Marzenia brata Alfredo

Tym razem opowiem Wam o bracie Alfredo Fiorinim, kolejnym wielkim misjonarzu komboniańskim. Z pewnością wiecie, że w Zgromadzeniu Misjonarzy Kombonianów oprócz kapłanów, biskupów czy ludzi świeckich, którzy współpracują z nami w dziele ewangelizacji, są też bracia zakonni. Nie są to oczywiście osoby, które mają jakieś trudności, np. z nauką, i dlatego decyduje się zostać bratem. Pośród nas bowiem jest wielu braci po studiach, którzy służą ludziom według swojej profesji. Każdy z nich jest konsekrowany Bogu dla misji ewangelizacyjnej (jak ojcowie) w duchu świętego Daniela Comboniego.

Zanim brat Alfredo Fiorini wstąpił do Zgromadzenia Misjonarzy Kombonianów ukończył studia medyczne i był praktykującym lekarzem. Po wstąpieniu do zgromadzenia rozpoczął studia filozoficzne i teologiczne jak jego koledzy przygotowujący się do kapłaństwa. Kiedy zbliżał się czas święceń kapłańskich, po dość długim i intensywnym czasie modlitwy i refleksji, zdecydował się zostać bratem zakonnym, by być bliżej ludzi cierpiących. Czuł, że Pan Bóg powołuje go, by poświęcił się leczeniu ludzi w Afryce, która była bardzo utrudzona i ciepiąca. Jako kapłan-misjonarz musiałby przede wszystkim głosić Słowo Boże i sprawować sakramenty, a powołanie na brata zwalniało go z tej misji i pozwalało na całkowite oddanie się chorym i głoszenie Chrystusa swoimi czynami.

Poznałem w życiu różnych braci, ale szczególne wrażenie wywarli na mnie dwaj z nich. Pierwszy to brat Daniele Giusti, który obecnie pracuje w naszej rzymskiej kurii, ale przez większość swojego życia posługiwał w Ugandzie jako lekarz. Drugi natomiast to brat Romeo Hernan z Peru. On też jest lekarzem, a swoją służbę misyjną odbywa w Kongo. Ci dwaj bracia pokazali mi piękno braterskiego powołania. To fantastyczni ludzi i misjonarze. Z całego serca kochają Boga, Kościół i swoje medyczne powołanie. Są szczególnie wrażliwi na cierpienie drugiego człowieka. To wielki dar spotkać tego typu ludzi na swojej drodze.

Brat Alfredo Fiorini urodził się 5 września 1954 r. we włoskim mieście Terracina, nieopodal Rzymu. Był pierwszym z czworga dzieci Tildy Bracconi i Elio Fiorini. Rodzice głęboko wierzyli w Boga i tę miłość do Niego oraz ludzi starali się od najmłodszych lat wpoić swoim dzieciom. Ojciec był przewodniczącym parafialnej Akcji Katolickiej (jest to ruch osób świeckich, którego celem jest działalność ewangelizacyjna i charytatywna). Młodszy brat Alfredo o imieniu Fabio po skończeniu szkoły średniej wstąpił do seminarium i został kapłanem diecezjalnym. Natomiast siostry – Patrizia i Roberta – wyszły za mąż. Zawsze były głęboko związane z Alfredem, mimo że dzieliła ich spora odległość geograficzna. Jak widać, brat Alfredo wyrastał w pięknej, kochającej się rodzinie zbudowanej na wierze. To środowisko rodzinne ukształtowało go i dało dobre podstawy do dalszej formacji ludzkiej i chrześcijańskiej.  

W postawie Alfredo Fioriniego najbardziej ujmuje fakt, że był takim zwyczajnym chłopcem. Nic wcześniej nie wskazywało, że kiedyś rozpocznie się jego proces beatyfikacyjny albo że stanie się tak rozpoznawalny – przed wszystkim w swoim mieście Terracina czy w zgromadzeniu komboniańskim. Jako dziecko nie wyróżniał się spośród swoich kolegów i koleżanek. Skończył szkołę podstawową i średnią w rodzinnym mieście. Następnie podjął studia medyczne na uniwersytecie w Sienie i w wieku 26 lat został lekarzem.  W międzyczasie spotkał misjonarzy kombonianów i dzięki temu zrodziło się jego powołanie misyjne. Był osobą niezwykle wrażliwą, dlatego nie pozostał obojętnym na cierpienie mieszkańców Afryki. Mając 28 lat zdecydował się na rozpoczęcie formacji misyjnej, która przygotowała go do wyjazdu na misje do Afryki. Przełożeni wysłali go do Mozambiku. Młody Alfredo marzył, by leczyć ludzi cierpiących i budować miejscowe struktury medyczne. Niestety, jego marzenia zostały brutalnie przerwane 24 sierpnia 1992 r., kiedy jadąc do szpitala w Aula, grad kul z kałasznikowa podziurawił jego samochód i odebrał mu życie. Miał zaledwie 38 lat. To były bardzo trudne czasy dla Mozambiku, ponieważ trwała tam wtedy wojna domowej. Renamo i Frelimo, dwa wrogie sobie ugrupowania polityczne i militarne, dewastowały cały kraj i życie miliona mieszkańców. Brat Alfredo był ich kolejną niewinną ofiarą.

Śmierć tego młodego misjonarza, który przybył z dalekich Włoch, by leczyć miejscowych ludzi i pomagać im, wstrząsnęła całym krajem, ale także oprawcami tego tragicznego wydarzenia. Bowiem owocem tej bezsensownej śmierci było podpisanie traktatu pokojowego, gdyż przedstawiciele obu partii w końcu zasiedli razem do stołu. Po 17. latach krwawych i bratobójczych walk pokój zapukał do drzwi tego kraju. Niestety, trzeba było tej ofiary, żeby zaszły pozytywne zmiany.

Kolejną inspirującą rzeczą w życiu brata Alfredo jest fakt, że był człowiekiem marzeń. Nie o bogactwie, sławie, władzy czy doświadczaniu wszelkich możliwych przyjemności. On miał piękne marzenia, Boże marzenia. Bardzo pragnął opiekować się ludźmi chorymi. 

W obecnych czasach wiele krajów Afryki Subsaharyjskiej dalej nie ma odpowiedniej opieki medycznej. Mnóstwo ludzi umiera. Są wśród nich przede wszystkim kobiety, które umierają podczas porodu, a także dzieci tracące życie z powodu malarii czy niedożywienia. W Zambii, gdzie miałem możliwość służyć przez 10 lat jako misjonarz, na własne oczy widziałem, jak trudna jest opieka medyczna. Nasza komboniańska parafia w Chamie (miasto znajduje się na północnym wschodzie Zambii w Lunagwa Valley) jest bardzo rozległa, rozciąga się w promieniu 150 km, a jest tam tylko jeden szpital z jednym lekarzem. Aż trudno sobie wyobrazić, jak to może funkcjonować. Ludzi pokonują na rowerze lub pieszo dziesiątki kilometrów przez sawannę, by dotrzeć do celu. Oczywiście, w dużych miastach jak Lusaka, która jest stolicą kraju, czy Livingstone albo Kabwe jest dużo lepiej, ale większość ludzi żyje na wsi, gdzie sytuacja jest naprawdę dramatyczna. W związku z tym zrodziła się idea, żeby pomóc wspólnocie w Mwira w budowie małego szpitala (Mwira jest naszą najbiedniejszą wspólnotą i najbardziej oddaloną od cywilizacji). Miejscowi ludzie przygotowali cegły i piasek, a nasza wspólnota zajęła się projektem i szukaniem sponsorów. Pracę ukończyliśmy po trzech latach w 2017 r. Radość wszystkich była przeogromna, to jako prezent z nieba. Po tym wydarzeniu ludzie z innych Kościołów dołączali do katechumenatu, by po 4. latach przyjąć chrzest i należeć do Kościoła katolickiego. Czyniąc takie dzieła miłosierdzia, czuliśmy się wszyscy szczęśliwi i spełnieni, chociaż kosztowało nas to wiele trudu i wyrzeczeń. Teraz ten szpital codziennie przyjmuje dziesiątki ludzi, ratując im życie.

Takie właśnie marzenia miał bohater dzisiejszego artykułu. Niestety, nie było mu dane, by urzeczywistnić swoje pragnienia i cieszyć owocami własnej pracy. Jego przesłanie solidarności i troski o każdego człowieka – przede wszystkich Mozambijczyków – jest wciąż aktualne i odbija się echem do nas, ludzi młodych, że warto mieć marzenia Boże a nie światowe, bo kto realizuje Boże marzenia, ten czuje się spełniony i szczęśliwy, chociażby one kosztowały wiele trudu i wyrzeczeń. 

Drodzy Młodzi, brat Alfredo miał głęboką więź z Jezusem, poznał Go, kochał z całego serca i naśladował wiernie przez całe swoje krótkie życie. Miłował też Kościół jako wspólnotę uczniów Chrystusa, chociaż też nie szczędzono jej krytyki jak w dzisiejszych czasach. Poniższy wiersz obrazuje, że dla brata Alberto Bóg był Kimś najważniejszym. Uczyńmy z niego naszą wspólną modlitwę:

O Panie,

ziemia lśni jako symbol Twojej obecności.

Wszystko jest skąpane w Twym blasku i życiu.

Spraw, o Panie, by każdy aspekt piękna zrodził w mym sercu dobro i miłość.

Każdy z nas jest odbiciem Twego wiecznego blasku. Każdy z nas jest lustrem, które powoli z czasem matowieje, jeśli na niego nie spoglądasz z miłością.

Spraw, o Panie, by świadomość Twej obecności nauczyła mą duszę delikatności. Delikatności także wobec mnie samego, pękniętego lustra Twojej miłości.

Uczyń mnie, o Panie, świadomym Twej obecności, która wybacza,

Uczyń mnie, o Panie, świadomym kruchość mojej egzystencji!

tekst: o. Paweł Opioła MCCJ

 

 

 

 

Brama pomiędzy Ameryką Północną i Południową

To bolesna historia, która trwa do dziś – napięcia wewnętrzne sprzyjające szerzeniu się korupcji, trudna unia z Haiti i uprzywilejowane stosunki ze Stanami Zjednoczonymi. A przy tym wszystkim zwiększony ruch turystyczny.

Republika Dominikany znajduje się na wyspie Hispaniola, którą dzieli z Republiką Haiti, granicząc z nią od zachodu. Dominikana zajmuje około dwóch trzecich terytorium wyspy, co odpowiada powierzchni 48671 km². Od północy graniczy z Oceanem Atlantyckim, od południa z Morzem Karaibskim, a od wschodu z Przejściem Mona oddzielającym ją od Portoryko. Jest to kraj górzysty, z szeregiem łańcuchów ciągnących się z zachodu na wschód. W Cordillera Central znajdują się szczyty osiągające znaczną wysokość, wśród nich Pico Duarte liczący 3098 m, najwyższy szczyt wszystkich wysp karaibskich. Sieć hydrograficzna jest dość rozwinięta i charakteryzuje się pięcioma głównymi dorzeczami, z których Rio Yaque del Norte jest najdłuższą i najważniejszą rzeką kraju (296 km). Na całym terytorium znajduje się również kilka  jezior, ale generalnie są one małe, z wyjątkiem słonego jeziora Enriquillo, którego powierzchnia wynosi 265 km², co czyni je największym na Karaibach.

Historia wyspy, podobnie jak większości krajów tego obszaru, nosi wyraźne znamiona kolonizacji, co już widać po nazwie, która została jej nadana w 1492 r. wraz z przybyciem Krzysztofa Kolumba. Od tego czasu Hispaniola nabrała dużej wartości strategicznej, służąc jako baza logistyczna do penetracji południowego regionu kontynentu amerykańskiego. Doprowadziło to do eksterminacji rdzennej ludności Taina w niecałe 25 lat i okupacji terenów bogatych w złoto i grunty orne, na których zatrudniano coraz większą liczbę afrykańskich niewolników masowo importowanych przez Hiszpanów w pierwszym dwudziestoleciu XVI w. Jednak w roku 1520 Hiszpanie stracili zainteresowanie wyspą i pozostawili ją w rękach miejscowego namiestnika, który udał się na nowe ziemie. Ułatwiło to odkrywcom angielskim, francuskim i holenderskim penetrację wyspy, zwłaszcza jej zachodni obszar odpowiadający dzisiejszemu Haiti. Przewagę wśród nich mieli Francuzi, którzy po oficjalnym przejęciu od korony hiszpańskiej jednej trzeciej terytorium – nazywając ją Isle de Saint Domingue – przeznaczyli ten obszar pod produkcję cukru, tworząc jedną z najbogatszych kolonii na świecie i najbardziej dochodową na Karaibach, niestety wspieraną przez okrutny system niewolnictwa.

Rywalizacja Haiti i Dominikany

Na początku XIX wieku na Wyspy Karaibskie dotarły echa rewolucji francuskiej, wywołując bunt wśród ludności po latach nieludzkiego traktowania. Ostatecznym skutkiem tych powstań było wypowiedzeniem wojny siłom Napoleona Bonapartego i zdobycie niepodległości przez Saint Dominique, które przemianowano na „Haiti”, czyli krainę wysokich gór. Haiti przeszło do historii jako pierwszy niezależny naród w Ameryce Łacińskiej i najstarsza Czarna Republika na świecie. Wszystko to zostało okupione bardzo wysoką ceną, gdyż Francuzi zobowiązali kraj do zapłacenia gigantycznego odszkodowania w ramach rekompensaty za pieniądze, które by otrzymali, gdyby dalej mogli eksplorować jego terytorium.

Pozostająca pod panowaniem hiszpańskim wschodnia część wyspy ogłosiła niepodległość w 1821 r. pod nazwą „hiszpańskiego” Haiti. Jednak ten stan utrzymał się zaledwie dwa miesiące, gdyż w roku 1822 najechało na nie sąsiednie francuskie Haiti. Okupowano je przez ponad dwie dekady, wywołując niezliczone konflikty społeczne, które trwają do dziś. W rzeczywistości Haiti dążyło do zjednoczenia wyspy i w tym celu przyjęło drastyczne środki represyjne, jak choćby zakaz używania języka hiszpańskiego w dokumentach urzędowych, wprowadzenie języka francuskiego do szkół podstawowych i ograniczenie hiszpańskich tradycji kulturowych. Ponadto rząd francuski wprowadził reformę rolną, która zaszkodziła białym właścicielom ziemskim i zmusiła Dominikanów do spłaty ogromnego długu Haiti. Z perspektywy dominikańskiej działania te postrzegano jako wymuszony „haityzm”, w wyniku którego narodziła się tajna grupa separatystów. Udało się im ogłosić niepodległość w 1844 r. i dopiero wtedy wschodnią część wyspy nazwano Republiką Dominikańską. Niestety, w wieku XX znów znalazła się ona pod okupacją, tym razem Stanów Zjednoczonych.

Wszystkie te procesy historyczne doprowadziły do bardzo silnych nierówności społecznych między dwiema częściami wyspy, które identyfikują się jako dwa odrębne narody. W genezie obu państw można uchwycić przyczyny niezupełnie jeszcze uśpionej rywalizacji, jaka charakteryzowała stosunki Haiti z Dominikaną.

Okupacja haitańska i starcia, które miały miejsce w kolejnych dziesięcioleciach, faktycznie pogorszyły stosunki pomiędzy obydwoma krajami. W najnowszej historii rywalizacja ta była kilkakrotnie odnawiana i zaostrzana, także w związku ze wzrostem nielegalnych przepływów migracyjnych ludności Haiti w kierunku terytorium Dominikany. Utrzymująca się przez lata nierównowaga gospodarcza pomiędzy obydwoma krajami skłoniła wielu Haitańczyków do przekroczenia granicy. Tak naprawdę od wielu pokoleń haitańscy rolnicy odgrywają kluczową rolę w rozwoju gospodarki dominikańskiej jako tania siła robocza. Nielegalni imigranci pracują przy uprawie cukru, kawy i tytoniu. Zjawisko to jest bardzo odczuwalne i stanowi realny problem dla kraju. W lutym 2022 r. prezydent Dominikany Luis Abinader zapowiedział i rozpoczął budowę 164-kilometrowej bariery na granicy z Haiti, mającej na celu powstrzymanie nielegalnej imigracji i handlu narkotykami.

fot. MARSHALL SEGAL / FLICKR

Tagi: ,

Śladami sąsiada z Maghrebu

To nie przez liczby (według oficjalnych danych jest to 20 tys. subsaharyjskich migrantów), ale przez pełną ksenofobicznych treści przemowę Kaisa Saieda Tunezja narzuca finansowaną przez UE politykę migracyjną, która bezpieczeństwo stawia ponad prawami człowieka.

W ciągu pięciu lat Safakis, położone 300 kilometrów na południe od stolicy Tunezji, zmieniło się z miasta liczącego około tysiąca subsaharyjskich migrantów (w tym studentów) do ośmiu tysięcy. Liczba ta od końca lutego – kiedy prezydent Kais Saied zapewnił Radę Bezpieczeństwa Narodowego, że istnieje „przestępczy plan” zmiany „składu demograficznego Tunezji” – nie przestaje spadać. „Boom migracyjny nastąpił po pandemii COVID-19, ponieważ ludzie przybyli tu do pracy, a miasto przeszło metamorfozę. Przemówienie prezydenta poprzedzała lokalna aktywność, dawało się zauważyć znaczącą obecność kobiet sprzedających towary w medynach. Był to ksenofobiczny argument dla faszystowskich i radykalnych grup, które twierdziły, że [migrantów] jest wielu. Według ich twierdzeń miało ich być ponad milion, co było całkowitą nieprawdą. Stopniowo zaczęła wzrastać nienawiść na portalach społecznościowych, a przemówienie prezydenta wywołało między 25 lutego a 10 marca falę agresji na ulicach, eksmisje lokatorów i zwielokrotniły się zwolnienia” – wyjaśnia Franck Yotedje, dyrektor organizacji Afrique Intelligence. Yotedje koordynujący również numer alarmowy w Safakisie, który tunezyjskie społeczeństwo obywatelskie uruchomiło kilka godzin po przemówieniu Saieda, aby pomóc zaatakowanym migrantom. W mieście zapewniono pomoc (zdrowotną, prawną i mieszkaniową) ponad tysiącu osób i skoordynowano działania z ambasadami, aby ułatwić dobrowolny powrót kolejnym dwóm tysiącom migrantów z Mali, Senegalu, Gwinei, Wybrzeża Kości Słoniowej, Kamerunu i Nigru. „Zwielokrotniły się wyjazdy drogą morską. Wyspa Lampedusa (180 kilometrów od Safakisu) stała się przeludniona, a w katastrofach statków zginęło wiele osób. W ciągu jednego tygodnia z morza zawrócono ponad 60 łodzi” – dodaje.

Po tej napiętej sytuacji, nowej w kraju Maghrebu, nastąpił względny spokój narzucony przez miesiąc Ramadan, kiedy kraj zmienia swój harmonogram – ludzie powstrzymują się wówczas od jedzenia i picia aż do zachodu słońca, a także przyjmują bardziej spokojną i miłosierną postawę. „Migranci przeżyli traumę i nie chcieli opuszczać swoich domów, ranni odmawiali udania się do szpitala z obawy przed atakiem, a studenci porzucali swoje zajęcia” – potwierdza Yotedje.

Wzrost „nacjonalistycznego i patriotycznego nastroju” u najważniejszej postaci politycznej w kraju wyzwolił nienawiść, która dotąd wydawała się stłumiona. Ghofrane Binous, prezenterka i aktywistka, która próbowała wejść do polityki w 2021 r., należy do 15% czarnej populacji Tunezji. Ona również została dotknięta falą rasistowskich ataków. „Nie jesteśmy przyzwyczajeni do widoku czarnoskórej osoby zajmującej się polityką, mówiącej o gospodarce, kwestiach społecznych, wyrażającej swoją opinię i analizującej to, co dzieje się w kraju… Tunezyjczycy są zaskoczeni, że czarnoskóra kobieta w telewizji mówi o tematach tabu. Jesteśmy krajem, który normalizuje i akceptuje paternalizm, który szuka ofiar, a nie ludzi odnoszących sukcesy, którzy myślą swobodnie i mówią tak, jak jest”.

Binous twierdzi, że jako pierwsza publicznie powiedziała, że „prezydent jest faszystą i rasistą” i myli czarnoskórych Tunezyjczyków z mieszkańcami Afryki Subsaharyjskiej. „Zaczęłam prowadzić kampanię przeciwko prezydentowi i wpadłam w kłopoty, otrzymywałam groźby… Pojawiły się strony internetowe proszące prezydenta o wydalenie mnie i Subsaharyjczyków… W radiu robiłam, co mogłam, ale w domu narastał we mnie strach. Zatrudniłam prawnika i złożyłam skargę” – wyjaśnia kilka dni po wzięciu urlopu, podczas którego ma zdecydować, czy chce kontynuować walkę z rasistami czy opuścić kraj.

Rasizm instytucjonalny

„To był dyskurs, założenie, że jesteśmy krajem rasistowskim. Od lat mówiono, że istnieje systematyczna dyskryminacja ze strony państwa. Saied mówił, że nie jest rasistą, że ma krewnego, który ożenił się z Subsaharyjką… To absurdalne i śmieszne, powinien był odnieść się do czarnoskórych Tunezyjczyków i zapewnić, że nie może być rasistą, skoro część populacji kraju jest czarna. Jego problem polega na tym, że nie dostrzega, że w Tunezji są również czarni ludzie. On myśli, że nie jesteśmy tacy jak on” – podsumowuje Binous.

Biurokracja administracyjna pozwala osobom, które wjeżdżają do kraju legalnie, na przekroczenie trzymiesięcznego okresu pobytu turystycznego, jednak wówczas stają się one nielegalnymi migrantami. Sytuacja ta jest powszechna zarówno wśród studentów z krajów subsaharyjskich, którzy odnawiają swoje pozwolenia na pobyt na kilka miesięcy przed ich wygaśnięciem, jak i wśród europejskich pracowników, którzy mają możliwość zrobienia sobie krótkiej przerwy poza granicami kraju, aby zresetować „licznik” swojego pobytu w kraju. Wszyscy jednak przy wyjeździe z Tunezji muszą uiścić opłatę w wysokości 20 dinarów (około sześciu euro) za każdy dzień nieuregulowanego pobytu. „Znaczna liczba migrantów w kraju ma nieuregulowaną sytuację, co koreluje ze wzrostem niepewności. Z perspektywy społeczno-ekonomicznej istnieje negatywna narracja dotycząca śmierci, katastrof statków, potrzeby pomocy ze strony organizacji międzynarodowych, migrantów objętych pomocą… Ale obowiązkiem państwa jest opieka nad nimi. Jest też narracja strachu, nędzy. To obraz, który przeraża ludność i sprawia, że migrant jest postrzegany bardziej jako ciężar niż szansa. A przecież oni pracują na rzecz rozwoju lokalnego, w przemyśle. Naprawdę mają wartość” – podkreśla Yotedje, zwracając uwagę na takie sektory jak hotelarstwo i gastronomia, usługi domowe, opieka nad osobami starszymi i dziećmi oraz budownictwo, które dotknęło znaczne spowolnienie od czasu, gdy tysiące migrantów zdecydowało się opuścić kraj w marcu.

„Kontekst ten był katalizatorem dyskursu o sytuacji społeczno-gospodarczej, kryzysie… Ludność Tunezji osiągnęła stan, w którym chce podnieść swój standard życia. Dała prezydentowi czek in blanco w zamian za utrzymanie stabilności gospodarczej, niezależnie od wizerunku czy stosunków dyplomatycznych. Wiele osób dało się oszukać i zdało sobie sprawę, że pomimo cierpienia i nienajlepszej sytuacji gospodarczej nie można usprawiedliwiać takiego zachowania wobec obcokrajowców czy popadania w populistyczny dyskurs, w którym migranci są odpowiedzialni za sytuację w kraju”.

Koniec wyjątku?

Pomiędzy sytuacją w Libii (na południowo-wschodniej granicy) dotyczącą przepływu migrantów, który został opisany jako niewolnictwo ze względu na przetrzymywanie ich pod przymusem przez handlarzy ludźmi i radykalne grupy, a represjami policyjnymi w Algierii (na zachodzie) Tunezja aż do przemówienia Saieda i ksenofobicznych ataków z marca i lipca tego roku była umiarkowanym krajem, w którym można było pracować, by zaoszczędzić pieniądze i kontynuować migrację. Yotedje martwi się o przyszłość. „Pod względem administracyjnym sprawy idą coraz gorzej. Studentów uważa się za osoby o nieuregulowanym statusie, a pracowników, którzy nie mają pozwolenia na pobyt, ponieważ otrzymują tylko pozwolenia tymczasowe, które musi być odnawiane co roku. Moje wygasło w lutym – podkreśla Yotedje. – Z tymczasowym pozwoleniem na pobyt nie możemy nic zrobić ani w banku, ani wynająć mieszkania, bo wszyscy proszą o ostateczne pozwolenie. Studenci nie otrzymają pieniędzy, okazując tylko paszport. Zrobiliśmy więc krok do tyłu. Ludzie są zdesperowani, żyją pomiędzy psychozą a strachem”.

Kilka organizacji, z którymi konsultowano się w Tunisie, stolicy Tunezji, i w Safakisie, wskazuje, że istnieje bezpośredni związek pomiędzy migracją, handlem ludźmi i dyskryminacją rasową, zarówno dla tych, którzy przylatują na lotnisko legalnie i są tu większością, jak i dla tych, którzy potajemnie pokonują granicę lądową. Studenci z krajów subsaharyjskich za studia na publicznych uniwersytetach płacą dziesięć razy więcej niż Tunezyjczycy, dlatego istnienie prywatnych szkół, które przyjmowały tylko zamożnych studentów z innych krajów afrykańskich, jest obecnie zagrożone. „Studenci przenieśli się do Maroka lub Turcji, a ci z większymi zasobami przenoszą się do Kanady” – podsumowuje Yotedje.

Baraa Bahri pracuje w organizacji We Youth która w 2013 r. zorganizowała pierwszy klub debat dla młodych ludzi, by nauczyć ich argumentacji i angażowania się w życie publiczne. Dziesięć lat później organizacja ta jest obecna w całym kraju i ma ponad 70. członków. Jest też częścią ruchu obywatelskiego, który protestuje przeciwko takiej niesprawiedliwości jak ta, której doświadczają migranci w Tunezji. „Wierzymy, że młodzi ludzie mogą wprowadzić zmiany, ponieważ są przyszłością kraju, ale żeby to osiągnąć, wszyscy potrzebujemy dostępu do tych samych możliwości” – wyjaśnia Bahri doskonałym angielskim, dalekim od francuskiego kolonializmu językowego.

Podczas marcowych ataków rasistowskich organizacja We Youth angażowała się w ochronę i dystrybucję podstawowych dóbr dla osób prześladowanych ze względu na kolor skóry. „Zmobilizowaliśmy młodych ludzi do pomocy, chociażby mieszkańcom Afryki Subsaharyjskiej w chwilach największego napięcia” – dodaje Bahri, rzecznik ludzi, którzy podczas rewolucji w roku 2011 byli nastolatkami i dla których autorytaryzm Ben Alego jest czymś odległym.  

Malik Kadi, dziennikarz i członek Organu ds. Przeciwdziałania Handlowi Ludźmi, uważa, że zagraniczna siła robocza jest potrzebna pomimo prawie miliona bezrobotnych w kraju. „Problemem są migranci przybywający z Wybrzeża Kości Słoniowej. Obywatele tego kraju nie potrzebują wizy i mogą przebywać w Tunezji tak jak Europejczycy. Jest to szlak migracyjny znany handlarzom, więc migranci wpadają w niepewną, nieuregulowaną sytuację, narażając się na wyzysk. Łatwo jest ich znaleźć pracujących jako kelnerzy w restauracjach i kawiarniach czy sprzątających w domach lub w firmach, z którymi nie mają umowy. Nieuregulowana migracja otwiera drzwi do innych przestępstw, jak np. sprzedaży dzieci, na którą zezwalają rodzice migranci, aby poradzić sobie w trudnym momencie. Należy wszcząć alarm, przypominając, że w kraju nie ma prawa migracyjnego, uchodźczego ani azylowego. Tunezja jest już policjantem dla UE, w szczególności dla Włoch” – podsumowuje.

Tunezyjskie Forum Praw Gospodarczych i Społecznych przeprowadziło szczegółowe badanie w celu przypatrzenia się sytuacji migracyjnej w kraju. Zdecydowanie potępia skutki rasistowskiego zwrotu na swoim terytorium i zwraca uwagę na jego konsekwencje społeczno-gospodarcze. W ciągu pierwszych sześciu miesięcy 2023 r. liczba wyjazdów z Tunezji wzrosła pięciokrotnie: 34761 migrantów, z czego 20 tys. w samym lipcu przybyło na Lampedusę z tego północnoafrykańskiego kraju.

Włochy przyjmują 65% migrantów, którzy nielegalnie przedostali się do Europy. W podziale na pochodzenie – spośród tych, którzy opuścili wybrzeża Tunezji – 22% pochodziło z Gwinei, 11% z Wybrzeża Kości Słoniowej, 8% z Egiptu i 7% z Tunezji.

Szacuje się, że podczas pierwszej fali ataków rasistowskich prawie połowa migrantów w Tunezji opuściła kraj. Druga fala, która miała miejsce po wizycie prezydenta w Safakisie na początku lipca i śmierci młodego Tunezyjczyka w bójce, w kolejnych dniach doprowadziła do porzucenia ponad 1500 osób na granicach Libii i Algierii bez jedzenia i wody w temperaturach sięgających 50 stopni Celsjusza. Co najmniej 20 z nich zmarło z głodu.

Sytuacja ta nie przeszkodziła delegacji europejskiej – składającej się z przewodniczącej Komisji Ursuli von der Leyen oraz premierów Włoch i Holandii – w osiągnięciu porozumienia o „strategicznym partnerstwie”, które obejmuje między innymi wypłatę 105 milionów euro Tunezji w celu wzmocnienia współpracy w zakresie kontroli przepływów migracyjnych.

Zniweczone marzenia

Désiré, 31-latek z Wybrzeża Kości Słoniowej, został zwabiony do Tunezji 14 czerwca 2017 r. Obiecano mu, że po przybyciu do kraju Maghrebu czeka na niego kontrakt na profesjonalną grę w piłkę nożną podczas jego studiów informatycznych. „Skontaktował się ze mną mężczyzna z Tunezji, który przekonał mnie, że jest menadżerem drużyny w Safakisie. Wysłał mi zdjęcia i zaproszenie”. Jednak już w ciągu pierwszych kilku godzin w Tunezji zaniepokoiły go pewne szczegóły, ale pozostał ufny aż do chwili, kiedy zaledwie 24 godziny później znalazł się w dużym domu i właściciel wyjaśnił mu, jakie będą jego obowiązki w zakresie ogrodnictwa, opieki nad psami i konserwacji. „W marcu widziałem straszne rzeczy. Widziałem, jak jeden człowiek zabija drugiego. Widziałem aresztowania. Chodzili od drzwi do drzwi. Gdyby to burmistrz mówił o rasizmie, ale to był prezydent kraju… Ludzie poszli za nim”– wyjaśnia Désiré. Jest głęboko przekonany, że Tunezyjczycy będą tego żałować, ponieważ potrzebują migrantów w swoim codziennym życiu.

tekst i zdjęcia: CARLA FIBLA GARCÍA-SALA

 

 

ORĘDZIE NAŚwiatowy Dzień Misyjny

ORĘDZIE OJCA ŚWIĘTEGO FRANCISZKA na 97. Światowy Dzień Misyjny 22 października 2023 r.

Rozpalone serca, nogi ruszające w drogę (por. Łk 24,13-35)

Drodzy bracia i siostry!

Na tegoroczny Światowy Dzień Misyjny wybrałem temat inspirowany relacją uczniów z Emaus, z Ewangelii św. Łukasza (por. Łk 24,13-35): „Rozpalone serca, nogi ruszające w drogę”. Ci dwaj uczniowie byli zdezorientowani i rozczarowani, ale spotkanie z Chrystusem w słowie i w łamanym chlebie rozpaliło w nich entuzjazm, by wyruszyć ponownie do Jerozolimy i głosić, że Pan prawdziwie zmartwychwstał. W ewangelicznym opisie, za pomocą kilku wyraźnych obrazów, zauważamy przemianę uczniów: serca płoną, gdy Jezus wyjaśnia Pisma, oczy się otwierają, gdy rozpoznają Jezusa i, wreszcie, jako punkt kulminacyjny nogi wyruszają w drogę. Rozważając te trzy aspekty, które wyznaczają drogę uczniów-misjonarzy, możemy odnowić naszą gorliwość na rzecz ewangelizacji w dzisiejszym świecie.

1.Rozpalone serca, „kiedy Pisma nam wyjaśniał”. Słowo Boże oświeca i przemienia serca w misji. W drodze z Jerozolimy do Emaus serca dwóch uczniów były smutne – co odbijało się na ich twarzach – z powodu śmierci Jezusa, w którego uwierzyli (por. w. 17). Wobec porażki ukrzyżowania Mistrza runęła ich nadzieja, że jest On Mesjaszem (por. w. 21). A oto „gdy tak rozmawiali i rozprawiali z sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi” (w. 15). Tak jak na początku przy powołaniu uczniów, także teraz w chwili ich zagubienia, Pan podejmuje inicjatywę, by zbliżyć się i iść obok nich. W swoim wielkim miłosierdziu nigdy nie męczy się trwaniem przy nas, niezależnie od naszych wad, wątpliwości, słabości, pomimo tego, że smutek i pesymizm powodują, iż stajemy się „nierozumni i leniwi w sercu” (w. 25), ludźmi małej wiary.

Dziś, podobnie jak wówczas, Zmartwychwstały Pan jest blisko swoich uczniów-misjonarzy i idzie obok nich, zwłaszcza wtedy, gdy czują się zagubieni, zniechęceni, zalęknieni w obliczu tajemnicy nieprawości, która ich otacza i chce przygnębić. Dlatego „nie pozwólmy się okraść z nadziei!” (Evangelii gaudium, 86). Pan jest większy od naszych problemów, zwłaszcza gdy napotykamy je głosząc światu Ewangelię, bo ta misja jest przecież przede wszystkim Jego misją, a my jesteśmy tylko Jego pokornymi współpracownikami, „sługami nieużytecznymi” (por. Łk 17,10).

Wyrażam moją bliskość w Chrystusie ze wszystkimi misjonarzami i misjonarkami na świecie, szczególnie z tymi, którzy przeżywają trudne chwile: Zmartwychwstały Pan, drodzy przyjaciele, jest zawsze z wami i widzi waszą ofiarność i wasze poświęcenie dla misji ewangelizacji w odległych miejscach. Nie każdy dzień życia jest słoneczny, ale pamiętajmy zawsze o słowach Pana Jezusa, skierowanych do przyjaciół przed Jego męką: „na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” (J 16,33). Po wysłuchaniu dwóch uczniów na drodze do Emaus, Zmartwychwstały Jezus „zaczynając od Mojżesza poprzez wszystkich proroków wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego” (Łk 24,27). A serca uczniów zapłonęły do tego stopnia, że nawzajem się pytali: „Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał?” (w. 32). Bo Jezus jest żywym Słowem, jedynym, który może rozpalić serce, oświecić je i przemienić. W ten sposób lepiej rozumiemy stwierdzenie św. Hieronima: „Nieznajomość Pisma Świętego jest nieznajomością Chrystusa” (In Is., Prolog). „Jeśli Pan nas nie poprowadzi, niemożliwe jest zrozumienie głębi Pisma Świętego. To działa również w drugą stronę: bez Pisma Świętego wydarzenia z misji Jezusa oraz Jego Kościoła w świecie są niemożliwe do odczytania” (Aperuit illis, 1). Dlatego znajomość Pisma Świętego jest ważna dla życia chrześcijanina, a jeszcze bardziej dla głoszenia Chrystusa i Jego Ewangelii. W przeciwnym razie cóż przekażemy innym, jeśli nie własne pomysły i plany? I czy zimne serce może kiedykolwiek rozpalić serca innych? Pozwólmy więc, aby zawsze towarzyszył nam Zmartwychwstały Pan, który wyjaśnia nam sens Pisma Świętego. Pozwólmy, by On rozpalił nasze serca, oświecił nas i przemienił, abyśmy mogli głosić światu Jego tajemnicę zbawienia z mocą i mądrością, które pochodzą od Jego Ducha.

2. Oczy, które „otworzyły się i rozpoznały Go” przy łamaniu chleba. Jezus obecny w Eucharystii jest szczytem i źródłem misji. Rozpalone słowem Bożym serca sprawiły, że uczniowie z Emaus poprosili tajemniczego Wędrowca, aby pozostał z nimi, gdy zapadał wieczór. A gdy zasiedli do stołu, otworzyły się im oczy i rozpoznali Go, kiedy połamał chleb. Decydującym elementem, który otwiera oczy uczniom, jest sekwencja czynności wykonywanych przez Jezusa: wzięcie chleba, pobłogosławienie go, połamanie i podanie im. Są to zwykłe gesty żydowskiego ojca rodziny, ale wykonane przez Jezusa Chrystusa z łaską Ducha Świętego, odnawiają dla dwóch współbiesiadników znak rozmnożenia chlebów, a zwłaszcza znak Eucharystii, sakramentu ofiary krzyżowej. Ale w chwili, gdy rozpoznają Jezusa w tym, który łamie chleb, „On zniknął im z oczu” (Łk 24,31). Ten fakt pozwala nam zrozumieć istotną rzeczywistość naszej wiary: Chrystus, który łamie chleb, staje się teraz Chlebem łamanym, dzielonym z uczniami i przez nich spożywanym. Stał się niewidzialny, ponieważ teraz wstąpił w serca uczniów, aby jeszcze bardziej je rozpalić, skłaniając ich do ponownego bezzwłocznego wyruszenia, aby przekazać wszystkim wyjątkowe doświadczenie spotkania ze Zmartwychwstałym! Zmartwychwstały Chrystus jest więc tym, który łamie chleb, a jednocześnie jest Chlebem łamanym dla nas. I dlatego każdy uczeń-misjonarz jest powołany, aby tak jak Jezus i w Nim, dzięki działaniu Ducha Świętego, stać się tym, który łamie chleb i tym, który jest chlebem łamanym dla świata.

W związku z tym należy pamiętać, że zwykłe łamanie chleba z głodnymi w imię Chrystusa jest już chrześcijańskim działaniem misyjnym. Tym bardziej łamanie Chleba eucharystycznego, którym jest sam Chrystus, jest działaniem misyjnym par excellence, ponieważ Eucharystia jest źródłem i szczytem życia i misji Kościoła. Przypomniał nam o tym papież Benedykt XVI: „Nie możemy zatrzymać dla siebie miłości, którą celebrujemy w tym sakramencie [Eucharystii]. Domaga się ona ze swej natury, by była przekazana wszystkim. Tym, czego świat potrzebuje, jest miłość Boga, spotkanie z Chrystusem i wiara w Niego. Dlatego Eucharystia nie tylko jest źródłem i szczytem życia Kościoła, ale również jego misji: «Kościół autentycznie eucharystyczny jest Kościołem misyjnym»” (Sacramentum caritatis, 84).

Aby przynosić owoce, musimy trwać zjednoczeni z Nim (por. J 15,4-9). A to zjednoczenie dokonuje się przez codzienną modlitwę, zwłaszcza w adoracji, w milczącym trwaniu w obecności Pana, który jest z nami w Eucharystii. Pielęgnując z miłością tę komunię z Chrystusem, uczeń-misjonarz może stać się mistykiem w działaniu. Niech nasze serca zawsze tęsknią za towarzystwem Jezusa, szepcząc żarliwą prośbę tych dwóch uczniów z Emaus, zwłaszcza gdy nadchodzi ciemność: „Zostań z nami, Panie!” (por. Łk 24,29).

3. Nogi ruszające w drogę – radość opowiadania o Zmartwychwstałym Chrystusie. Wieczna młodość Kościoła, który zawsze wyrusza ku innym. Gdy uczniom otworzyły się oczy i rozpoznali Jezusa po „łamaniu chleba”, „w tej samej godzinie wybrali się i wrócili do Jerozolimy” (por. Łk 24,33). To wyruszenie z pośpiechem, by podzielić się z innymi radością ze spotkania z Panem, pokazuje, że „radość Ewangelii napełnia serce oraz całe życie tych, którzy spotykają się z Jezusem. Ci, którzy pozwalają, żeby ich zbawił, zostają wyzwoleni od grzechu, od smutku, od wewnętrznej pustki, od izolacji. Z Jezusem Chrystusem rodzi się zawsze i odradza radość” (Evangelii gaudium, 1).

Nie można prawdziwie spotkać Jezusa Zmartwychwstałego i nie zostać rozpalonym pragnieniem opowiedzenia tego wszystkim. Dlatego pierwszym i głównym bogactwem misji są ci, którzy rozpoznali Chrystusa Zmartwychwstałego w Piśmie Świętym i w Eucharystii i którzy noszą w sercu Jego ogień, a w swoim spojrzeniu Jego światło. Mogą oni dać świadectwo życia, które nigdy nie umiera, nawet w najtrudniejszych sytuacjach i najbardziej mrocznych chwilach. Obraz „nóg ruszających w drogę” przypomina nam raz jeszcze o odwiecznej aktualności missio ad gentes, misji powierzonej Kościołowi przez Zmartwychwstałego Pana, aby ewangelizować każdego człowieka i każdy lud, aż po krańce ziemi. Dziś, bardziej niż kiedykolwiek, ludzkość zraniona wielkimi niesprawiedliwościami, podziałami i wojnami potrzebuje Dobrej Nowiny o pokoju i zbawieniu w Chrystusie. Dlatego korzystam z okazji, by powtórzyć, że „wszyscy mają prawo otrzymać Dobrą Nowinę. Chrześcijanie mają obowiązek głoszenia jej, nie wykluczając nikogo, nie jak ktoś, kto narzuca nowy obowiązek, ale jak ktoś, kto dzieli się radością, ukazuje piękny horyzont, ofiaruje upragnioną ucztę” (tamże, 14). Nawrócenie misyjne pozostaje głównym celem, jaki musimy sobie postawić jako jednostki i jako wspólnota, ponieważ „działalność misyjna stanowi wzorzec każdego dzieła Kościoła” (tamże, 15). Jak stwierdza Paweł Apostoł, miłość Chrystusa porywa nas i motywuje (por. 2 Kor 5,14). Chodzi tu o podwójną miłość: miłość Chrystusa do nas, która pociąga, inspiruje i wzbudza naszą miłość do Niego. I właśnie ta miłość sprawia, że Kościół wychodzący ku światu jest wiecznie młody. Wiecznie młodzi są również wszyscy członkowie Kościoła, którzy mają misję głoszenia Ewangelii Chrystusa, przekonani, że „za wszystkich umarł po to, aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał” (w. 15). Każdy może wnieść wkład w ten ruch misyjny: modlitwą i działaniem, ofiarami materialnymi i duchowymi oraz świadectwem własnego życia. Papieskie Dzieła Misyjne są ważnym narzędziem promowania tej współpracy misyjnej na płaszczyźnie duchowej i materialnej. Dlatego zbiórka ofiar z okazji Światowego Dnia Misyjnego jest przeznaczona na Papieskie Dzieło Rozkrzewiania Wiary. Potrzeba pilnych działań misyjnych Kościoła w sposób naturalny zakłada coraz ściślejszą współpracę misyjną wszystkich jego członków na każdym szczeblu. Jest to główny cel drogi synodalnej podjętej przez Kościół, której kluczowymi słowami są: komunia, uczestnictwo, misja. Ta droga z pewnością nie powoduje koncentrowania się Kościoła na sobie; nie jest też procesem powszechnego sondażu, aby zdecydować, jak w parlamencie, w co należy wierzyć i co praktykować, a czego nie, zgodnie z ludzkimi preferencjami. Jest to raczej wyruszenie w drogę, podobnie jak to uczynili uczniowie z Emaus, słuchając Zmartwychwstałego Pana, który zawsze dołącza do nas, aby wyjaśniać nam sens Pisma Świętego i łamać dla nas chleb, abyśmy z mocą Ducha Świętego mogli pełnić Jego misję w świecie. Tak jak dwaj uczniowie opowiadali innym o tym, co wydarzyło się w drodze (por. Łk 24,35), tak i nasze głoszenie niech będzie radosnym opowiadaniem o Chrystusie Panu, o Jego życiu, męce, śmierci i zmartwychwstaniu, o cudach, jakie Jego miłość uczyniła w naszym życiu. Zatem i my ruszajmy w drogę na nowo, oświeceni spotkaniem ze Zmartwychwstałym i ożywieni Jego Duchem. Wyruszmy z rozpalonymi sercami, otwartymi oczami, nogami gotowymi do drogi, aby rozpalić inne serca słowem Bożym, otworzyć inne oczy na Jezusa w Eucharystii i zaprosić wszystkich do wspólnego kroczenia drogą pokoju i zbawienia, które Bóg w Chrystusie dał ludzkości.

Święta Maryjo, Matko drogi, Matko uczniów-misjonarzy Chrystusa i Królowo misji, módl się za nami!

Rzym, u św. Jana na Lateranie, 6 stycznia 2023 roku, w Uroczystość Objawienia Pańskiego.

Papież Franciszek

(Materiał prasowy Papieskich Dzieł Misyjnych)

„Laudate Deum” – apel Papieża reakcją na kryzys klimatyczny

Papież ogłosił Adhortację apostolską Laudate Deum. Jest ona uszczegółowieniem i uzupełnieniem jego encykliki Laudato si opublikowanej w 2015 roku. Zdaniem Franciszka wobec zachodzących zmian klimatycznych, brak zadowalającej reakcji z naszej strony sprawia, że znaleźliśmy się blisko punktu krytycznego. Negacjoniści nie mają racji: globalne ocieplenie jest niewątpliwie skutkiem działalności człowieka. Zaangażowanie i troska o wspólny dom wynikają z wiary w Chrystusa.
 

„List ten jest zatytułowany Pochwalony bądź, Panie. Bowiem człowiek, który chce zastąpić Boga, staje się najgorszym zagrożeniem dla samego siebie.” Te słowa kończą nową Adhortację apostolską. Tekst dokumentu stanowi kontynuację encykliki Laudato sì z 2015 roku. W sześciu rozdziałach podzielonych na siedemdziesiąt trzy punkty, w perspektywie konferencji COP28, która za dwa miesiące odbędzie się w Dubaju, Następca św. Piotra apeluje o współodpowiedzialność w pilnej kwestii zmian klimatycznych, ponieważ „goszczący nas świat rozpada się i być może zbliża się do punktu krytycznego”. Zmiany klimatyczne są jednym z „głównych wyzwań stojących przed społeczeństwem i wspólnotą światową”, gdyż ich „skutki (…) ponoszą osoby najbardziej bezbronne” (Laudate Deum, nr 3).

 

Coraz bardziej wyraźne symptomy zmian klimatycznych

W pierwszym rozdziale Papież Franciszek wyjaśnia, że choćbyśmy usilnie starali się temu zaprzeczyć, „oznaki zmian klimatycznych są coraz bardziej oczywiste”. Zwraca uwagę, że coraz częściej doświadczamy „zjawisk ekstremalnych, częstych okresów wyjątkowych upałów, susz i innych dolegliwości ze strony Ziemi”.  Przypomina również, iż zostało udowodnione, „że niektóre zmiany klimatu wywołane przez człowieka, znacznie zwiększają prawdopodobieństwo częstszych i bardziej intensywnych zdarzeń ekstremalnych”. W odniesieniu do tych, którzy starają się zminimalizować skutki zmian klimatycznych stwierdza, że „to, czego obecnie jesteśmy świadkami, to niezwykłe przyspieszenie ocieplenia”. Papież zwraca również uwagę, że „prawdopodobnie za kilka lat wiele grup ludności będzie musiało przenieść swoje domy z powodu tych zdarzeń” (6).

To nie jest wina ubogich

Tym, którzy obwiniają ubogich o posiadanie zbyt licznego potomstwa i starają się rozwiązać problem „poprzez okaleczanie kobiet w krajach mniej rozwiniętych”, Papież Franciszek przypomina, że „bardzo niski procent najbogatszej światowej populacji zanieczyszcza więcej, w porównaniu do 50 procent najbiedniejszej światowej populacji”. Afryka natomiast, gdzie mieszka „ponad połowa osób najuboższych na świecie, jest odpowiedzialna za zaledwie ułamek emisji historycznych” (9). Papież podważa również opinie tych, którzy uważają, że ograniczenie zużycia paliw kopalnych doprowadzi „do zmniejszenia liczby miejsc pracy”, podczas gdy w rzeczywistości „miliony ludzi tracą pracę z powodu różnych konsekwencji zmian klimatycznych”. Realizacja „dobrze zarządzanej” transformacji w celu wykorzystywania odnawialnych źródeł energii jest w stanie „wygenerować niezliczone miejsca pracy w różnych sektorach”. „Dlatego też politycy i przedsiębiorcy muszą natychmiast zająć się tą kwestią” (10).

Zmiany klimatyczne są niewątpliwie powodowane przez człowieka

„Nie można już wątpić w ludzkie – antropogeniczne – przyczyny zmian klimatycznych” – stwierdza Franciszek. „Stężenie gazów cieplarnianych w atmosferze (…) w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat (…) ma mocne przyspieszenie” (11). Równocześnie „temperatura rosła w bezprecedensowym tempie, niespotykanym w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat ” (12). Skutkiem tych zjawisk jest zakwaszenie mórz i topnienie lodu, a zbieżność tych zjawisk – przy równoczesnym wzroście emisji gazów cieplarnianych – „nie da się ukryć”. „Zdecydowana większość naukowców zajmujących się klimatem popiera tę korelację i tylko niewielki odsetek z nich próbuje zaprzeczyć takim dowodom”. Niestety – jak zauważa Papież – kryzys klimatyczny nie jest problemem interesującym „największe potęgi gospodarcze, którym zależy na osiągnięciu maksymalnego zysku przy najniższych kosztach i w możliwie najkrótszym czasie” (13).

Mamy mało czasu, by uniknąć najbardziej tragicznych skutków 

„Jestem zmuszony – stwierdza Franciszek – dokonać tych wyjaśnień, które mogą wydawać się oczywiste, z powodu pewnych lekceważących i nierozsądnych opinii, które znajduję nawet w Kościele katolickim. Nie możemy już jednak wątpić, że przyczyną niezwykłej szybkości tak niebezpiecznych zmian jest niezaprzeczalny fakt: ogromny rozwój związany z nieograniczoną ingerencją człowieka w przyrodę” (14). Niestety, niektóre skutki zmian klimatycznych będą nieodwracalne przez setki lat. Tak więc „pilnie potrzebna jest szersza wizja…”  która jednak nie wymaga „od nas niczego więcej niż pewnej odpowiedzialności za dziedzictwo, jakie zostawimy za sobą po naszym przejściu przez ten świat” (18).

Według technokratycznego paradygmatu człowiek nie ma żadnych ograniczeń

W drugim rozdziale Adhortacji Franciszek porusza kwestię technokratycznego paradygmatu, który polega „na myśleniu, jak gdyby rzeczywistość, dobro i prawda spontanicznie wypływały z samej mocy technologii i ekonomii” (20) i opiera się na idei istoty ludzkiej bez żadnych ograniczeń. „Ludzkość nigdy nie miała tyle władzy nad sobą samą, i nie ma gwarancji, że dobrze ją wykorzysta, zwłaszcza biorąc pod uwagę sposób, w jaki się nią posługuje. […] W jakich rękach spoczywa i w jakie ręce może wpaść tak wielka władza? Straszliwie groźne jest to, że leży ona w rękach małej części ludzkości” (23). Papież podkreśla, że „mówimy, że otaczający nas świat nie jest przedmiotem wyzysku, nieokiełznanej eksploatacji, nieograniczonych ambicji” (25). Przypomina także, że jesteśmy „częścią przyrody”, co wyklucza „pogląd, jakoby człowiek był kimś obcym, czynnikiem zewnętrznym zdolnym jedynie do szkodzenia środowisku” (26).

 

Moralny upadek władzy: marketing i fałszowanie informacji

Dokonaliśmy „imponującego i zdumiewającego postępu technologicznego i nie zdajemy sobie sprawy, że jednocześnie staliśmy się bardzo niebezpieczni, zdolni zagrozić życiu wielu istot i naszemu własnemu przetrwaniu” (28). „Upadek etyczny rzeczywistej władzy jest maskowany przez marketing i fałszywe informacje, będące użytecznymi mechanizmami w rękach tych, którzy mają większe zasoby, by za ich pośrednictwem wpływać na opinię publiczną” (29). Powoduje to, że „zdezorientowani i zachwyceni w obliczu obietnic tak wielu fałszywych proroków, sami ubodzy wpadają czasami w oszustwo świata, który nie jest dla nich zbudowany” (31), podczas gdy w świecie obserwujemy „niezaprzeczalną dominację tych, którzy urodzili się w lepszych warunkach do rozwoju” (32).

Słabości polityki międzynarodowej

W kolejnym rozdziale Adhortacji Papież pisze o słabościach polityki międzynarodowej, podkreślając potrzebę, by „preferowano umowy wielostronne między państwami” (34). Pragnie organizacji „światowych, obdarzonych autorytetem, aby zapewnić globalne dobro wspólne”.  Powinny być one „wyposażone w rzeczywistą władzę, aby zapewnić realizację pewnych niezbywalnych celów” (35). Franciszek ubolewa, „że globalne kryzysy są marnowane” tak jak w przypadku kryzysu finansowego 2007-2009 i pandemii, które zostały „ukierunkowane na większy indywidualizm, większą dezintegrację, większą wolność dla prawdziwie możnych, którzy zawsze znajdują drogę wyjścia bez szwanku” (36). Dzisiaj wyzwaniem jest poszukiwanie nowego multilateralizmu „w świetle nowej sytuacji światowej” (37) – pisze Papież, przyznając, że wiele stowarzyszeń i organizacji społeczeństwa obywatelskiego rekompensuje słabości międzynarodowej wspólnoty.

Nie potrzeba instytucji, które chronią silniejszych

Franciszek proponuje multilateralizm „oddolny”, niebędący „jedynie decyzją elit władzy” (38). Podkreśla, że „do skutecznej współpracy potrzebne są inne ramy” (42), pozwalające reagować odpowiednio dzięki „globalnym mechanizmom”, które jednak wymagają „ustanowienia powszechnych i skutecznych zasad” (42). Dlatego też potrzebna jest „swego rodzaju większa demokratyzacja w sferze globalnej, aby wyrazić i uwzględnić różne sytuacje”. Wówczas „nie będzie już użyteczne wspieranie instytucji, które chronią prawa najsilniejszych, nie troszcząc się o prawa wszystkich” (43).

Oczekiwania wobec COP28 w Dubaju

W następnym rozdziale, w perspektywie COP28, Franciszek pisze: „nie możemy wyrzec się marzenia, że COP28 doprowadzi do stanowczego przyspieszenia transformacji energetycznej ze skutecznymi zobowiązaniami, które mogą być monitorowane w sposób stały. Ta Konferencja może być punktem zwrotnym” (54). Niestety bowiem „konieczne przejście w kierunku czystych energii (…)  nie postępuje wystarczająco szybko” (55). 

 

Dość już kpin z ochrony środowiska

Franciszek apeluje, by położyć kres „nieodpowiedzialnym kpinom” ze strony tych, którzy szydzą z ochrony środowiska w imię interesów gospodarczych. Jest to bowiem „problem humanitarny i społeczny na wielu poziomach (i) dlatego wymaga zaangażowania wszystkich”. W odniesieniu do protestów grup nastawionych radykalnie, Papież stwierdza, że wypełniają one „pustkę w społeczeństwie”, podczas gdy „każda rodzina powinna myśleć, że stawką jest przyszłość ich dzieci” (58) i wywierać na rządzących „zdrową presję społeczną”.  Papież wyraża nadzieję, że COP28 doprowadzi do określenia „wiążących form transformacji energetycznej”, które będą skuteczne i będą „mogły być łatwo monitorowane” (59). „Ufajmy, że ci, którzy podejmą działania, będą strategami zdolnymi do myślenia o wspólnym dobru i przyszłości swoich dzieci, a nie o partykularnych interesach kilku krajów lub firm” – pisze Franciszek, wyrażając pragnienie, by „w ten sposób okazali szlachetność polityki, a nie jej hańbę” (60). 

Zaangażowanie wynikające z wiary w Chrystusa

Papież pisze także o powodach zaangażowania na rzecz środowiska naturalnego, wynikających z wiary w Chrystusa i zachęca „braci i siostry innych religii, aby uczynili to samo” (61). „Światopogląd judeochrześcijański podtrzymuje szczególną i centralną wartość istoty ludzkiej pośród wspaniałego koncertu wszystkich istot”, które „tworzą rodzaj uniwersalnej rodziny, wspaniałej komunii pobudzającej do świętego, serdecznego i pokornego szacunku” (67). „Nie jest to wytwór naszej woli, ma inne pochodzenie, które leży u podstaw naszej istoty, ponieważ Bóg złączył nas tak ściśle z otaczającym nas światem” (68). Tym, co naprawdę się liczy, pisze Franciszek, jest „pamiętanie, że nie ma trwałych zmian bez zmian kulturowych, bez dojrzewania sposobu życia i przekonań społecznych, i nie ma zmian kulturowych bez zmian w osobach” (70). Gdyż przecież „wysiłki rodzin, by mniej zanieczyszczać, ograniczać ilość odpadów, mądrze konsumować, tworzą nową kulturę” (71). Papież na zakończenie Adhortacji przypomina raz jeszcze, że „emisje na osobę w Stanach Zjednoczonych są około dwukrotnie wyższe niż w przypadku mieszkańca Chin, i około siedmiokrotnie wyższe niż średnia w najbiedniejszych krajach”, a także podkreśla, że „powszechna zmiana nieodpowiedzialnego stylu życia związanego z modelem zachodnim, miałaby znaczący długoterminowy skutek”. Zwraca wreszcie uwagę, że „w ten sposób, wraz z bardzo potrzebnymi decyzjami politycznymi, bylibyśmy na drodze do wzajemnego uzdrowienia” (72).

VATICAN NEWS

Piknik Misyjny u misjonarzy Kombonianów

Zapraszamy wszystkich na Piknik Misyjny, który odbędzie się w niedzielę 17 września 2023 roku na ulicy Skośnej 4 w Krakowie. Podczas pikniku przewidziane są atrakcje takie jak: aukcja przedmiotów misyjnych, warsztaty malarskie, bębniarskie, tańce integracyjne, gra terenowa, loteria fantowa, koncert zespołu dziecięcego „Jakubowe Muszelki”. Piknik Misyjny jest wydarzeniem charytatywnym o charakterze rodzinnym, integracyjnym, promującym działalność misyjną i społeczną na rzecz społeczności lokalnych w Afryce i Ameryce Południowej. Piknik jest organizowany przez Misjonarzy Kombonianów Serca Jezusowego, Świeckich Misjonarzy Kombonianów oraz Stowarzyszenie Twoja Misja. Całkowity dochód z organizacji imprezy przeznaczony jest na wsparcie pracy misjonarzy świeckich w krajach misyjnych. Zarezerwujcie swój czas musicie być na Pikniku.

🌐 https://piknik.twojamisja.pl/

Tagi: ,

W Domu Ojca Mego

W mieście Abor, na wschodzie Ghany, organizacja In My Father’s House realizuje projekt całościowej opieki nad dziećmi. Kompleks – założony w roku 2000 przez włoskiego kombonianina Giuseppe Rabbiosiego – jest obecnie domem dla 120 dzieci, a jego szkoła służy 800 uczniom z okolicy.

Pierwszą rzeczą, która najpierw rzuca się w oczy, to piękno tego miejsca. Dużą część terenu porastają palmy i drzewa mango. Natomiast drugą rzeczą jest liczba dzieci i młodych ludzi błąkających się po okolicy. Jedni się bawią, inni rozmawiają lub siedzą na krawężniku i rozmyślają o własnych sprawach. Wszystko to wygląda jak mała wioska z podłużnymi, jednopiętrowymi budynkami pomalowanymi na kremowo i niebiesko. Wewnątrz budynków znajdują się pokoje, klasy, kuchnia, przychodnia, warsztat… Jest tam również wieża, park, promenada z dwoma altankami i kaplica poświęcona św. Danielowi Comboniemu. Za budynkami jest ogród warzywny. A za rogiem kolejne sale lekcyjne. O tej popołudniowej godzinie, kiedy światło słońca przedziera się przez gałęzie, atmosfera jest wyjątkowo spokojna pomimo prowadzonej aktywności. Kilka dziewcząt żartuje, rozwieszając świeżo wyprane koszulki. Grupa młodych mężczyzn – z których jeden trzyma dwie drewniane kule – rozmawia siedząc na starych oponach. Parę psów wyleguje się na słońcu. Dwie kobiety smażą plastry banana i manioku. W tej dziecięcej wiosce Abora, dla niektórych dzieci oazie drugiej szansy, panuje spokój.

Wszystko zaczęło się wtedy, gdy Giuseppe Rabbiosi, włoski misjonarz kombonianin, znany w Ghanie jako ojciec Joe, założył w roku 2000 organizację humanitarną In My Father’s House. Jej celem było stworzenie szeregu inicjatyw w regionie Volta, w południowo-wschodniej Ghanie. Była to jego odpowiedź na określone potrzeby społeczne, ze szczególnym uwzględnieniem dzieci znajdujących się w najtrudniejszej sytuacji. „Afrykańskie dzieci są obecnie jednymi z najbardziej bezbronnych i wykorzystywanych na naszej planecie. Nadszedł czas, aby cała ludzka społeczność, w tym sama Afryka, obudziła się na tę niesprawiedliwą rzeczywistość […] i pracowała na rzecz stworzenia środowiska wzajemnej współpracy i sprawiedliwej solidarności” – napisał Rabbiosi na stronie internetowej organizacji pozarządowej, wyjaśniając motywacje stojące za projektem. Ten 75-letni kapłan zarządzanie ośrodkiem powierzył Frankowi Amenyo i Wisdomowi Seade, dwóm świeckim Ghańczykom z wiosek w pobliżu Abor.

Amenyo, ojciec czwórki dzieci, był w bliskich relacjach z misjonarzem. Poznali się podczas kursu zawodowego, kiedy Ghańczyk miał dwadzieścia lat i przygotowywał się do kapłaństwa. Nie był jednak w stanie ukończyć studiów z powodu choroby serca, która wymagała dużych środków finansowych. Zakonnik pomógł mu ukończyć maturę i wysłał do Włoch na leczenie. Kiedy Amenyo powrócił, założyli In My Father’s House. „Gdy zaczynaliśmy, mieliśmy tylko 12 tys. metrów kwadratowych ziemi i jeden budynek na własność. Stopniowo pojawiały się bardziej ambitne plany i z czasem nabyliśmy kolejne grunty. Obecnie mamy 24 hektary”, wyjaśnia Ghańczyk. Pierwszym postawionym budynkiem była szkoła i dom dla dzieci znajdujących się w trudnej sytuacji. Następnie uruchomiono transport przez okoliczne wioski, aby dzieci mogły uczęszczać do szkoły. „Zaczęliśmy szkołę z 17 uczniami. Dzisiaj jest ich 800”.

W zarządzaniu szkołą Amenyo współpracuje z Wisdom Seade, ojcem dwójki dzieci. Od dziesięciu lat mężczyzna jest odpowiedzialny za administrację, koordynuje szkołę i uczy ekonomii oraz biznesu w szkole średniej. „Kiedy usłyszałem o pracy, jaką wykonują ojciec Joe i Frank, przyłączyłem się, aby im pomóc, ale także tym, którzy żyją bez nadziei na przyszłość. Ojciec Joe zawsze podkreśla, że musimy być żywym świadectwem Ewangelii. Ludzie się modlą, kiedy potrzebują Boga. Musimy realizować takie projekty jak ten, aby zapewnić, że Bóg ich słyszy i jest blisko nich”.

Dzielenie się historiami

Chyba najbardziej wyjątkową częścią In My Father’s House jest dom dla tych, którzy mają największe trudności, czyli dla dzieci niepełnosprawnych, z rozbitych rodzin; dzieci, które straciły rodziców lub zostały porzucone. „Opowiem ci o kilku przypadkach. W tym roku przyjęliśmy czworo porzuconych dzieci. Znaleziono je prawie bez oznak życia. Zawieźliśmy je do szpitala i udało się je uratować – mówi Amenyo. – Innym przypadkiem była trójka dzieci urodzonych przez tę samą matkę, ale z różnych ojców. Matka nie mogła się nimi opiekować, a ojcowie nie chcieli się nimi zająć. Dzieci były chore i niedożywione. Przygarnęliśmy je, a po wizycie w szpitalu i otrzymaniu potrzebnego pożywienia ich stan znacznie się poprawił”.

Dzieci i młodzież ze specjalnymi potrzebami mieszkają w wiosce z innymi uczniami szkoły, których rodziny mieszkają daleko od miasta. W sumie jest ich 120. Wraz z pracownikami, którzy opiekują się nimi i ich rodzinami, tworzą społeczność liczącą 200 osób. „Dzieci, które nie mają żadnej rodziny, utrzymują bliskie relacje z pracownikami kompleksu” – dodaje Seade. Są one bardzo podatne na zagrożenia. Doświadczają trudnych procesów, a niektóre mają problemy psychologiczne. To bardzo zdrowe dla nich żyć razem i nawzajem opowiadać sobie swoje różne historie życiowe”. Ośrodek zachęca je do spędzania wakacji z rodziną, aby w miarę możliwości nie czuły się wykluczone.  „Wierzymy, że wszyscy razem są bardzo szczęśliwi. Naszym celem jest umożliwienie im ukończenie szkoły i znalezienie odpowiedniego miejsca do ponownej integracji ze społeczeństwem”.

Szkoła

Każdego dnia około siódmej rano wioska dziecięca wita setki uczniów, którzy przybywają z domu pieszo lub autobusem. Po wejściu do klas rozpoczynają nowy dzień. Szkoła prowadzi naukę od pierwszych klas szkoły podstawowej do ostatnich klas szkoły średniej. Rodziny płacą tyle, ile mogą. „Jesteśmy zadowoleni z faktu, że pomagają nam pokryć choć niewielką część pensji nauczycieli. Resztą zajmujemy się sami – mówi Seade. – Dzięki systemowi sponsoringu i stypendiów uczniowie, którzy ukończą szkołę, mają możliwość kontynuowania kształcenia zawodowego lub studiów wyższych. Szkoła posiada specjalny program szkolenia nauczycieli. Starsi uczniowie są wysyłani w odleglejsze miejsca, gdzie w praktyce mogą wykorzystać zdobytą wiedzę. Udają się do biednych i zaniedbanych edukacyjnie obszarów, zbyt oddalonych od ośrodków miejskich i bez nauczycieli chętnych do dojeżdżania tam. Uczniowie na praktykach pozostają przez rok. Najpierw budujemy małą chatkę, aby mogli rozpocząć zajęcia, a jeśli wszystko pójdzie gładko, budujemy prawdziwą szkołę. Po jej uruchomieniu przekazujemy ją rządowi”. Organizacja zbudowała już 75 szkół na obszarach wiejskich, a około 400 uczniów przeszło szkolenie i obecnie uczy w innych szkołach.

Oprócz edukacji ośrodek In My Father’s House prowadzi również program zdrowotny, w ramach którego zbiera fundusze na operacje dla osób z poważnymi chorobami, jak np. nowotwory czy problemy kardiologiczne. Niektóre pielęgniarki pracujące w ośrodku to byłe uczennice. Na zabiegi chirurgiczne każdego roku otrzymują pomoc od organizacji hiszpańskich lekarzy. Planowana jest także budowa niewielkiego ośrodka zdrowia w odległej wiosce, która podczas pory deszczowej odizolowana jest od reszty świata.

Praca, którą wykonuje In My Father’s House, jest możliwa dzięki Nella Casa del Padre Mio, siostrzanej organizacji we Włoszech, złożonej z wolontariuszy, którzy identyfikują się z wartościami i charyzmatem kombonianów. „Zaczęło się od małej grupy rodziny i przyjaciół ks. Joego, a teraz jest głównym źródłem dochodu dla projektu” – wyjaśnia Amenyo (na zdjęciu). Aby zebrać dodatkowe fundusze i pomóc w utrzymaniu działalności w wiosce, na dostępnej im ziemi zaczęto uprawiać ryż, maniok, kukurydzę i fasolę. Założono też hodowlę kurczaków i świń. Z tego, co produkują, karmią dzieci w ośrodku i pomagają ubogim rodzinom w okolicy, dając im co miesiąc torby z jedzeniem. „Niektórzy darczyńcy z miasta przychodzą do ośrodka i przekazują nam darowizny, głównie w naturze, jak choćby worek ryżu, kilka kilogramów fasoli czy cukru. Nie mamy żadnych dotacji rządowych, więc każda prywatna darowizna jest zawsze mile widziana” – dodaje Seade.

Kontynuacja

„Ostatecznym celem tego, co robimy, jest pragnienie, aby ludzie, którzy tu przychodzą, mogli się rozwijać i stawać się samowystarczalnymi. Jeśli nam się to uda, to znaczy, że było warto – mówi Amenyo, po czym przyznaje, że jest jedna rzecz, która ich bardzo martwi: to wiek o. Rabiosiego. – Czy po jego odejściu będziemy w stanie kontynuować tę pracę, którą prowadził przez ponad 20 lat?”. Zarówno on, jak i Seade są pewni, że projekt musi stawać się coraz bardziej autonomiczny i mniej zależny od pomocy z Włoch, jak to było do tej pory. W tym celu rozważają szereg propozycji, które mogłyby generować dochód, jak choćby rozbudowa gospodarstwa i szkoły, budowa większej liczby miejsc noclegowych dla nowych uczniów i bungalowów do wynajęcia dla pracowników pracujących w ośrodku. Chcą również sprzedawać wodę ze studni, które mają na terenie ośrodka lub wykorzystywać obiekty do prowadzenia nowych weekendowych kursów dla tych, którzy chcą poszerzać swoje umiejętności akademickie i zawodowe, ale z powodów zawodowych nie mogą tego robić w tygodniu. „Ojciec Joe powiedział nam, że jest gotowy opuścić projekt w każdej chwili, bo czuje, że wypełnił swoją misję. I zawsze cytuje Daniela Comboniego: «Afrykę uratują Afrykańczycy». Ale my się boimy. To on jest w stałym kontakcie z dobroczyńcami w Europie, a my nie potrafimy porozumiewać się po włosku. Dla mnie przyszłość jest pełna nadziei, ale istnieją też poważne pytania. Musimy być przygotowani i dobrze zaplanować to, co może się wydarzyć. On nam ufa, a my jesteśmy zobowiązani do bycia godnymi jego zaufania” – podsumowuje Amenyo.

tekst i zdjęcia: Javier SÁNCHEZ SALCEDOO Z ABORU

Tagi: ,

Małżeństwa wśród Aczoli

Lud Aczoli zamieszkuje między innymi tereny północnej Ugandy. Posiada bogate i różnorodne dziedzictwo kulturowe, którego znaczna część wyraża się w obrzędach, tańcu i muzyce. Przyjrzyjmy się, jak wygląda małżeństwo wśród Aczoli.

Małżeństwo nadal jest jedną z największych ceremonii wśród tego plemienia. Przygotowania do tradycyjnej uroczystości mogą trwać nawet cały rok. Przed zawarciem małżeństwa strony biorące w nim udział powinny uzgodnić warunki. Zwykle cały proces zaczyna się, gdy młody człowiek wybrał już dziewczynę, która mu się podoba, i jest gotowy ją poślubić. W przeszłości mężczyźni nie mieli nic do powiedzenia w tej kwestii, to ich rodzice decydowali, którą kobietę i rodzinę ma poślubić. Młodzi ludzie nie mieli żadnej szansy na zaloty i wzajemne poznanie się, tak jak to ma miejsce dzisiaj. Kiedy młodzieniec znajdzie już potencjalną pannę młodą, ster przejmuje jego rodzina. Sprawdza pracowitość i zdyscyplinowanie młodej damy oraz szuka rodziny, z której pochodzi. Zaczyna się małe śledztwo, aby sprawdzić, czy członkowie tejże rodziny są życzliwi i pracowici, a jeśli tak jest, kontaktują się z rodzicami dziewczyny i zgłaszają zamiar wizyty. Wówczas jej ojciec, bracia i wujowie siadają razem i sporządzają list, który określa się mianem listu oceniającego. Wskazywana jest w nim lista prezentów, które mają być wręczone podczas ceremonii tradycyjnych zaślubin. Wśród Aczoli nie ma standardowej „ceny” za pannę młodą, zależy ona od rodziny.

Oprócz prezentów należy uiścić też odpowiednią grzywnę, jeśli państwo młodzi znaleźli się w którejś z poniższych sytuacji. Jeżeli młodzieniec ma dziecko z dziewczyną przed ślubem, musi zapłacić tzw. luk pa latin lub lutino, a jeśli mieszka z nią przed ślubem, zostanie poproszony o luk pa nyako. Inne opłaty to ayenya (kiedy dziewczyna przebywa z chłopakiem bez ślubu i rodzice zastaną ją w jego domu), obal kare (zasiłek na siedzenie) i lapeny dog nyako (uznanie pana młodego przez rodzinę). Do listy prezentów koniecznych do zamążpójścia zalicza się lampę, karton z pudełkami zapałek, mydło do mycia i kąpieli, kopertę z pieniędzmi na cześć matki panny młodej, garnitur i krzesło dla ojca panny młodej, gomesi – czyli tkaninę dla matki panny młodej, cukier, fusy herbaciane, opłacenie przejazdu dla krewnych, którzy przybędą z daleka (onyon coro), dwie kozy dla ciotki ze strony ojca, dwie kozy dla wuja ze strony matki, pieniądze na uszycie sukienki dla matki panny młodej, duży rondel, kozy (w zależności od rodziny, ale nie mniej niż 10), krowy (minimum 10) oraz określoną sumę pieniędzy, która zależy od rodziny.

Gdy za mąż wychodzi księżniczka Aczoli, cena za pannę młodą znacznie wzrasta. Oprócz tego, o co zwykle się prosi, pan młody musi przynieść również skórę lamparta, koraliki, bransoletkę, włócznię i tarczę wykonaną z uszu słonia lub ekwiwalent pieniężny.

Kiedy rodzina pana młodego otrzyma list oceniający, informuje rodzinę młodej, kiedy przybędzie, aby uiścić wszystkie wymienione opłaty. Jeśli chodzi o samą opłatę za pannę młodą, wszystko zależy od tego, czy rodzina pana młodego ma dobrego negocjatora, ponieważ cena ta w Aczoli zależy od umiejętności negocjacyjnych i pokorze wobec teściów. To bardzo delikatna sytuacja, w której łatwo można zostać odesłanym bez oblubienicy.

W dniu ślubu rodzina dziewczyny przygotowuje się na przyjęcie gości, gotując tradycyjne potrawy, wśród których znajduje się dek ngor (łuskany i rozgnieciony groszek gołębi z masłem orzechowym i odrobiną masła shea), wędzone mięso w maśle orzechowym (olel), kurczak, boo (krowi groszek polany masłem orzechowym) podawane z kaszą jaglaną (kwon kal), batatami lub maniokiem. To wszystko podaje się z dodatkiem alkoholu i napojów bezalkoholowych. O zachodzie słońca, kiedy przybywa orszak pana młodego, wita ich okrzyk wayo (ciotki panny młodej ze strony ojca) oraz pieśń. Następnie udają się do domu rodzinnego panny młodej, w którym odbędą się negocjacje. Wszyscy goście z orszaku młodego zostają poproszeni o zdjęcie butów i uklęknięcie, gdy będą wchodzić do domu rodzinnego młodej. Potem muszą czołgać się po ziemi, ponieważ kultura Aczoli nakazuje młodemu mężczyźnie okazywać szacunek matce-teściowej właśnie poprzez takie zachowanie. Jeśli ktoś z otoczenia pana młodego wejdzie do domu nie czołgając się, zapłaci karę pieniężną, o której zadecydują teściowie.

W domu orszak kandydata na męża siada na przygotowanych dla nich matach. W tym momencie nie wolno im jeszcze siadać na krzesłach razem z bliskimi wybranki. Ponadto oczekuje się od nich, aby nie rozglądali się po domu i siedzieli nieruchomo, nie odwracali się ani nie patrzyli w górę i w dół, by nie zostać ukaranym grzywną za brak szacunku dla teściowej. Wujowie i bracia panny młodej będą czekać w domu na pana młodego i jego ludzi, aby rozpocząć negocjacje, które mogą przeciągnąć się do późnej nocy, a nawet do wczesnych godzin rannych. Ojciec dziewczyny nie ma nic do powiedzenia podczas całej ceremonii; siedzi i tylko patrzy, jak ludzie z jego klanu podejmują decyzję w sprawie jego córki. Również jej matka i wszystkie inne kobiety w rodzinie nie uczestniczą w negocjacjach. Po powitaniu gości oczekuje się od nich, że wyjdą, a tylko ciotka ze strony ojca będzie obecna podczas negocjacji. Po uzgodnieniu wszystkiego przez obie strony i zapłaceniu ceny za pannę młodą ciotka ta wyda okrzyk, informując w ten sposób innych członków rodziny, że uiszczono cenę za pannę młodą i można rozpocząć świętowanie.

Przez ten cały czas narzeczona przychodzi tylko po to, by powitać gości i potwierdzić, że lubi chłopaka, a wraca dopiero po zapłaceniu kwoty za nią. Przed uiszczeniem kwoty za pannę młodą świta młodego jest ignorowana i nie jest częstowana ani jedzeniem, ani wodą do picia, ani żadnymi przekąskami. Wszystko się jednak zmienia po okrzykach ciotki. Wtedy rodzina młodej grzeje wodę do kąpieli dla orszaku młodego, podaje im wodę do picia, jedzenie, alkohol, napoje bezalkoholowe. Rozpoczyna się zabawa. Obydwie strony się schodzą jako rodzina. Wspólnie tańczą  i śpiewają piosenki. Zabawa trwa dwa lub trzy dni, w zależności od sytuacji materialnej panny młodej. Jeśli pochodzi ona z zamożnej rodziny, to może trwać nawet dłużej. Ponieważ ciotka ze strony ojca otrzymuje kozy, oczekuje się od niej, że przygotuje jedzenie i zaniesie je orszakowi pana młodego na ucztę.

Po tym wszystkim na pannę młodą czeka kolejna ceremonia – odesłanie do domu męża. W trakcie jej trwania dziewczyna otrzymuje garnki, naczynia i inne przybory domowe, aby mogła „zbudować” nowy dom. Ciekawostką związaną z małżeństwem w kulturze Aczoli jest fakt, że mężczyzna może mieszkać z kobietą bez płacenia ceny za pannę młodą, ale jeśli ona umrze, jej rodzina nie pochowa jej dotąd, dopóki mężczyzna nie uiści tej opłaty. Tradycyjne małżeństwo Aczoli jest jednym z najdroższych w Ugandzie, co czasem odstrasza młodych mężczyzn ze względu na wygórowane ceny. Z tego powodu obecnie wśród Aczoli funkcjonuje instytucja kulturalna Rwot Kaka, która pracuje przez całą dobę, aby ułatwić zawieranie tradycyjnych małżeństw.

tekst: IRENE LAMUN

zdjęcia: ARCH. MISJONARZY KOMBONIANÓW

Wioski pojednania

Na znak jedności narodowej w „wioskach pojednania” Hutu i Tutsi dzielą przestrzeń, pracę i życie w koegzystencji, która ma na celu pokazać, że rozpoczął się nowy rozdział historii kraju.

Poza oglądaniem goryli zamieszkujących wzgórza Rwandy, biura podróży oferują ciekawskim podróżnikom możliwość wysłuchania historii ocalałych z ludobójstwa. Haczyk polega na tym, że gdzieś pomiędzy przerażeniem a zdumieniem, ofiary i kaci mieszkają obok siebie i uprawiają ziemię we wspólnej spółdzielni. Ich świadectwa, zasłyszane zarówno w wioskach odwiedzanych przez zagraniczne delegacje przyjeżdżające tu w celu poznania doświadczeń lub przez wysokich rangą urzędników podczas międzynarodowych spotkań, jak i w wioskach, które nie leżą na drodze pokazowej, są stosunkowo przekonujące.

Nikt nie zapomina o 800 000 Tutsi i Hutu, którzy zostali zabici w ciągu 100 dni ludobójstwa w 1994 roku, nie wspominając o 300 000 innych Hutu, którzy również zginęli w działaniach odwetowych w 1996 roku. Rany nie zostały całkowicie zabliźnione w trakcie koegzystencji narzuconej przez reżim Paula Kagame. Nie ma prawie miejsca na spontaniczność, a opowiadane historie są naznaczone pochwałami dla rządu jedności narodowej, który „przywrócił pokój i stabilność”. Wydaje się, że wszystkim rekompensuje to napięty spokój, który czuć w powietrzu w wioskach, których mieszkańcy, gdy pojawiają się osoby z zewnątrz, wydają się grać role w dobrze wyćwiczonej scenie. Uśmiechnięte kobiety Hutu i Tutsi robią razem kosze, starsi obserwują dzieci bawiące się przed drzwiami domu, a mężczyźni organizują przestrzeń, w której powtarzają to, co im się przydarzyło. Przed opuszczeniem tego miejsca obcokrajowiec – którego serce wali na myśl o brutalności tej historii – kupuje rękodzieło, które pomaga kobietom utrzymać rodziny i podpisuje księgę gości, aby koordynator wioski mógł udać się do organizacji Prison Fellowship Rwanda (PFR) i otrzymać swoją część z 50 dolarów za osobę, którą pobierają od obcokrajowców. To znacznie mniej niż trzeba zapłacić, aby zbliżyć się do goryli górskich.

Nauczycielka bez urazy

Olive Mukantwari (46) jest dyrektorką przedszkola Best Garden, do którego codziennie uczęszcza 58 dzieci w wieku od 3 do 5 lat. Znajduje się ono w wiosce Kamazuru i ma prostą konstrukcję. Posiada dziedziniec i sale lekcyjne, w których leżą starannie ułożone materiały szkolne. Mukantwari, która miała 17 lat, gdy straciła całą swoją rodzinę w ludobójstwie, przygotowywała się do wstąpienia do zgromadzenia Misjonarek Królewskości Chrystusa, zakonu prowadzonego w duchowości franciszkańskiej. W relacji naznaczonej przez upływ czasu wspomina, że to siostry zakonne doniosły na Tutsi, którzy znajdowali się w klasztorze. „Straciłam rodziców i rodzeństwo, wujostwo… Próbowali mnie złapać i torturować, ale dobry Bóg mnie uratował, to On mnie chronił. Zmieniłam ubranie i zdjęłam welon, aby się uratować. Nie wiedzieli, że to byłam ja. Zostałam sama i smutna. Miałam traumę, myślałam o  dzieciach, które się rozproszyły”, opowiada Mukantwari, nie pomijając podkreślania przemocy, jaką Hutu zadawali Tutsi, jednak stroniąc od oficjalnej płaskiej narracji, w której pojednanie wymaga zaprzestania rozróżniania między grupami etnicznymi.

Uciekając, dyrektorka szkoły zabrała dwoje niemowląt, które straciły matki. „Nie wiedziałam, czy są to dzieci ofiar czy sprawców ludobójstwa, próbowałam umieścić je w sierocińcu, ale sytuacja była trudna. W końcu zdecydowałam się zabrać je do domu i nadałam im imiona”. Cztery lata po ludobójstwie Mukantwari wyszła za mąż za Hutu, który również adoptował dzieci, dając im trójkę rodzeństwa. „Życie toczy się mimo wszystko”, mówi Mukantwari, świadoma, że pomimo cierpienia i pamięci o rodzinie, która ją wychowała, jest wdzięczna, że może realizować swoje powołanie jako nauczycielka. „Jestem Tutsi, mój mąż jest Hutu i bardzo go kocham. Myślę, że to jest prawdziwe pojednanie”, wyjaśnia Mukantwari, która dziś prowadzi szkołę, w której dzieci nie są etykietowane według ich pochodzenia Tutsi, Hutu lub Tua, chociaż „wszyscy wiedzą, z jakich rodzin pochodzą i kto ma ojca w więzieniu za udział w ludobójstwie”.

Mukantwari uczestniczyła w sądach ludowych gacaca (ustanowionych przez Rząd Jedności, aby publicznie zeznawać o tym, co wydarzyło się podczas ludobójstwa) i przekonała się, że przebaczenie jest możliwe, a urazy nie powinny przechodzić z pokolenia na pokolenie. „Mieszkam w tej wiosce od 2012 roku i jest to dobre środowisko do życia w pokoju”, podsumowuje.

Monitorowanie pojednania

Providence Nikwigize (46 lat) kieruje Kamazuru od 2017 roku.  „To przykładowa wioska, w której żyjemy, modlimy się i uczymy razem, dzielimy się wodą, jedzeniem, pomagamy sobie nawzajem, jesteśmy w tych samych spółdzielniach… nie ma różnic”, mówi Nikwigize na początku rozmowy. Powołuje się również na doświadczenie sądów gacaca, w których była sędzią. Uważa, że były one wspólnotowym ćwiczeniem, w którym dozwolone były przebaczenie i skrucha, mające na celu zbudowanie na nowo wspólnej teraźniejszości. „Obserwowałam wszystko i byłam przekonana, że istnieje nadzieja na to, że ludzie mogą żyć w pokoju poprzez pojednanie”.

Aktualnie żyje pierwsze pokolenie, które nie przeżyło ludobójstwa, ale coroczne obchody i uroczystości na rzecz upamiętnienia, począwszy od wydarzeń od 7 do 14 kwietnia – kiedy rozpoczęła się masakra – są momentami, w których rozmawia się z dziećmi o tym, co się stało.  „W dzielnicach i wioskach prowadzone są audycje radiowe i realizowane są programy upamiętniające to, co kraj stracił, a co trzy miesiące organizowane są spotkania w ramach rządowej kampanii „Ndi Umunyarwanda” („Jestem Rwandyjczykiem”), ponieważ kiedy wypowiadasz to zdanie, ignorujesz fakt, że jesteś kimś innym, ponieważ jesteś przede wszystkim Rwandyjczykiem” – wyjaśnia Nikwigize.

Kierowniczka Kamazuru zapewnia, że nie było w wiosce oporów przed współzamieszkiwaniem Hutu i Tutsi, ponieważ „Rząd Rwandy nie dyskryminuje, a programy rozwojowe są skierowane do wszystkich w równym stopniu, budując domy dla biednych niezależnie od tego, czy są Hutu czy Tutsi. Wszyscy otrzymują taką samą pomoc”.

Trudna sytuacja ekonomiczna jest elementem łączącym ludność, która twierdzi, że zostawiła przeszłość za sobą i nie obawia się, że historia może się powtórzyć. „Ludobójstwo jest czymś, o czym należy pamiętać, aby pewnego dnia, kiedy nowe pokolenie nie będzie rozumiało prawdy o tym, co się stało, mogło zareagować i nie popadło w kłamstwa. Ignorowanie lub zapominanie o tym, co wydarzyło się w Rwandzie, może doprowadzić do powtórzenia się sytuacji. Upamiętnianie ludobójstwa jest ważne, aby nie nastąpiły ponownie złe rządy i aby, kiedy umrzemy, nasze dzieci wiedziały, co się stało i jak tego uniknąć”.

Mbyo, przykładowa wioska

Zbudowane w latach 2003-2004 54 domy w wiosce Mbyo, położonej około 45 kilometrów na południe od Kigali, zamieszkiwane są po równo przez Hutu i Tutsi. Dobrze zorganizowany i nieco nieufny wobec wizyt osób z zewnątrz, James, koordynator wioski, mówi rzeczowo, że „w więzieniach udało się skłonić ludzi do przyznania się do zabicia swoich przyjaciół, ale Rządowi udało się sprawić, że dziś żyją jak rodzina”. Dom, praca, czas wolny… życie, w którym wydaje się, że przyzwyczajono się do nieufnego spojrzenia tych, którzy oceniają i ich z zewnątrz i zadają pytania. Mówienie o przeszłości jest częścią terapii. Jest to dobrze odrobiona lekcja, w której wciąż dźwięczą deklaracje: „Rząd nauczył nas żyć normalnie, rozmawiać o przeszłości bez strachu, choć nie chcemy rozróżniać grup etnicznych. Wszyscy jesteśmy Rwandyjczykami”.

Jacqueline Mukamana (46 lat) i Alays Mutiribambe (70 lat), Tutsi i Hutu, zasłużyły na główne role za sposób, w jaki opowiadają o swoich życiowych doświadczeniach. „Uciekłam przed ludobójstwem w okolicy Myanye. Od 1992 roku próbowano tam dokonać ludobójstwa. Hutu zabili brata mojego ojca. My, Tutsi, wyjechaliśmy, a kiedy wróciliśmy, Hutu byli na naszej ziemi. 7 kwietnia 1994 r. straciłam całą rodzinę w tej okolicy. Próbowałam uciec, ale wojsko ostrzelało kościół, w którym się schroniłam. Miałam wtedy 17 lat. Uciekłam do Burundi. Wróciłam do Rwandy, gdy do władzy doszedł Rwandyjski Front Patriotyczny (RPF, partia prezydenta Kagame) i wracał pokój” – wyjaśnia Mukamana.

Podobnie jak tysiące innych osób, Mukamana pewnego dnia otrzymała list od zabójcy swojej rodziny, który odsiadywał wyrok w więzieniu, prosząc o przebaczenie i wyjaśniając, w jaki sposób zabił jej rodzinę. „Poznałam go w 2008 roku i on powiedział mi, gdzie są ciała moich bliskich. Wówczas mu wybaczyłam. Modlitwa bardzo mi pomogła, sprawiła, że zmieniłam zdanie i przebaczyłam. Otrzymałam również wsparcie w grupach społecznych, w których próbowaliśmy odzyskać normalne życie po tym, co nas spotkało”.

Przed przekazaniem głosu swojemu partnerowi, Mukamana mówi nieugięta: „Możliwe jest życie z osobami, które zabiły moją rodzinę, jesteśmy sąsiadami. To nowa Rwanda”.

Bardziej oszczędny w słowach Mutiribambe popiera wszystko, co zostało powiedziane i mówi, że jest wdzięczny za możliwość zakończenia swoich dni w pokoju. Otoczony przez swoje wnuki, idzie niepewnie przez wioskę, podkreślając z uporem, że to oni zdecydowali się żyć we wspólnocie. „Duchowni przyszli do więzienia i powiedzieli nam, że powinniśmy napisać do rodzin ofiar z prośbą o przebaczenie. Na początku im nie wierzyliśmy, myśleliśmy, że to sztuczka Tutsi. Ale zrobiliśmy to, a potem zabrali nas do rodzin. Spędziłem dziewięć lat w więzieniu” – wyjaśnia, dodając, że bał się i wstydził przyznać do tego, co zrobił. Mutiribambe obwinia ówczesny rząd za to, co się stało.

Nowa Rwanda?

Celestin Ngaruyinka jest kierownikiem programów w PFR, chrześcijańskiej organizacji non-profit dla więźniów, byłych więźniów i ich rodzin, działającej w 30 okręgach i dziewięciu zakładach karnych w kraju. PFR wybudowała 683 domy w tak zwanych „wioskach pojednania”.

Rozpoczęli pracę w 1995 roku w Rwandzie, kiedy rany były jeszcze otwarte, a bezpieczeństwo wciąż było jedną wielką niewiadomą. Dziś, prawie 30 lat później, przygotowują się do pomocy tysiącom więźniów, którzy wkrótce zakończą swoje wyroki i którzy w nadchodzących miesiącach powrócą do życia społecznego na wolności.

„Z powodu ludobójstwa w 1994 r. mieliśmy w Rwandzie dużą liczbę więźniów, którzy popełnili zbrodnie bez nadziei na pozostanie przy życiu z powodu zemsty. Myśleli, że zostaną zabici i że nikt ich nie wesprze. Myśleli nawet, że nie mają żadnych praw, ponieważ zostali uznani za przestępców” – wyjaśnia Ngaruyinka.

Wielu więźniów nie chciało przyznać się do swoich czynów w procesach ludowych i potrzebowało intensywnego wsparcia psychospołecznego, aby kontynuować walkę o swoje życie. „W 2003 r. prezydent Rwandy ułaskawił więźniów, a ci, którzy prosili o przebaczenie i pisali listy, zostali zwolnieni. Ale większość z nich nie miała gdzie mieszkać, ponieważ przez długi czas byli rozdzieleni ze swoimi rodzinami. Wstydzili się i bali wrócić do społeczności, mieli wiele problemów. Rozpoczęliśmy więc projekt „wiosek pojednania”, budując jeden dom dla rodziny ocalałej z ludobójstwa obok domu zajmowanego przez sprawcę ludobójstwa i drugi dla rodziny powracającej z wygnania” – wyjaśnia Ngaruyinka. W ramach programu „Wysłuchaj mnie, ja wysłucham ciebie” wykonali pracę psychologiczną, aby przezwyciężyć gniew i strach przed spotkaniem.

Rodziny ofiar miały duży opór przed przebaczeniem, ponieważ czuły, że zdradzają swoich bliskich. Ngaruyinka wyjaśnia, że „w społeczności trudno było powiedzieć, że ktoś, kto zabił twoją rodzinę, otrzyma przebaczenie. Zemsta nie wchodziła w grę. Doszliśmy do wniosku, że to jedyny sposób, by nie cofnąć się do przeszłości”. Dodaje: „W dzisiejszej Rwandzie powiedzenie, że jest się Tutsi, Hutu lub Tua jest trudne, ponieważ to rozbija moją społeczność. Chcę być Rwandyjczykiem i być postrzegany jako Rwandyjczyk. W nowym pokoleniu razem prowadzi się interesy i studiuje, bierze ślub. Jakie znaczenie ma ta inna „śmieciowa historia”? Zdecydowaliśmy się żyć w społeczności, która jest ponad tymi grupami etnicznymi. Nikt nie może powiedzieć, że nie należy do tej ziemi, wszyscy zasługujemy na to, by żyć razem”.

Dla Ngaruyinki mówienie o „narzuconym pojednaniu” oznacza brak chęci jego osiągnięcia i wykorzystywanie go do celów politycznych. Podsumowuje: „Pojednanie pochodzi z domu, w którym mieszkasz obok sąsiada, a po pewnym czasie zdajesz sobie sprawę, że to dobra rzecz”.

tekst: CARLA FIBLA Garcia-SALA

zdjęcia: ÁFRICA GONZÁLEZ

Tagi: ,

Dialog przyjaźni z Niebiańskim Imperium

W grudniu ubiegłego roku papież Franciszek ogłosił Matteo Ricciego – nazywanego ojcem Kościoła katolickiego w Chinach – Sługą Bożym. Ten wielki jezuita urodził się 6 października 1552 r. w Maceracie we Włoszech. Do Chin zaniósł Ewangelię, ale także przyjaźń oraz dialog kulturowy i naukowy.

„Dla mnie Chiny zawsze były wyznacznikiem wielkości. Ogromny kraj. Ale większa niż kraj jest jego kultura z niewyczerpaną mądrością. Kiedy jako dziecko czytałem coś o Chinach, to zawsze wzbudzało to we mnie podziw. Podziwiam Chiny. Później zagłębiłem się w życiorys Matteo Ricciego i zobaczyłem, w jaki sposób udało mu się wejść w dialog z tą wielką kulturą, z tą odwieczną mądrością i że ten człowiek odczuwał dokładnie ten sam podziw co ja”. Takie słowa 2 lutego 2016 r. wypowiedział papież Franciszek.

W swoje 86. urodziny, w dniu 17 grudnia 2022 r., Franciszek – który nigdy nie ukrywał, że jego pierwszym pragnieniem jako jezuity była wyprawa na misje do Chin – podarował Kościołowi w tym kraju, ale także tym wszystkim, którzy z nadzieją go oczekiwali, niesamowity prezent. Podczas wywiadu udzielonego kard. Marcello Semeraro, prefektowi Dykasterii Spraw Kanonizacyjnych, upoważnił tę samą dykasterię „do ogłoszenia dekretu o heroiczności cnót Sługi Bożego Matteo Ricciego, kapłana Towarzystwa Jezusowego. Ojciec Kościoła chińskiego, znany tam jako Lì Mădòu, wielki naukowiec, „mędrzec Zachodu”, został ogłoszony „Sługą Bożym”. Jest to podstawowy etap na drodze prowadzącej do beatyfikacji. Matteo Ricci był pionierem spotkania Chin z Europą. Jego misyjną historię można odczytać jako stopniowe „wchodzenie” do Pekinu, stolicy kraju, począwszy od pierwszej rezydencji misyjnej w Zhaoqing, nieopodal Kantonu, gdzie 10 września 1583 r. po raz pierwszy postawił stopę na chińskiej ziemi. Do Pekinu dotarł 24 stycznia 1601 r. w wieku 48. lat, ale w tym kraju przebywał już od osiemnastu lat. W stolicy Niebiańskiego Imperium, jak nazywane są Chiny, poprzedzała go sława człowieka nauki i literatury. Wielu lekarzy i nauczycieli, filozofów i astrologów chciało się z nim spotkać. A wielu Chińczyków, zwłaszcza mandarynów, przyjęło Ewangelię i poprosiło o chrzest. Ricci, dobrze przyjęty w Zakazanym Mieście ze względu na swoją wiedzę naukową i kulturową, znalazł potwierdzenie swojej metody apostolatu, która była niczym innym jak strategią misyjną jezuitów. Był święcie przekonany, że gdyby elity, w tym cesarz i dwór, wyznawały chrześcijaństwo, to nawróciliby się wszyscy Chińczycy. Kroniki mówią, że w gorączce poprzedzającej jego śmierć mówił o swojej misji, wspominając o nawróceniu cesarza, który go przyjął w swoim kraju, ale nigdy nie zgodził się na spotkanie.

Niczym Paweł z Tarsu

Niektórzy słusznie porównują Ricciego do św. Pawła. Podobnie jak apostoł z Tarsu on także cierpiał i dawał z siebie wszystko dla głoszenia Ewangelii, która była powodem jego pobytu w Chinach. Tworzył wspólnoty chrześcijańskie, dostosowując metody i strategie wynikające z doświadczenia, a więc także z błędów i porażek. Ani Ricci, ani św. Paweł nie zamierzali chrzcić pierwszej napotkanej osoby. Paweł chwalił się nawet, że nie chrzcił (zob. 1 Kor 1, 14-17). Chodziło im raczej o stworzenie trwałych, samowystarczalnych wspólnot uczniów Mistrza z Nazaretu, zdolnych do powiększania się poprzez stwarzanie okazji do ewangelizacji. Społeczności zlokalizowanych raczej w dużych ośrodkach miejskich aniżeli w małych miasteczkach lub na wsiach.

Ricciemu nie oszczędzono krytyki, która posunęła się nawet do zarzucenia mu, że pod płaszczykiem naukowca ukrywa religijny charakter swojej misji. Miał mówić o Bogu, ale nie o Chrystusie, który umarł i zmartwychwstał. Jednak jego jedyną wolą było głoszenie Ewangelii, wychodząc od kultury chińskiej. Ricci reprezentuje punkt zwrotny, jeśli chodzi o wiedzę o Chinach i dialog międzyreligijny. W swojej duchowej i kulturowej wędrówce przełamał granice między tak bardzo oddalonymi od siebie światami, starał się przez nie przerzucić most nowej ewangelizacji. Intuicja podpowiadała mu, że do wypełnienia tej misji konieczne jest zawiązanie relacji przyjaźni, która jako jedyna pozwoli mu w pełni zrozumieć chińską kulturę, jej zwyczaje i tradycje. W ten sposób w roku 1595, po serii niepowodzeń, które wprawiły go, jak sam zaznaczył, w stan melancholii, postanowił napisać swoją pierwszą książkę w języku chińskim, którego nauczył się doskonale. Jej tytuł mówi wszystko: „Jiaoyou lun, De Amicitia” (O przyjaźni). Zawarta w niej chińska i zachodnia mądrość przeplatają się, w pełni, odsłaniając ideał komunii kulturowej, który miał na myśli. Ricci docenił przyjaźń jako wartość ewangeliczną i humanistyczną, i właśnie wokół tej wartości zbudował sieć przyjaciół, która pozwoliła mu założyć wspólnoty chrześcijańskie w pięciu ważnych miastach Chin. Jego pragnienie, by nawiązać głębszą przyjaźń z intelektualistami z dynastii Ming, było wielkie. Wierzył w egzystencjalną moc dialogu, który przemienia duszę człowieka, nawet jeśli wiąże się z cierpieniem, samotnością i poświęceniem.

Bycie słuchanym

Ricci dokonał tej radykalnej zmiany w swojej metodzie po piętnastoletniej obecności w Chinach, w połowie lat dziewięćdziesiątych XVI wieku. Doszedł do trudnej decyzji zmiany ubioru (z szat mnichów buddyjskich na jedwabie uczonych konfucjańskich) i manier (z ogolonej głowy na brodę i włosy do uszu), aby żyć jak literat. Porzucił buddyzm, aby wzmocnić związek między konfucjanizmem a chrześcijaństwem; według niego wiele fragmentów klasycznych tekstów chińskich było zgodnych z nauką chrześcijańską. W ten sposób za cel stawiał sobie słuchanie, dzień po dniu, tysiącletniej kultury i przyjmowanie jej, aby być przyjętym i wysłuchanym.

Wyraźnym przykładem przyjaźni jest relacja z wielkim uczonym Xú Guāngqĭ, który został później ochrzczony imieniem Paweł. Więź z Pawłem była niezbędna nie tylko do zwiększenia jego popularności na dworze w Pekinie, ale także do refleksji nad samym znaczeniem poczucia przyjaźni. Metoda ta, znana dziś jako inkulturacja, jest absolutnie kluczowa dla zrozumienia, jak bardzo poczucie przyjaźni wpływa na możliwość nawracania innych, a jednocześnie szczerego i czystego ich zrozumienia. Nie było to łatwe również dla Ricciego, zawsze świadomego trudności głoszenia królestwa niebieskiego, przekonanego, że metoda ta wymaga stopniowości i roztropności (wiele elementów wiary chrześcijańskiej było trudnych do zaakceptowania przez tych, którzy wywodzili się z tak różnych tradycji) oraz często cierpienia i upokorzenia. Utwierdziło go to w przekonaniu, że sprytna i ostrożna przyjaźń z literatami jest fundamentalnym kluczem do dialogu między chrześcijaństwem a konfucjanizmem. Tylko studiując zwyczaje ludzi pióra, ich tradycje i filozofię, można było osiągnąć nawrócenie, to znaczy przemienić lub zmienić duszę tych ludzi.

Ale i Ricci musiał się zmienić, wywrócić do góry nogami sposób własnej egzystencji i zwrócić się ku chińskim tradycjom, zachowując w sercu ideę pojednania i dialogu z drugim człowiekiem. Inkulturacja jest bowiem marzeniem, wizją, w której przyjaźń jest łącznikiem między odległymi światami, między różnymi ludźmi, którzy podążając różnymi drogami, mogą osiągnąć ten sam cel. Po 28. latach posługi misyjnej Ricci zmarł i został pochowany w Pekinie, na cesarskiej ziemi. Był jedynym cudzoziemcem, któremu cesarz nadał przywilej działalności misyjnej. Dziś jezuita z Maceraty, wpisany do chińskich podręczników dla szkół średnich, wspominany jest w Muzeum Tysiąclecia wraz z Marco Polo jako ważny cudzoziemiec w historii kraju. Ale Ricci był przede wszystkim misjonarzem, a wspólnoty, które założył, zachowały i przekazały wiarę pomimo prześladowań i wszelkiego rodzaju trudności, które nadal są obecne wśród ludu Chin. Wierni katolicy tego kraju dobrze o tym wiedzą. Sługa Boży Matteo Ricci daje nadzieję na przyszłość wiary chrześcijańskiej na ziemiach Państwa Środka.