z masłem lub z mięsem. W wielu miejscach odbywają się tańce ludowe, jak np. taniec smoka, który celebruje dobre zbiory i pomyślność życia, oraz taniec lwa. Zwierzę to jest symbolem odwagi i siły, której pragnie wiele osób.

Innym przejawem tradycji folklorystycznych jest chodzenie na szczudłach, a aktorzy wcielają się w rolę mnichów, klaunów lub rybaków, zabawiając ludzi. Festiwal Lampionów jest również znany jako Chińskie Walentynki. Dawno, dawno temu każda dziewczyna pisała swoje imię na pomarańczy, którą wrzucała do rzeki. Mężczyzna, który ją wyłowił, stawał się jej chłopakiem. Obecnie w tym dniu krewni i przyjaciele wysyłają sobie miłe wiadomości i prezenty. 

tekst: SOUTHWORLD.NET

Tagi: ,

Kto kogo chroni w Gomie?

Rejon Kivu Północnego w Demokratyczne Republice Konga jest jak szybkowar, w którym konflikty międzyregionalne wrą od ponad dwóch dekad i którego przekleństwem są obfite złoża kasyterytu, miedzi, kobaltu, złota i diamentów. Niewygodnym sąsiadem stał się również wulkan Nyiragongo.

Zawirowania w Gomie są tak samo intensywne, jak intensywna była walka jej mieszkańców z oznakami dawanymi przez wulkan Nyiragongo, ich przerażającego sąsiada. „Dwa lata temu lawa wylała się na siedem kilometrów i zdewastowała kilkanaście wsi, zatrzymała się dopiero na bramach miasta. Nie boimy się wulkanu, mimo że nie ma możliwości ucieczki przed nim” – tłumaczy Jean Pierre Mayuno Kiye, przedstawiciel poszkodowanych, którzy obecnie dzielą przestrzeń z uciekinierami z Rutshuru z powodu przemocy stosowanej przez grupy zbrojne.

Miasto Goma, zamieszkałe przez dwa miliony ludzi, odrodziło się na nowo 20 lat temu po tym, jak erupcja wspominanego wulkanu dotarła aż do jeziora Kivu – leżącego około 20 kilometrów od podnóża gór Virunga – powodując śmierć ponad 3 tysięcy osób. Wszystko więc powinno skupić się na imponującej sylwetce góry, w której znajduje się aktywny krater, ale w Gomie głównym problemem jest przemoc stosowana przez człowieka i brak bezpieczeństwa. Nasuwa się jednomyślny wniosek, że wszystko zaczęło się od ludobójstwa w Rwandzie (1994), od wyjazdu ludzi Hutu, gdy Paul Kagame objął rządy, którzy przekroczyli granicę w obawie przed możliwą zemstą,.

W roku 1999, po zawieszeniu broni, ONZ pod auspicjami Porozumienia z Lusaki rozmieściło Misję Narodów Zjednoczonych w Demokratycznej Republice Konga (MONUSCO), która dziś liczy 15 tys. żołnierzy i 724 obserwatorów wojskowych oraz ponad 3 tys. policjantów i miejscowych cywilów. Jej rolą jest „współpraca na rzecz przywrócenia pokoju”. W roku 2019 ruch prodemokratyczny kierowany przez Ruch „Walka o Zmianę” (LUCHA) zaczął formalnie domagać się opuszczenia terytorium przez błękitne hełmy w związku z „niepowodzeniem ich misji”. Modeste Bahati, przewodniczący kongijskiego senatu, 15 lipca wezwał MONUSCO do „spakowania się”, ponieważ po 23 latach „nie udało się zaprowadzić pokoju na wschodzie kraju”.

Przy około 130. grupach zbrojnych walczących o kontrolę nad zasobami naturalnymi i 17866 zabitych od 2017 r. w ponad 6300 incydentach w kilku miastach państwa rozpoczęły się demonstracje ludności przed siedzibą MONUSCO. W przypadku Gomy i Butembo marsze zakończyły się starciami, kiedy błękitne hełmy zaczęły strzelać do demonstrantów, którzy wtargnęli do ich budynków, by je spalić i sabotować. Oficjalny wynik to co najmniej 36 zabitych, w tym czterech żołnierzy ONZ.

 Czynnik ludzki

Faustin Mulengera, przedstawiciel ludzi przesiedlonych w wyniku przemocy w Kayembe, wymienia trudności, z jakimi borykają się na co dzień, opiekując się rodzinami, które opuściły swoje domy miesiące temu. „Od ponad trzech miesięcy nie otrzymaliśmy żadnej pomocy żywnościowej, mamy poważne problemy z niedożywieniem, trudno nam się dostać do najbliższego szpitala. Nie ma też miejsc do spania, rodziny są liczne. Nawet 40 osób dzieli tę samą przestrzeń. Ludzie nie są w stanie utrzymać higieny, nie mają też dostępu do wody pitnej. Jest nas siedemset dziesięć rodzin liczących ponad trzy i pół tysiąca osób – wyjaśnia. Potwierdza, że z powodu braku bezpieczeństwa nierealna jest opcja powrotu na swoją ziemię. – Tam żyliśmy w strachu przed śmiercią ze względu na przemoc stosowaną przez M23, ale tutaj jemy niewystarczające posiłki raz dziennie. Ci, którzy mają szczęście, uzbierają w ciągu dnia 500 lub 1000 franków kongijskich i kupią słodkie ziemniaki, ale ci, którzy nie są w stanie tego zrobić, kładą się spać głodni. Ponadto nasze kobiety są narażone na przemoc seksualną, a gdy zostaną zgwałcone, ich mężowie odrzucają je, jeśli zgłoszą, co się stało”.

Idąc polnymi drogami, docieramy do niewielkiego targowiska, które obfituje w towary z drugiej ręki i gdzie jedzenie jest pokazywane, w swoim niedoborze, jako coś wartościowego. Nagle wyłania się jednopiętrowy budynek, na który wskazuje Mulengera. Wyjaśnia, że w ciągu dnia dzieci uczą się tam na kilka zmian, a kiedy słońce zachodzi, to rodziny – które za dnia mieszkają pod gołym niebem, otoczone swoim dobytkiem – wprowadzają się do klas, które przekształcono w tymczasowe mieszkania. „Chcemy wrócić do siebie, ale musi zapanować pokój. Ci, którzy niszczą nasz kraj, muszą za to zapłacić. Nasze dzieci są Kongijczykami i mają już problemy psychiczne” – kończy i przeprasza, bo musi pojechać do szpitala, żeby załatwić nagłą sprawę.

 Zero MONUSCO

Kampanie „Zero MONUSCO” oraz „Bye bye MONUSCO” zmobilizowały w mediach społecznościowych (wraz ze strategią „Ville morte” – martwe miasto) tysiące ludzi, których trudy codziennego życia stają się nie do zniesienia. Ruch LUCHA zyskał niekwestionowaną rangę dzięki pracy i aktywizmowi na rzecz organizacji, które praktykują tu od dziesięciu lat. „W roku 2016 dołączyłem do ruchu, bo byłem oburzony. Nie zgadzałem się na to, co dzieje się w moim kraju, ponieważ ludzie nie mają nic pomimo tego, że są jednym narodem, w którym można znaleźć prawie wszystko – mówi Depaul Bakulu, członek LUCHA i jeden z jego rzeczników w Gomie. – Niesprawiedliwości społeczne są naglące i potrzebujemy, żeby coś się zmieniło. Musimy walczyć o kraj, który zostawimy następnym pokoleniom. Nadzieja jest niewielka, ale wciąż wierzę, że Kongo może i musi się zmienić dzięki wysiłkom swoich synów i córek”.

Bakulu, jak wszyscy w LUCHA, ma mniej niż 30 lat i zna swój kraj tylko w stanie wojny. Mimo to ma wspomnienia z dzieciństwa, kiedy grał w piłkę w wiosce, w której się urodził, blisko granicy z Rwandą. Rozmawiając o tym, co działo się w obu krajach, zdawał już sobie sprawę, że Kongijczycy zawsze byli w tyle. „Pracuję z młodzieżą, ponieważ starsi mnie zawiedli. Musimy pobudzić młodych, zachęcić ich do odkrycia swojego potencjału dla przyszłości Konga, w którym istnieje sprawiedliwość i godność. Mamy poczucie, że możemy kontrolować i obalić władzę, jeśli nie jest ona nam przychylna. Musimy się skupić na podnoszeniu świadomości obywateli, mówieniu młodym ludziom, że są suwerenami, że mogą sprawować władzę dla wspólnego dobra”.

LUCHA mobilizuje na ulicach, w szkołach i na uniwersytetach, gdzie prowadzi dyskusje i debaty na tematy niestosowania przemocy. „Zło w DRK jest tak wielkie, że ludzie zaczynają wierzyć, że kraj jest martwy, że nic nie da się zrobić. Ale wiemy, że zmiana przychodzi z małych wysiłków wielu ludzi, z drobnych działań, dlatego doprowadzamy do zmian, aby młodzież mogła przejąć inicjatywę i prowadzić działania transformacyjne” – dodaje Bakulu, całkowicie przekonany, że uda im się odmienić sytuację w kraju.

Ruch nie jest zainteresowany angażowaniem się w politykę lokalną czy krajową, ograniczając się do stwierdzenia, że ci, którzy sprawują władzę „wywodzą się z obywateli; to nasi sąsiedzi, nauczyciele i koledzy zostali posłami”, wolą skupić się na tym, by ludność znała swoje prawa i z nich korzystała. „Poprzez pracę w społeczności docieramy do ludzi wymagających wobec liderów, ludzi świadomych, domagających się sprawiedliwości. Wielkim zwycięstwem LUCHY jest nasze funkcjonowanie w bardzo brutalnym środowisku; udało nam się jednak stworzyć ruch bez przemocy. Dziesięć lat temu, za każdym razem, kiedy wysuwano żądania, odbywały się demonstracje, ludzie konfrontowali się ze sobą, a przemoc była jedynym sposobem wyrażania się. Ale dzisiaj tak już nie jest. Są inne działania… Odnosimy małe zwycięstwa, które charakteryzują naszą walkę w 53. miejscach na terytorium, na którym działamy. Duch niestosowania przemocy nadal rośnie w społeczeństwie, które ma wszelkie prawo do stosowania przemocy i nie wierzy w inne sposoby, ale które otwiera się, aby przestać to robić” – podkreśla Bakulu po stwierdzeniu, że społeczeństwu udała się polityczna zmiana i poszanowanie prawa.

Przyczyny

Kontekst, w którym narodziła się LUCHA, określało wysokie bezrobocie, M23 u bram Gomy grożące wkroczeniem oraz młodzi ludzie zastanawiający się, co dalej robić. „Wojna przyszła tutaj, ponieważ Rwandyjski Front Demokratyczny kilkakrotnie przekroczył granicę, aby zdestabilizować obozy dla uchodźców w Buyumba, w których była armia rwandyjska miała rzekomo prowadzić rekrutację i przygotowanie do ataku na Rwandę. Tej przemocy doświadczono w Gomie. Chcieliśmy coś zmienić, ale nie mogliśmy, bo nadal stosowalibyśmy te same metody, które wcześniej nie doprowadziły do zakończenia przemocy. Historie ucisku i erupcja z 2002 r. uświadomiły ludziom, że trzeba coś zrobić – dodaje Bakulu, przypominając jednocześnie, że są elastycznym ruchem, którego główną wartością jest walka bez broni. – W żadnym wypadku nie możemy zaakceptować przemocy, gdyż już jej doświadczyliśmy. Ponad osiem milionów Kongijczyków zginęło od roku 1997, kiedy triumfował pucz Laurenta Désiré Kabili przeciwko Mobutu Sese Seko, ale doświadczenie to pokazało, że przemoc nie przyniosła rezultatów zgodnych z naszymi żądaniami”.

Zapytany bezpośrednio o działalność MONUSCO w ciągu ostatnich 20. lat i o żądania ludności, aby zakończyła ona swoją misję, Bakulu stwierdza kategorycznie: „Nadzieja, którą Kongijczycy żywili, kiedy MONUSCO przybyła, zmieniła się w niezadowolenie. MONUSCO nie chroni ludności cywilnej, poniosła porażkę. Dlatego pojawiły się demonstracje. Oczekiwaliśmy, że zrobią jakiś rachunek sumienia, postawią wewnętrzną diagnozę, zredefiniują swoje działania, by położyć kres grupom rebelianckim, ale nawet Guterres (sekretarz generalny ONZ) powiedział, że nie są w stanie sobie z nimi poradzić. Muszą więc odejść. Jesteśmy narodem, jesteśmy suwerenem i chcemy dbać o dobro ludności. Jeśli MONUSCO będzie chciało pozostać, będzie to postrzegane jako współdziałanie z siłami skierowanymi przeciw krajowi, więc rozsądne jest, aby odeszli”.

Rwanda to nasz wróg

„Zrzeszamy kilka organizacji, które pracują w sieci z wrażliwymi grupami społecznymi i które dzielą zarówno problemy z finansowaniem, jak też oburzenie i złość na niepewność sytuacji społeczno-ekonomicznej ludności. Przemoc, której wschodnia część DRK doświadcza od końca ubiegłego stulecia, jest powracającą przyczyną, od której ledwo udaje im się uciec. Od roku 1994 trwają tu nieustanne wojny. Po przyjściu Rwandyjczyków wszystkie ruchy przyniosły ze sobą utratę bezpieczeństwa, mężczyźni gwałcący kobiety… Eksploatacja kopalni wywołuje wiele konfliktów, ponieważ nasi sąsiedzi chcą brać minerały bez kupowania, a robiąc to, wywołuje wojnę. Naszym wrogiem jest Rwanda, to ona wszystko prowokuje. Jesteśmy ofiarami tego, co dzieje się w tamtym kraju. Społeczność międzynarodowa powinna zająć się rozwiązaniem tego problemu” – mówi Jeanette z Ruchu na Rzecz Kobiet Rdzennych i Rodzin w Trudnej Sytuacji. Po jej wypowiedzi następuje spokojna debata, pełna szacunku do kolejności wypowiedzi i dosadna w treści.

 „Naszym pragnieniem jest powrót do naszej ziemi”

„Żyjemy z wieloma trudnościami, jesteśmy straumatyzowani. Rząd pomagał tylko w pierwszych sześciu miesiącach. Niektórzy chodzą do lasu po drewno na sprzedaż, inni żebrzą o pieniądze, jeszcze inni próbują zakładać małe biznesy” – mówi Agnes Namikenyi Balike, wskazując na działki, które ponownie wyłoniły się z lawy wulkanu oraz drewniane i żelazne konstrukcje, z których ludzie, którym udało się zebrać trochę pieniędzy, ponownie budują dla siebie domy. Siedemdziesiąt procent rodzin w wiosce Agnes nie było w stanie wrócić do swoich domów.

„Przyjmujemy ludzi przesiedlonych przez przemoc w obliczu bezrobocia, które wzrosło dziesięciokrotnie. Przyjeżdżają z daleka, ale wszyscy znajdujemy się w sytuacji absolutnej niepewności – kontynuuje. – Dla przykładu, kilogram mąki z manioku podrożał z tysiąca do dwóch i pół tysiąca franków kongijskich. Dzieci wracają ze szkoły z pustymi żołądkami i mogą żuć tylko trzcinę cukrową. Chorują, a szpitale są przepełnione” – dodaje, apelując do społeczności międzynarodowej o pomoc humanitarną.

„Plastikowe namioty z logo agencji ONZ są jedynym schronieniem dla tych, którzy nie mogli uciec, gdy półtora roku temu wulkan ponownie się uaktywnił. Ludzie znaleźli się w pułapce – mówi Jean Pierre Mayuno Kiye, pokazując zeszyt z rejestrem organizacji, które się nimi interesują – a niewielka początkowa pomoc, krowy rozdawane przez żonę prezydenta czy działki podarowane przez jego poprzednika, nie pozwoliły im na godne życie. Pozostajemy członkami 285 z blisko 7 tys. gospodarstw domowych, które kiedyś mieszkały w mojej wiosce. Tak jak rozdawanie żywności nie rozwiązuje problemu naszego głodu jutro, tak samo potrzebujemy czegoś, co nam pozwoli odbudować życie na nowo”.

Wśród potrzeb Mayuno Kiye wskazuje na wydostanie się z niezdrowego terenu, na którym przetrwali, otrzymanie pomocy w odbudowie domów oraz zaopatrzenie w „zestaw reintegracyjny” z materiałami do gotowania, materacami i kocami. „Działki nadal tam są, chociaż przykrywa je lawa. Naszym pragnieniem jest powrót do naszej ziemi”.

tekst i zdjęcia: CARLA FIBLA GARCIA-SALA

Historie z ulicy

W Freetown, stolicy Sierra Leone, co noc prostytuują się setki dziewcząt. Lokalne władze nie radzą sobie z tym problemem. Te młode kobiety zdane są jedynie na kilka organizacji pozarządowych, które pomagają im uciec z ulicy i pozostawić dawne życie za sobą.

Daddy Canada, czterdziestotrzyletni mężczyzna, który ukrywa się za pseudonimem, w roku 2018 został osadzony w Pademba Prison, centralnym więzieniu stolicy. Oskarżono go o handel dziećmi, seks z nieletnimi i wykorzystywanie seksualne kobiet. Skazano za to na osiem lat pobytu w zakładzie zamkniętym, istnym piekle na ziemi. Daddy Canada przez długi czas, stanowczo zbyt długi, zamieniał w prostytutki dziewczynki z ulicy. Jest ich bardzo dużo w tym afrykańskim kraju, gdzie ludziom brakuje środków do życia i gdzie 53% populacji, czyli około 8 milionów mieszkańców, żyje w skrajnym ubóstwie. Zadanie Daddego polegało na kontaktowaniu dziewczynek z mężczyznami, którzy płacili za ich usługi seksualne, a on pobierał za to prowizję.

Nie zawsze jednak tak było. Siedząc na drewnianej ławce na jednym z dziedzińców więzienia, w pogniecionym i postrzępionym więziennym uniformie, z różańcem na szyi, mężczyzna opowiada, że wcześniej prowadził zakład fryzjerski i kosmetyczny w Mabelli, zaludnionej dzielnicy stolicy. To właśnie tam zaczął udzielać schronienia dziewczętom z ulicy, które przychodziły do niego po pomoc. Na początku przyjmował je do siebie i dawał im pracę. Nic więcej. „Niektóre zaczęły chcieć więcej pieniędzy i wychodziły do dyskotek, barów czy klubów, aby je zdobyć. I tam się prostytuowały. Oddawały mi część tego, co zarobiły, żebym mógł im kupić jedzenie, ubrania… Oferowałem im także ochronę” – tłumaczy.

Ochrona, o której mówi, z czasem zamieniła się w wyzysk, a zakład fryzjerski i kilka szop stojących obok stały się miejscami, w których dziesiątki dziewcząt sprzedawały swoje ciała, spały i prowadziły codzienne życie. Mężczyzna ujrzał w tym szybki i łatwy zarobek. W miarę jak rosły jego dochody, rosły też dziewczynki pod jego opieką, jego władza nad nimi i jego chciwość. „Pewnego dnia jedna z dziewcząt powiedziała policji, że uprawiałem z nią seks. Rozgniewała się na mnie i dlatego poszła na policję, żeby na mnie donieść. Ale to nie była prawda, ona to wszystko wymyśliła” – mówi. Prawda czy nie, to jej oskarżenie i wiele innych dowodów przeciwko niemu doprowadziły do tego, że jako stręczyciel trafił za kratki. „Nie uważam, że robiłem coś złego. Opiekowałem się tymi dziewczynkami, to wszystko” – podsumowuje, po czym wstaje i wraca do ciemnej celi w Padembie, która będzie jego domem przez najbliższe lata.

Sprzedają się za dwa i pół euro

Trzy przyjaciółki, które mieszkają i pracują w Allen Town, przedmieściu na obrzeżach Freetown, opowiadają podobne historie. Uciekły ze swoich domów z powodu nieustannych kłótni i ubóstwa. Zostały bez rodziny. Mary Fofanah, najstarsza z dziewcząt, właśnie skończyła 18 lat. Mówi, że wszystko to jest już przeszłością, że teraz mieszka z matką i choć jest im ciężko, jakoś sobie radzą. Pozostałe dwie, Elisabeth Musa i Mabinty Sesay, w wieku 17 i 16 lat, mówią, że dalej trudnią się prostytucją. Żyjąc na ulicy, bez wykształcenia i zawodu, nie mają innej możliwości zarabiania pieniędzy. I że w ich kraju nie ma innego życia dla takich dziewczyn jak one. Wszystkie trzy mają coś do powiedzenia, przerywają sobie nawzajem i potwierdzają swoją prawdziwą codzienność: bicie, strach, choroby, chęć zarobku. „Dom opuściłam krótko po śmierci matki. Mój ojciec ożenił się ponownie, a jego nowa żona nie traktowała mnie dobrze. Nie chcieli się mną zajmować, nie byli w stanie opłacić mi czesnego, więc postanowiłam wyjechać” – mówi Elizabeth. Z kolei Mabinty nigdy nie poznała swojej mamy. Mieszkała z ojcem aż do jego śmierci. Ponieważ nie miała innych krewnych, ulica była jej jedynym wyjściem.

– Jak teraz wygląda twoje życie?

– Wychodzimy nocą w poszukiwaniu mężczyzn. Znamy miejsca, w których mogą przebywać… Potem uprawiamy z nimi seks, a gdy skończymy, wracamy do domu, by odpocząć. I tak codziennie – odpowiada Mabinty.

– Ile wam płacą?

– To zależy… Są tacy, którzy dają nawet 30 tys. leonów (ok. 12 zł), ale są też tacy, którzy dają nam zaledwie 5 tys. (ok. 2 zł). Nie każda zarobi tyle samo – mówi Elizabeth.

– A jak was traktują? Szanują was?

– Niektórzy nas biją, znęcają się nad nami lub nam nie płacą – odpowiada Mabinty.

Zanim zdąży skończyć, Elisabeth jej przerywa.

– Tak, tak, biją nas, zaczepiają, wyzywają… Traktują nas naprawdę źle.

Następnie głos zabiera Mary Fofanah: „Kiedy miałam 13 lat, zaszłam w ciążę. Powiedziałam o tym znajomemu, a on doradził mi aborcję. Poszłam więc do jakiegoś domu i dali mi tam zastrzyk. Przez trzy dni odczuwałam silne bóle, aż w końcu poroniłam. To było najgorsze doświadczenie, jakie przeżyłam mieszkając na ulicy”.

Rozmowa pomiędzy tą trójką powędrowała w kierunku wszystkich złych rzeczy, które im się przytrafiają: chorób przenoszonych drogą płciową, na które cierpią, konkretnych przypadków pobicia i maltretowania, szpitali, które odmówiają im leczenia, ponieważ są prostytutkami, uzależnień od wszelkiego rodzaju używek, skrajnej samotności, bolesnego odczucia, że nie mają w życiu nic i nikogo.

Brak ochrony

„Niektóre z dziewcząt malują się, zakładają prowokacyjne sukienki na nocne wyjście, a następnego ranka zmieniają je na mundurek i idą do szkoły. Część z nich się prostytuuje, żeby zapłacić za edukację, inne żeby kupić jedzenie” – wyjaśnia ojciec Jorge Crisafulli, salezjanin, dyrektor Don Bosco Fambul, organizacji, która w Sierra Leone prowadzi programy mające na celu zabranie nieletnich z ulicy. „Pragniemy, aby te dzieci powróciły do swoich rodzin, do szkół i nauczyły się zawodu. Chcemy, aby odzyskały kontrolę nad własnym życiem” – dodaje.

Od września 2016 r. z tych programów skorzystało ponad tysiąc dziewcząt – niektóre mieszkają w schronisku, gdzie są rehabilitowane, aby mogły zacząć od nowa, innym zapewnia się dach nad głową i wsparcie, dopóki nie będą mogły wyjść z prostytucji. Ale nie wszystkie historie mają szczęśliwe zakończenie. W ciągu pięciu i pół roku działalności misjonarz zapamiętał historie, które są jak niegojące się rany. Ojciec Jorge opowiada nam jedną: „Jest taka dziewczyna, Aminata, którą próbujemy wyciągnąć z ulicy, odkąd zaczęliśmy działać. Na początku nie miała HIV, teraz już ma. Była piękną dziewczyną, a dziś wygląda, jakby była zmęczoną życiem kobietą, a przecież nie ma jeszcze nawet 18 lat. Nie dba o siebie, nie bierze leków… I nie chce przestać się «sprzedawać». Mówi, że to sprawa rodzinna. Jej babcia była prostytutką, jej matka też się tym trudniła i widać że jej też jest to pisane”.

Tłumaczy też, że kiedy dziewczyna idzie na ulicę, prostytucja staje się kwestią przetrwania. I że często pierwszymi wrogami są władze, które powinny zadbać o jej bezpieczeństwo. „Nie możemy jednak wrzucać wszystkich do jednego worka. Jedni próbują im pomóc, wzywają pracowników socjalnych, a inni prześladują je i źle traktują. Przypadki gwałtów, nawet w środowisku policyjnym, są liczne. Potem próbują to zatuszować” – opowiada. W tej sprawie powstał dokument dotyczący handlu dziewczętami i kobietami w Sierra Leone, opublikowany przez hiszpański Instytut Studiów Strategicznych i podpisany przez Patricię Ramirez, dyrektorkę organizacji pozarządowej Child Heroes. Organizacja współpracuje z Don Bosco Fambul, który przekonuje, że aby zlikwidować prostytucję, konieczne jest stworzenie środowisk, gdzie dziewczęta poczują się bezpiecznie i do których będą mogły się zgłosić, a także uznanie przez rząd za priorytet ulepszenie procesów sądowych oraz walki z korupcją.

Stygmat prostytucji

Hawanatu Tarawallie ma 18 lat. Minęły już prawie trzy lata, odkąd postanowiła zejść z ulicy i zaprzestać prostytucji. Obecnie mieszka z matką i dwójką dzieci, które są owocem czasów, gdy za spanie z mężczyznami zarabiała od czterech do pięciu euro za noc. „Nie wiem, kto jest ich ojcem” – mówi. Hawanatu pochodzi z Congo Water, innego slumsu w stolicy Sierra Leone, gdzie bieda jest widoczna na każdym kroku, w każdym sklepie i u każdego człowieka. „Ciężko jest nam iść do przodu. Ubóstwo stwarza wiele problemów. Z minionego czasu, do którego wolę nie wracać nawet pamięcią, pamiętam przede wszystkim choroby” – wspomina. Nie miała jeszcze 15. lat, gdy zaraziła się pierwszą rzeżączką. Dziś cieszy się, że może spać pod jednym dachem z matką, która dba o nią i jej maluchy. Jednak nie wszyscy rodzice są kochający i wspierający. Stosunkowo często zdarza się, że rodzice biologiczni nie zgadzają się na powrót córki do domu, jeśli ta się prostytuuje. „Wielu mówi, że dziewczyna zhańbiła nazwisko rodziny i że dla nich już nie żyje. W przypadku dalszej rodziny – wujków, kuzynów – również napotykamy na pewne przeszkody. Czasem przyjmują dziewczynki, ale je dyskryminują, dają im mniej jedzenia, każą ciężko pracować, podczas gdy chłopcy chodzą do szkoły” – wyjaśnia ojciec Crisafulli. W procesie powrotu do rodziny jest taka jedna grupa, która nigdy nie zawodzi. Salezjanin tłumaczy: „Dziadkowie są najlepsi. Problem w tym, że jest ich bardzo mało – odsetek ludności Sierra Leone, która ma ponad 64 lata, wynosi mniej niż 3%. Może to mądrość życiowa, ale dziadków nie obchodzi, co wnuczki robiły w przeszłości. Mówią: „Jesteś moją wnuczką i koniec”. To dla nich świętość. To najbardziej humanitarny sposób, by dziewczynki wróciły do życia, by znów poczuły się wolne i godne. Niektórym się udało i teraz prowadzą własne biznesy. Wiele innych, jeszcze zbyt wiele, każdej nocy cierpi z powodu chciwości, strachu i niewolnictwa. 

tekst: JOSÉ IGNACIO MARTÍNEZ RODRÍGUEZ

fot. JOSÉ IGNACIO MARTÍNEZ RODRÍGUEZ
fot. ALBERTO LOPEZ/MISJE SALEZIAŃSKIE

fot. JOSÉ IGNACIO MARTÍNEZ RODRÍGUEZ

Półtora wieku misji

Siostry Misjonarki Kombonianki w tym roku obchodzą 150-lecie swego istnienia. Zgromadzenie – obecne dzisiaj na czterech kontynentach – z optymizmem patrzy na swoją teraźniejszość i przyszłość, zakorzenione w swoich początkach, w pracy i zaangażowaniu misyjnym sióstr.

 Założyciel

Święty Daniel Comboni założył Zgromadzenie Sióstr Misjonarek Kombonianek 1 stycznia 1872 r, choć wielu współczesnych mu ludzi uważało, że to istne szaleństwo. Nie sądzono wówczas, że kobiety mogą podjąć się tak trudnego zadania, ponieważ do tej pory prawie zupełnie nie angażowały się w posługę misyjną. Na ogół ich przeznaczeniem był klasztor lub rodzina. Około 15 lat wcześniej Daniel Comboni po raz pierwszy wyruszył do Sudanu. W ciągu niespełna roku przebywania na misjach zmarł jeden z jego towarzyszy, a pozostali czterej musieli powrócić do Włoch, by nie umrzeć w Afryce. To doświadczenie porażki odcisnęło na młodym misjonarzu wyraźne piętno. W tamtych czasach istniały instytucje religijne, które wykupywały niewolników, by kształcić ich w Europie z myślą, że później wrócą do swoich krajów i będą ewangelizować własny naród. Jednak wśród Afrykańczyków mieszkających w Europie panowała wysoka śmiertelność. Również europejscy misjonarze, którzy udawali się do Afryki, nie wytrzymywali upałów i gorączki, i szybko umierali. Działalność misyjna przypominała pole bitwy.

 Plan i początki Instytutu

W roku 1864, siedem lat po pierwszym afrykańskim doświadczeniu, Daniel Comboni modlił się przy grobie św. Piotra w Watykanie i doznał natchnienia. Zamknął się w swoim pokoju na trzy dni i spisał to, co przechodziło przez jego umysł i duszę. Dokumentem, który wówczas powstał, był Plan Odrodzenia Afryki, którego centralnym punktem było ratowanie „Afryki przez Afrykę”. Wśród pomysłów, które pojawiły się na zapisanych przez niego stronach, były trzy, jak na tamte czasy rewolucyjne. Po pierwsze, Comboni wskazywał na potrzebę tworzenia lokalnego duchowieństwa. Nie należało kontynuować systemu kształcenia księży z Afryki w Europie, ponieważ rzeczywistość pokazała, że ten model jest nie do utrzymania. Po drugie, podkreślał konieczność kształcenia ludzi świeckich. I wreszcie, uznał rolę kobiet i ich znaczenie w apostolacie misyjnym. Bez nich, jak mówił, wszelkie misje są skazane na porażkę. Kiedy wydawało się, że wszystko jest oczywiste, zwolennicy Comboniego odwrócili się od niego, argumentując, że nie są w stanie znieść tylu zgonów misjonarzy. Z tego powodu porzucili misję w Afryce Środkowej. Wówczas kardynał Barnabò doradził Comboniemu założenie instytutu misyjnego. I od tego momentu jego życie stało się pasmem wyjazdów i spotkań w Europie, Egipcie i Sudanie. Danielowi Comboniemu przyświecało motto, które dodawało mu otuchy: „Afryka albo śmierć!”. Z tą myślą założył w włoskiej Weronie, 1 czerwca 1867 r., Instytut Misyjny dla Afryki, który dał początek Zgromadzeniu Misjonarzy Kombonianów Serca Jezusowego. Jeszcze w tym samym roku zorganizował wyprawę misyjną do Sudanu, w której po raz pierwszy towarzyszyło mu szesnastu byłych niewolników i trzy francuskie zakonnice. Daniel Comboni wiedział, że te siostry nie zawsze będą mu towarzyszyć w jego misji i faktycznie 12 lat później wycofały się z Sudanu. W obliczu tej rzeczywistości uparł się, by samemu założyć zgromadzenie kobiet.

Po wielu trudach 1 stycznia 1872 r. Comboni powołał do istnienia Pobożne Matki Afryki, instytut żeński, znany dziś jako Siostry Misjonarki Kombonianki. Założył go w niewielkiej wiosce pod Weroną wraz z postulantką Mariettą Caspi, którą nazywał „swoją pierworodną”. Zgromadzenie Pobożnych Matek Afryki stało się pierwszym żeńskim instytutem misyjnym we Włoszech.

 Wikariat apostolski

Rok 1877 był bardzo ważny w życiu Comboniego. 2 lipca mianowano go wikariuszem apostolskim Afryki Środkowej a miesiąc później w Rzymie odbyła się jego konsekracja biskupia. Kilka miesięcy później (15 grudnia) opuścił Neapol wraz z trzema kapłanami, sześcioma współbraćmi oraz pięcioma siostrami i całą grupą wyruszyli do Sudanu. Podróżowali morzem, przemierzali pustynię na wielbłądach, spali na piasku, aż wreszcie po dwóch miesiącach dotarli do Chartumu. Comboni stawiał sprawę jasno: jeśli na misjach nie będzie kobiet, misje nie będą mogły być kontynuowane i wszystko będzie skazane na niepowodzenie.

 Apostolat afrykański

W tamtym czasie mało było kobiet dobrze wykształconych, dlatego Comboni uczył je dla misji, towarzyszył im jak ojciec, prowadził je i zabierał ze sobą na afrykański apostolat. W roku 1878 napisał: „Wikariat Afryki Środkowej jest największy i najbardziej pracowity; tu siostry niosą posługę. W miejscach, w których są, misja jest solidna”. W innym liście odnotował: „Jako pierwszy wprowadziłem do apostolatu w Afryce Środkowej posługę kobiety ewangelicznej i siostry miłosierdzia, która jest tarczą, siłą i gwarancją posługi misjonarza”. W lipcu 1880 r. Fortunata Quascé, Sudanka z Nubii, rozpoczęła nowicjat w El Obeid. Po raz kolejny Comboni wyszedł poza stereotypy, przyjmując do swojego instytutu kobietę z Afryki. Siostry z Instytutu Pobożnych Matek Afryki były misjonarkami, o czym sam mówił bardzo wyraźnie. Dla niego zakonnice musiały mieć duchowość i formację ukierunkowaną na misje i przez nie ukształtowaną. Na kilka miesięcy przed śmiercią napisał do ks. Giuseppe Sembiantiego, rektora dwóch instytutów misyjnych w Afryce: „Afryka potrzebuje dusz odważnych i szczodrych, które umieją cierpieć i umierać dla Chrystusa i dla czarnych”.

Krzyż i rozwój

Każda historia ma swój krzyż i swoje oblicze. Daniel Comboni musiał przeżyć pierwszą śmierć jednej ze swoich misjonarek, Marii Bertuzzi, która zmarła w El Obeid w wieku 21 lat, wkrótce po przybyciu na misje. Jeszcze tego samego roku był też świadkiem śmierci „swojej pierworodnej” – Marietty Caspi. Comboni osiem razy przemierzał pustynię, co mogli wytrzymać tylko ludzie o wielkiej sile i wierze, ale trudy, głód i gorączka sprawiły, że z czasem i on uległ. Zmarł 10 października 1881 r. w wieku 50 lat. Krótko przed śmiercią powiedział: „Ja umieram, ale moje dzieło nie umrze”. W chwili jego śmierci Zgromadzenie Sióstr Misjonarek Kombonianek liczyło 22 osoby, z których 15 przebywało w Afryce, a reszta w Weronie. Kolejne lata zgromadzenia były czasem wielkiego cierpienia. W latach 1881-1899 rebelia Mahdiego zniszczyła wszystko, co misjonarze stworzyli z wielkim wysiłkiem i poświęceniem. Część ludzi świeckich, księży i zakonnic zdołała uciec do Egiptu, ale 16 osób dostało się do niewoli. Doznawały tam wszelkich szykan, a niektóre zmarły wskutek pozbawienia ich podstawowych środków do życia. Już się wydawało, że wszystko obróci się w ruinę. Jednak w ciągu kilku lat po zakończeniu rebelii misjonarze i misjonarki powrócili do Sudanu, tym samym udowadniając, że duch założyciela i jego pasja do Afryki i Ewangelii nie osłabła.

W latach 1930-1960 zgromadzenie  trafiło do innych afrykańskich krajów. Dotarło także do Stanów Zjednoczonych i Ameryki Łacińskiej oraz na Bliski Wschód. Rozpowszechniło się również w Europie. I choć nie jest to duże zgromadzenie, to jednak Siostry Misjonarki Kombonianki potrafią pokazać swoją obecność, zwłaszcza pośród niesprzyjającej rzeczywistości. Siostry przeżyły wypędzenie z Sudanu w 1964 r., rebelię Simby w dawnym Zairze w tym samym roku oraz wojny w Demokratycznej Republice Konga. Siostra Liliana Rivetta zginęła w 1981 r. w wymianie ognia w Ugandzie, a cztery lata później siostra Teresa dalle Pezze wpadła w zasadzkę w Mozambiku. Daniel Comboni stworzył rodzinę misyjną, do której należą księża, bracia i siostry zakonne oraz osoby świeckie. On sam, choć często nierozumiany, wyprzedził swoje czasy, a swoją pasją misyjną nadal zaraża kobiety konsekrowane, które należą do zgromadzenia. Comboni nie mylił się, mówiąc: „Ja umieram, ale moje dzieło nie umrze”, ponieważ dzisiejszy instytut jest obietnicą, że będzie ono wciąż  trwało.

Jubileusz 150-lecia to czas łaski, zatrzymania się, wspominania, dziękowania, oceniania, a przede wszystkim słuchania wewnątrz i na zewnątrz naszego zgromadzenia, słuchania przeszłości i teraźniejszości, a także wyobrażania sobie przyszłości. Chcemy przeżyć ten rok poprzez podróż złożoną z różnych etapów: Narodziny – charakteryzujące się niepewnością i bardzo kruchymi początkami, kiedy jednak św. Daniel Comboni wierzył, że jego pomysł jest dziełem Boga. Najpierw całą swoją ufność pokładał w małych przejawach życia, w młodziutkiej s. Marietcie Caspi, która jako pierwsza zapukała do naszych drzwi. Dowód: wkrótce po śmierci założyciela, w 1881 r., wybuchła rebelia Mahdiego, która spowodowała długie i bolesne uwięzienie naszych sióstr w Sudanie. Ekspansja: świetnym posunięciem było podjęcie przez zgromadzenie decyzji o wyjściu poza Afrykę, z interpretacją charyzmatu zaktualizowaną do znaków czasu. Ta odwaga nie tylko potwierdziła specyfikę naszego charyzmatu, ale go wzbogaciła, sprawiając, że instytut wzrastał w swoim międzynarodowym charakterze. Kontynuacja podróży: zakończenie tego roku otworzy nas na nowe odpowiedzi na kolejne wyzwania, które stawia przed nami teraźniejszość. Żyjemy w czasach wielkich przemian, które wymagają wiary i śmiałości, słuchania i oceny. W czasach, które zmuszają zgromadzenie do reorganizacji, do dokonywania priorytetowych wyborów dotyczących naszej obecności, do odpowiedzi na pilne potrzeby ludzkości, potwierdzając nasze powołanie jako „kobiet Ewangelii” wezwanych do głoszenia Chrystusa poprzez pracę na rzecz wspólnej sprawy z tymi, którzy żyją na peryferiach naszej historii.

Luigina Coccia, przełożona generalna Sióstr Misjonarek Kombonianek

tekst: S. MARÍA DEL PRADO FERNÁNDEZ MARTÍN SMC

zdjęcia: ARCHIWUM SIÓŚTR MISJONAREK KOMBONIANEK

Beatyfikacja o. Józefa Ambrosolego

Wczoraj, tj. w niedzielę 20 listopada 2022 r. został beatyfikowany o. Guiseppe Ambrosoli, kombonianin. Uroczystość miała miejsce w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa w Kalongo, w Ugandzie. To właśnie w tym miejscu ojciec Ambrosoli posługiwał przez ponad dwadzieścia lat na misji, jako lekarz.

Proces beatyfikacyjny ojca Giuseppe Ambrosoli rozpoczął się w sierpniu 1999 r. w Kalongo, a 7 maja 2004 r. zatwierdzono go w Rzymie pod względem kompletności i jakości dochodzenia beatyfikacyjnego, jeśli chodzi o zeznania i dokumenty. Dziesięć lat później teolodzy zaakceptowali dokument zwany Positio zawierający wszystkie dane na temat kandydata na ołtarze oraz zeznania świadków. Doprowadziło to w grudniu 2015 r do uchwalenia dekretu o heroiczności cnót lub męczeństwie (Decretum Super Virtutibus) naszego współbrata i sługi Bożego, ojca Ambrosoli. Został wówczas uznany godnym nowego tytułu – Sługi Bożego.

W międzyczasie w ugandyjskim Moroto prowadzono dochodzenie w sprawie cudu dokonanego za wstawiennictwem ojca Ambrosoli. Lucia Lomokol, kobieta z plemienia Karimojong, została uzdrowiona z nieuleczalnej choroby. Zostało ono uznane przez komisję lekarską jako nagłe, całkowite, trwałe i naukowo niewytłumaczalne. W roku 2019 Specjalny Kongres Teologów jednogłośnie uznał związek pomiędzy osobą ojca Ambrosoli a uzdrowieniem i cudowny charakter tego wydarzenia.

Całość dokumentacji przedstawiono zgromadzonym biskupom i kardynałom, a papież Franciszek oficjalnie podpisał Decretum Super Virtutibus. Początkowo ceremonia beatyfikacji miała odbyć się 22 listopada 2020 roku, ale z powodu pandemii COVID 19, postanowiono ją przełożyć i tak, na ta uroczystość musieliśmy poczekać jeszcze dwa lata. Przewodniczył jej nuncjusz apostolski w Ugandzie,  abp Luigi Bianco.

Wierzymy, że całe nasze zgromadzenie misjonarzy Kombonianów jest wezwane do przyjęcia odpowiedzialności za uznanie świętości misyjnej ojca Ambrosoli. Nasz współbrat obdarzony był szczególną łaską, którą mógł wyrazić w swojej misyjnej służbie pracując dla dobra miejscowej ludności, z prostotą i dobrocią równą głębi jego życia wewnętrznego. 

 

Życie jest radosnym tańcem

Pielgrzymka do boliwijskiego sanktuarium Matki Bożej z Socavon to proces nawrócenia i pragnienie większej zażyłości z Bogiem.

Obchody karnawału w boliwijskim mieście Oruro są bardzo popularnym wyrazem religijności, która splata tradycje chrześcijańskie z tradycjami ludów andyjskich. Wyraża bliskość i szacunek do Najświętszej Marii Panny, łącząc obchody Matki Bożej Gromnicznej i Matki Bożej z Socavon, czczonej głównie w obszarach górniczych. W karnawałową sobotę odbywa się tu pielgrzymka do sanktuarium Socavon. Na trasie pięciu kilometrów tysiące tancerzy przedstawiają kilkanaście rodzajów tańców, pokazując w ten sposób, że całe życie to radosny taniec. Jednym z symboli tego festiwalu jest morenada, taniec wyrażający poszukiwanie wolności. Sięga on czasów, kiedy Afrykanie – uprowadzeni do niewoli, aby pracować w boliwijskich kopalniach – uciekli do dżungli i zintegrowali się z rdzennymi kulturami w poszukiwaniu wolności. Jeden z typów morenady stworzyła społeczność Cocani, która od wielu lat uczestniczy w tej pielgrzymce, śpiewem i tańcem z miłością wielbiąc Najświętszą Dziewicę. Ich pieśni przekazują pielgrzymom przesłanie nadziei i życia, a rytmiczne utwory doceniają zarówno mieszkańcy, jak i liczni przybysze uczestniczący w pielgrzymce.

Na szczególną uwagę zasługuje pieśń „Sombrerito”, skomponowana przez Christiana Lopeza Alarcona, a zinterpretowana przez grupę Doble Via. Strofa „Tańczę dla mojej Madonny w karnawale… dla mojej Matuchny Gromnicznej, z wiarą i oddaniem, pielgrzymuję bez zmęczenia i bólu aż do Socavon”. Przywołuje ona tradycyjne znaczenie pielgrzymki, postrzeganej jako obowiązek z głębokim sensem cierpienia. Podobnie brzmią słowa refrenu innej popularnej pieśni anonimowego autora, często słyszane w sanktuarium: „U Twoich stóp, Matko, kładę ciężar udręki i tysiąca boleści”. Wersety pieśni „Sombrerito” ukazują również pielgrzymkę jako doświadczenie, w którym każdy jej uczestnik zdaje sobie sprawę z obietnic udzielonych nam przez Maryję i wyrusza w podróż, pokonując zmęczenie i ból.

Śpiewem i tańcem pielgrzymi wyrażają swoją wiarę i oddanie wizerunkowi Maryi – „mojej Matuchnie Gromnicznej” – z którym tańczą, trzymając blisko siebie i przeżywając zarówno duchową, jak i fizyczną pielgrzymkę. Ta wizja jest zgodna z dokumentem o pielgrzymkach z Wielkiego Jubileuszu Roku 2000, który mówi, że pielgrzymka jest procesem nawrócenia, pragnieniem zażyłości z Bogiem i ufną prośbą o zaspokojenie potrzeb materialnych. Rzeczywiście, podczas tańca każdy rozważa własne życie. Zaczyna przyjmować jego blaski i cienie w nadziei, że będzie w stanie przekształcić i uzdrowić negatywne sytuacje, a tym samym żyć w harmonii i równowadze z otaczającym go światem i samym sobą.

„Białe złoto” a erozja ziem

Lesotho to niewielkie państwo położone w południowej Afryce. Bogactwo wynikające z obfitości wody nie uchroniło tego kraju przed dziesięcioleciami degradacji coraz bardziej wyjałowionej ziemi. Rząd, społeczeństwo obywatelskie i społeczności wiejskie starają się rozwiązać ten problem przy wsparciu technicznym i finansowym społeczności międzynarodowej.

Podczas lotu nad Lesotho wyraźnie widać granicę z Republiką Południowej Afryki, która w całości otacza ten jeden z najmniejszych krajów Afryki kontynentalnej. Widoczne pęknięcia i ogromne szczeliny w ziemi są dowodem na dziesięciolecia erozji, której obecnie próbuje zaradzić międzynarodowy projekt prowadzony przez Departament Gospodarki Wodnej. Kraj znany jest jako królestwo w niebiosach. Dwie trzecie jego powierzchni zajmują góry, a najwyższy szczyt – Ntlenyan – ma wysokość 3 482 m n.p.m. Na obszarze 30 tys. kilometrów kwadratowych mieszka nieco ponad dwa miliony ludzi, a dochód na jednego mieszkańca wynosi ponad 1100 dolarów i jest pięć razy niższy niż w RPA, choć kraj posiada podstawowe bogactwo naturalne, jakim jest woda w którą zaopatruje 12 milionów mieszkańców RPA.

Przez Lesotho przebiega pasmo górskie Drakensberg, od północy graniczące z południowoafrykańskim regionem Kuazulu-Natal, tworząc płaskowyż o wysokości od 2700 do 3200 m n.p.m. Ma on kluczowe znaczenie dla hodowli zwierząt i rolnictwa, jest także źródłem rzeki Tugela, która płynie na wschód przez ponad 500 km, oraz rzeki Orange, która płynie przez zachodnią część kraju i jest najważniejszą rzeką RPA. Dopływy rzeki Caledon ciągną się wzdłuż stukilometrowej zachodniej granicy kraju w Górach Maloti do prowincji Wolne Państwo w RPA. Na jej najwyższych szczytach nawet latem można zobaczyć śnieg – zimą temperatury spadają poniżej -20°C. Jej wody zasilają rzekę Senqu, która z kolei zasila Namibię i Botswanę. Według Światowego Funduszu na rzecz Przyrody jest to bioregion (przestrzeń większa niż ekosystem), którego gleba składa się z piaskowca i łupków, a pokrywa ją bazalt.

Arterie suchego lądu

Rzeki Orange, Tugela i dopływy rzeki Caledon są znaczącym źródłem słodkiej wody w Afryce Południowej, mimo to Lesotho jest jednym z najsłabiej rozwiniętych krajów świata – znajduje się w dolnej części Wskaźnika Rozwoju Społecznego (Human Development Index) na 165. miejscu spośród 189 krajów. Położone jest jednak w sąsiedztwie jednej z największych gospodarek kontynentu, której topografia jest bardziej dostępna i przydatna dla zwierząt gospodarskich i rolnictwa.

„Zbocza wzgórz wznoszą się na wysokość od 1800 do 2100 metrów, a na nizinach wysokość spada do 1500 metrów. Gleby górskie są pochodzenia bazaltowego, płytkie, ale bogate, podczas gdy na nizinach podglebie składa się z piaskowca, więc erozja rozprzestrzeniła się i poważnie zniszczyła całe terytorium – wyjaśnia Makomoreng Fanana, przewodniczący ruchu Renoka, który działa jako łącznik pomiędzy społecznościami wiejskimi, społeczeństwem obywatelskim i rządem w celu ratowania zarówno ziemi, jak i wody wzbogacającej kraj. Renoka to ruch na rzecz zintegrowanego zarządzania, który oznacza «Jesteśmy jedną rzeką». Pokazuje on, że społeczności tubylcze, specjaliści i eksperci, i osoby indywidualne są razem, płyną w tym samym kierunku, a my jesteśmy silniejsi, gdy jesteśmy zjednoczeni. Lesotho zaczęło cierpieć z powodu zmniejszania się powierzchni terenów jeszcze przed uzyskaniem niepodległości, ale wyciągnęliśmy wnioski i wiemy, że jedna instytucja sama nie rozwiąże problemu; potrzebujemy siebie nawzajem” – mówi Fanana, zauważając, że jego działania są realizowane w ramach Departamentu Spraw Wodnych, który odpowiada za kontrolę wody, jej jakość, ilość, źródła i zarządzanie. „Głównym źródłem wody są tereny podmokłe znajdujące się na obszarach zarządzanych przez inne ministerstwo, ale musimy też brać pod uwagę struktury samorządowe i wodzów plemiennych. Aby uznać teren podmokły za obszar chroniony, musimy osiągnąć zgodę i zrozumieć, dlaczego i w jakim celu podejmuje się taką decyzję” – kontynuuje.

 

Zintegrowane zarządzanie

Dziewięćdziesiąt procent podmokłych terenów Lesotho znajduje się w północno-wschodniej części kraju i zapewnia spływ wody rzekami do innych regionów na południu kontynentu. „Naszym celem jest zarządzanie ziemią i wodą oraz ich ochrona. Ale także poprawa codziennego życia mieszkańców miejscowości, na terenie których znajdują się źródła rzeki, zapewniając rozwój gospodarczy i zrównoważone użytkowanie w przyszłości dla obecnych i przyszłych pokoleń” – tłumaczy Fanana. Kierownik Renoki twierdzi, że podejmowano kilka prób rozwiązania problemu odwadniania gruntów, ale nie powiodły się one, ponieważ „podejście było odgórne, a nie zrównoważone i horyzontalne”, a sukces był ograniczony do czasu trwania projektów. „Teraz poszerzamy wiedzę ludzi na temat tego, co się dzieje i inwestujemy w zmianę zachowań poprzez opracowywanie interwencji opartych na społeczności” – przekonuje Fanana. Tym dużym projektem, mającym na celu przeciwdziałanie degradacji ziemi, kieruje Mokake Mojakisane, Komisarz ds. Wody. „Dzielimy wodę z RPA, Botswaną i Namibią, a naszym celem jest, aby 70 metrów sześciennych na sekundę – obecnie 25 – było przesyłane z Lesotho do rzeki Vaal w RPA, co odpowiada 46% jej przepustowości. W naszym programie uwzględniamy zarządzanie dorzeczami, ponieważ nasz kraj jest poważnie zdegradowany z powodu niewłaściwego wykorzystania ziemi i źródeł zasobów, a to może być szkodliwe, ponieważ jesteśmy krajem o dużej ilości wody” – wyjaśnia Mojakisane, zauważając, że jego kraj korzysta z 50 procent zużywanej energii hydroelektrycznej, reszta jest importowana z krajów sąsiednich.  Rząd w Maseru przeznacza pięć milionów euro na projekt zintegrowanego zarządzania działem wodnym, który zostanie ukończony do końca 2023 roku.

Brak środków finansowych w kraju sprawia, że rozwój przydomowych źródeł wody na potrzeby własne nie nadąża za potrzebami ludności. „Mamy partnerów, takich jak Unia Europejska, Bank Światowy, Afrykański Bank Rozwoju, niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych i banki arabskie, z którymi udało się nam zbudować tamę, która zaopatruje główne miasta kraju, ale są to obszary miejskie, a wioski, przez które przebiega rurociąg, czyli obszary wiejskie, nie mają do niego dostępu. To właśnie musi się zmienić” – mówi Mojakisane.

Zależność od RPA

Każdego roku około 800 milionów metrów sześciennych wody opuszcza Lesotho i trafia do RPA. Słodka woda nie zawsze jest dostępna dla społeczności mieszkających w pobliżu zapór ze względu na ograniczenia. Zmusza to miejscową ludność do korzystania z niezabezpieczonych źródeł, które często stają się ogniskiem zakażeń lub epidemii biegunki, spowodowanych spożyciem skażonej wody.

Według Urzędu ds. Rozwoju Wyżyn Lesotho w latach 1996-2020 kraj zarobił 709,5 mln euro na sprzedaży 16,401 mld metrów sześciennych wody pitnej do RPA. W roku 2020 było to 65,6 mln euro za 780 mln metrów sześciennych, co władze Lesotho i RPA nazwały „przykładem udanej współpracy regionalnej”. W praktyce jednak miało to niewielki wpływ na poziom życia ludzi, którzy codziennie widzą, jak wydobywa się ich cenne „białe złoto”.

Problem wynikający z faktu, że kraj otoczony jest wodą, do której jego mieszkańcy nie mają otwartego i swobodnego dostępu, jest rozwiązywany przez takie organizacje jak: Renoka, Południowoafrykańska Wspólnota Rozwoju, Caritas USA, Orange-Senqu River Comisson oraz dzięki finansowaniu przez Unię Europejską i Niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Urząd ds. Rozwoju Wyżyn Lesotho realizuje jeden z najambitniejszych projektów inżynieryjnych w Afryce, którego celem jest zbieranie wody (średnia roczna suma opadów wynosi ponad 1000 l/m2) z głównych rzek kraju i tworzenie dużych sztucznych jezior do jej magazynowania. Woda jest transportowana tunelami z północy do rzek RPA, aby dotrzeć do tamy na rzece Vaal, od której zależą gęsto zaludnione obszary miejskie i przemysłowe Johannesburga i Pretorii. Pomysł ten powstał w latach 50. ubiegłego wieku, ale dopiero w 1986 r. podpisano porozumienie, którego drugi etap rozpoczął się w 2000 r., kiedy to zmieniono i parafowano umowę częściową, która do tej pory nie była ponownie rozpatrywana, mimo że pierwotne porozumienie przewidywało, że należało ją zrealizować w 12 lat.

W pierwszej fazie 27 tys. ludzi straciło swoje domy i ziemię w wyniku kilku oficjalnych umów kompensacyjnych i kontrowersyjnych programów przesiedleń. Tereny zamieszkane w pobliżu jezior były zalewane. W roku 1995 założono Ogród Botaniczny Katse, aby ocalić 149 gatunków roślin, które ucierpiały w wyniku zalania terenu. Zmniejszone przepływy rzek wpłynęły na gatunki zwierząt, takie jak strzebla Maluti – ryba mierząca mniej niż 5 centymetrów i będąca doskonałym wskaźnikiem czystości wody. Pozytywnym aspektem było utworzenie 4 tys. tymczasowych miejsc pracy przy budowie i obsłudze zapory Katse oraz kolejnego tysiąca przy zaporze Mohale.

„Dobrym rozwiązaniem byłoby porozumienie z RPA w celu podwyższenia opłat licencyjnych za eksploatację wody, a pod względem społecznym Lesotho musiałoby zadbać, by zapory nie były postrzegane jako południowoafrykańskie. Traktat powinien zostać zrewidowany, aby poprawić to, czym się dzielimy, a zarządzanie nim powinno leżeć w gestii Lesotho, ponieważ są to nasze zasoby naturalne, od których jesteśmy zależni” – wyjaśnia Mojakisane, podkreślając niepewność, z jaką ziemia jest nadal eksploatowana. Traktory są rzadkością w Lesotho. Większość rolników przy orce wykorzystuje zwierzęta.

Wpływ na ludność

Pięćdziesiąt kilometrów na południe od Maseru, stolicy kraju, na podmokłych terenach Puete, gdzie prawie nie ma już wody, młody rolnik z daleka obserwuje, jak jedna z jego krów właśnie urodziła cielę, które wkrótce stanie na czworakach i zostanie wyczyszczone przez matkę. Uśmiechając się z zadowoleniem, opowiada, że studiuje w mieście, ale kiedy tylko może, wraca do wioski, aby pomóc rodzinie w pracach polowych. „Pozwalam krowom chodzić, gdzie chcą, ponieważ nie ma już tu wody, więc mogą się swobodnie paść. Mówi się, że kiedyś ten teren wyglądał zupełnie inaczej” – stwierdza, wskazując na wąwóz, który stał się sercem mokradeł.

„Staramy się rozpowszechniać informacje w społecznościach i dotrzeć z przekazem do wszystkich. Zrobiliśmy to na północy, a w tym roku zrobimy to na południu, tak aby ludzie zrozumieli, że projekt ma na celu powrót wody na te tereny, ponieważ nie jesteśmy w stanie jej zatrzymywać. Prace w tym celu się toczą” – dodaje Mojakisane, podkreślając, że jest to wspólna odpowiedzialność, ponieważ przesył wody zależy od RPA, a wytwarzanie energii elektrycznej od Lesotho.

„Społeczności, które są częścią ruchu Renoka, będący programem zmian, niecierpliwie czekają na rozpoczęcie działań tam, gdzie nie zostały one jeszcze wdrożone. Są gotowe, ale chcemy, aby projekt należał do nich, a nie był narzucony z Maseru. Łańcuch działa, ponieważ społeczności nas informują, my mamy techników, wspólnie z nimi identyfikujemy wyzwania, a oni pokazują nam, jak te miejsca wyglądały kiedyś. Określamy zmiany i to, co należy zrobić” – mówi Fanana, wyjaśniając, że starają się odtworzyć naturalne „gąbki”, które zatrzymywały wodę na mokradłach podczas deszczu, a w czasie suszy filtrowały ją w głąb ziemi, zapobiegając jej wysychaniu.

Według wstępnych badań przeprowadzonych przez kilka organizacji międzynarodowych, potwierdzonych przez Renokę, od roku 2015 utracono od 63% do 80% terenów podmokłych w Lesotho. „Nie mamy wyboru, musimy działać, realizować projekty, które przynoszą rezultaty, jak na przykład to, co robimy z Unią Europejską. Udowodniliśmy, że możliwe jest odwrócenie procesu degradacji niektórych terenów lub zatrzymanie ich degradacji poprzez umożliwienie ziemi odpoczynku i regeneracji. Zmieniamy gospodarkę gruntową i zadziwiające jest to, że gatunki, które nie występowały przez 20 lat, pojawiają się ponownie” – podsumowuje Fanana.

Inwestycje w wiedzę (uświadamianie, dlaczego należy eliminować odpady, kiedy i jak usuwać chwasty, zbierać kamienie powodujące erozję i wdrażać techniki zbierania wody) oraz zaangażowanie społeczności są kluczem do zakończenia rozdźwięków, które panują w kraju. Obecnie w dorzeczach Mohokare, Makhaleng i Senqu, które skupiają sześć rzek, wdrażany jest plan, którego celem jest „zapewnienie odpornego na zmiany klimatu rozwoju społeczno-gospodarczego.

tekst i zdjęcia: CARLA FIBLA GARCÍA-SALA  

tłumaczenie: ALEKSANDRA RUTYNA

Siostra Kombonianka zamordowana w Mozambiku

Wieczorem 6 września terroryści zaatakowali misję Chipene w Mozambiku i zamordowali siostrę komboniankę Marię De Coppi, która pracowała w tym kraju od roku 1963. Pozostałe dwie siostry ze wspólnoty – s. Eleonora Reboldi, Włoszka, i s. Angeles Lopez Hernandez, Hiszpanka – zdołały uciec i ukryć się w lesie wraz z grupą młodych dziewcząt. Sprawcy zniszczyli całą misję: podpalili kościół, dom sióstr i szpital. Należą oni do grupy Dżihadystów Al-Shabaab, która od lat terroryzuje niektóre regiony Mozambiku.

Siostra Gabriela Bottani, siostrzenica zamordowanej misjonarki, również kombonianka, opowiada, że tuż przed atakiem, podczas rozmowy z ciocią, dowiedziała się o zbliżających się do misji terrorystach i że wielu przerażonych ludzi ucieka do lasów. „Jesteśmy jedynymi misjonarkami, które tu pozostały” – powiedziała s. Maria. Wraz z nimi pozostało tylko kilka dziewcząt, które mieszkały w internacie prowadzonym przez siostry. 

Pod koniec tej rozmowy s. Gabriela usłyszała w telefonie jakby silne uderzenia i głos cioci: „Papai, papai” (spokój, spokój – to forma grzecznościowa zwracania się do dorosłych stosowana w niektórych rejonach Afryki). „Potem znowu usłyszałam głośny odgłos, być może był to wystrzał, i obcy głos kobiecy powtarzający słowa: „Miłosierdzie, miłosierdzie, miłosierdzie”. Kolejne ostre dźwięki przypominały wystrzały kul, a potem była już tylko głęboka cisza” – wspomina z bólem s. Gabriela.

Obecnie sytuacja społeczna i polityczna w Mozambiku jest bardzo trudna, dlatego módlmy się żarliwie o pokój dla jego narodu.

opr. Misjonarze Kombonianie