Tagi: kapituła generalna, KOMBONIANIE
Wybory Przełożonego Generalnego




Tagi: kapituła generalna, KOMBONIANIE




Tagi: KOMBONIANIE, Serce Jezusa

Dziś, cała Rodzina Komboniańska, przychodzi do Serca Jezusa Chrystusa, Dobrego Pasterza, w pokorze i radości. Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa jest świętem miłości dla naszego założyciela św. Daniela Comboniego i dla naszego całego Zgromadzenia misyjnego. Jesteśmy przekonani, że Najświętsze Serce Jezusa, które nas utrzymuje w wierności i wspólnocie, daje nam siłę, odwagę i wytrwałość w codziennym byciu świadkami Chrystusa jako Misjonarze Kombonianie.
W tym dniu w imieniu całej wspólnoty Misjonarzy Kombonianów życzymy każdemu i każdej z Was dużo wzajemnej miłości wypływającej prosto z przebitego Serca Jezusowego. Pamiętamy o Was w modlitwie.
Misjonarze Kombonianie Serca Jezusowego
Tagi: misje, siostry kombonianki
„Jestem czarna, bardzo czarna, jak mój dziadek”. To słowa pani Chon, znanej wszystkim jako „la Negra”, mieszkanki meksykańskiego regionu Costa Chica. Kobieta wypowiada je z dumą, jednocześnie mocno dotykając skóry na swoich ramionach. Następnie zaczyna śpiewać meksykański hymn narodowy, aby dać mi do zrozumienia, że chociaż ma skórę czarną jak jej dziadek, to jednak jest i czuje się w pełni Meksykanką. Do Costa Chica przyjechałem na zaproszenie sióstr kombonianek. Chciałem je wesprzeć w obchodach Wielkiego Tygodnia w kilkunastu wioskach, w których niosą posługę, a od ponad dwóch lat nie sprawowano tam Mszy św. i nie udzielano żadnych sakramentów. Zastałem tam ludzi dumnych ze swojego czarnego kolory skóry, hojnych, gościnnych i ogromnie wdzięcznych „matkom”. Te „matki”, jak mówią, to pięć kombonianek z różnych części świata (z Portugalii, Hiszpanii, Peru i Gwatemali), które niczym prawdziwi apostołowie nie szczędzą wysiłków, aby nieść posługę w dwunastu wioskach powierzonym im przez biskupa. Są to misjonarki, które – czy to pieszo, czy samochodem, motocyklem lub czymkolwiek innym – przemierzają drogi, pola i rzeki, aby swoją wiarą dzielić się z ludźmi.
Według badań, przygotowanych i opublikowanych przez Narodowy Instytut Statystyki i Geografii w roku 2017, tylko 10% ludności Meksyku jest pochodzenia afrykańskiego lub za takie się uważa. Większość tej populacji zamieszkuje w regionie Costa Chica, który obejmuje część stanów Guerrero i Oaxaca, na wybrzeżu Oceanu Spokojnego. Przez długi czas czarna ludność Meksyku była lekceważona i zapomniana przez władze państwowe. Dopiero w roku 2010 rozpoczął się formalny proces uznawania Afromeksykanów za pełnoprawnych obywateli. Zaledwie dziewięć lat temu stan Oaxaca podał do publicznej wiadomości konstytucyjne uznanie „Pueblos Negros Oaxaqueños” (czarnoskórych mieszkańców stanu Oaxaca). Kościół meksykański ze swej strony również podjął pewne kroki. W diecezjach Oaxaca i Puerto Escondido zapoczątkowano spotkania duszpasterskie ludności pochodzenia afrykańskiego, tworząc komisje diecezjalne, które starały się odpowiedzieć na potrzeby duszpasterskie ludności, która do tej pory była zapomniana.
Siostry kombonianki pragnąc odpowiedzieć na tę rzeczywistość, ponad jedenaście lat temu udały się z posługą w ten region. Dziś ich wspólnota znajduje się w wiosce „El Chivo”, w gminie Pinotepa Nacional. To stąd udają się do okolicznych wiosek. Byłem pod wielkim wrażeniem ich zaangażowania, poświęcenia i oddania dla ludzi, a także tego, jak bardzo ludzie je kochają i wspierają. Każdego dnia ktoś przychodzi do domu sióstr, aby zostawić ofiarę.
Siostra Cristy Ibarra, meksykańska kombonianka, obecnie przebywająca na misji w Renk w Sudanie Południowym, należała do pierwszej grupy sióstr, które osiedliły się w Oaxace. Tak wspomina początki: „Miałam szczęście żyć przez siedem lat w Costa Chica, małym, ale urokliwym kawałku Afryki w Meksyku. Tam jako kombonianki dzieliłyśmy życie i wiarę z naszymi afromeksykańskimi braćmi i siostrami, ludźmi prostymi i gościnnymi, radosnymi i pięknymi. Ludźmi, którzy potrafią cieszyć się życiem nawet w codziennych zmaganiach i którzy rozpoznają w sobie obecność Boga, który ich prowadzi. Są to ludzie, u których mieszają się zwyczaje tubylcze, metyskie i afrykańskie. Nasza obecność wśród nich rozpoczęła się wiele lat temu, ale nasz dom na tej misji otwarto dopiero w roku2009. Rozpoczęłyśmy wówczas piękną podróż wiary, włączając się w duszpasterstwo parafialne, a zwłaszcza w formację liderów, starając się rozwijać duszpasterstwo afro, które pomogłoby im bardziej docenić własną tożsamość i w ten sposób odpowiedzieć Bogu. W ich powszechnej religijności i w ich wartościach można wyczuć pragnienie i poszukiwanie Boga. W porozumieniu z miejscowym biskupem otworzyłyśmy dom właśnie w tym miejscu, ponieważ było tam wielu Afromeksykanów, a parafia nie cieszyła się dużym zainteresowaniem duszpasterskim, głównie ze względu na odległości i fakt, że był tam tylko jeden ksiądz. Jedną z pierwszych trudności, jakie napotkałyśmy, było uświadomienie sobie, że stoimy przed rozległym terenem misyjnym. Parafia liczyła 28 miast, w tym trzy tubylcze, a pozostałe afro. Powierzono nam część parafii z dziewięcioma wioskami, do których trudno było dotrzeć. Było to pole pierwszej ewangelizacji i to właśnie stanowiło dla nas motywację, aby zostać i z nadzieją podjąć to wielkie wyzwanie. Kolejnym wyzwaniem, zwłaszcza na początku, było ukazanie mieszkańcom wiosek piękna wiary przeżywanej „we wspólnocie”. Kiedy zaczęłyśmy odwiedzać parafian w domach, byli niezwykle gościnni, ale kiedy zapraszałyśmy ich do udziału w jakimś prostym zajęciu w kaplicy, nie wykazywali żadnego zainteresowania. Większość kaplic była bardzo opuszczona, religijność ludowa (pogrzeby, modlitwy, nowenny itp.) była bardziej rozwinięta w domach prywatnych niż w kaplicach. Dużym wyzwaniem było nadanie nowego znaczenia tym kaplicom jako przestrzeni nie tylko dla modlitwy osobistej, ale także wspólnotowej, jak również jako przestrzeni dla spotkań braterskich. Wierzę, że dla naszej komboniańskiej rodziny wielkim błogosławieństwem było kroczenie przez te lata u boku naszych afromeksykańskich sióstr i braci, którzy jak dziewicza gleba z radością otworzyli się na ziarno wiary. Rozumiemy, że dzieło należy do Boga i że On prowadzi je dalej, wykorzystując naszą małość”.
Inna meksykańska kombonianka, siostra Tere Soto, z ponad dwudziestoletnim stażem misyjnym w Czadzie, w Afryce Środkowej, też była świadkiem początków misji Costa Chica. „«Macie tu mały kawałek Afryki» – powiedział nam biskup, kiedy zdecydowałyśmy się osiedlić w jego diecezji. Udałyśmy się tam, ponieważ widziałyśmy, że mieszkają tam najbiedniejsi i najbardziej zmarginalizowani ludzie. Nie uwzględniono ich nawet w meksykańskim spisie ludności. Wszyscy o nich zapomnieli, nawet ksiądz nie pojawiał się często. Przychodził tylko wtedy, gdy był pogrzeb lub jakieś wyjątkowe święto. Widziałyśmy, że pod względem ewangelizacji region Costa Chica jest jednym z najbardziej opuszczonych. Nie istniało żadne specjalne duszpasterstwo dla ludności afro i musiałyśmy zaczynać od zera. Naszym pierwszym zadaniem było tworzenie wspólnot poprzez bliską obecność, by dać tym ludziom pewność siebie i uformować ich tak, żeby przez Biblię mogli odzyskać swoje korzenie, a gdy nas zabraknie, mogli kontynuować swoją działalność. Zaczynałyśmy w bardzo prosty sposób, odwiedzając rodziny i poznając się nawzajem. Chodziłyśmy od domu do domu, czytałyśmy Ewangelię dnia i wychodziłyśmy, niczego nie komentując. Stopniowo przyciągało to uwagę ludzi i pewnego dnia zaproponowano nam zorganizowanie spotkania, na którym moglibyśmy spokojniej porozmawiać. W miarę jak mieszkańcy nas poznawali, rosło ich zainteresowanie i pragnienie tworzenia niewielkich grup do studiowania Biblii. Siostra Cristy zaczęła szkolić katechistów w wioskach, co miało na celu rozpoczęcie katechezy przygotowującej do chrztu i pierwszej komunii. Naszym priorytetem nie była zwykła katecheza sakramentalna, ale przygotowanie duszpasterstwa opartego na korzeniach, aby ludzie poczuli się dumni z tego, że są czarni. Zawsze bowiem byli spychani na margines, uważali się za gorszych od innych i wstydzili się swojego koloru skóry. Będąc w tej pierwszej grupie misjonarek w Costa Chica, miałyśmy jasność co do tego, po co tam jesteśmy. Chciałyśmy być blisko ludzi. Żeby rozpocząć drogę ewangelizacji, przede wszystkim należało dać ludziom pewność siebie, pomóc im rozpoznać siebie jako czarnych nie tylko na poziomie folklorystycznym, ale w sposób całościowy zobaczyć siebie jako dzieci Boga. Do tej posługi siostra Cristy przygotowała kilka książeczek formacyjnych. Zaczęłyśmy tworzyć grupy i spotkałyśmy się z dobrym odzewem. Te małe wspólnoty zaczęły sobie uświadamiać własną tożsamość i godność jako czarni i jako Meksykanie jednocześnie, mogąc przeżywać wiarę z perspektywy własnej rzeczywistości”.
Siostra Olga Morales pochodzi z Gwatemali. Właśnie zakończyła swoje doświadczenie duszpasterskie w Costa Chica i przygotowuje się do powrotu do Afryki Środkowej, gdzie pracowała w przeszłości. „Pan Jezus pozwolił mi zamieszkać na tych pięknych nadmorskich terenach, gdzie cieszyłam się radością ludzi, pięknem krajobrazów, kolorowymi strojami, muzyką towarzyszącą każdemu wydarzeniu, pikantnym i pysznym jedzeniem oraz egzotycznymi owocami ziemi. Działalność duszpasterska, którą mogłam prowadzić w tym czasie, wzbogaciła moje życie osobiste i konsekrację misyjną. Celebracja słowa Bożego poprzedzona wspólnotową refleksją wciąż przypominała mi o Bogu miłosiernym, którego wierność trwa na wieki. To właśnie ta wierność sprawia, że chodzi On ze swoim ludem i towarzyszy mu w jego codziennej pracy. Spotkałam ludzi radosnych, zaangażowanych, wierzących, hojnych i altruistycznych. Po kontakcie z niektórymi osobami z dziesięciu wspólnot, które zostały nam powierzone, mogę powiedzieć, że moje pragnienie i zaangażowanie misyjne zostało odnowione. Będąc tu, wiele razy wracałam myślami do mieszkańców Afryki Środkowej, z którymi mieszkałam przez dwanaście lat, ponieważ ich wygrzane w słońcu ciała, ciężka praca na roli, radość życia i wdzięczność Bogu za to, co dobre i co złe to aspekty obecne w obu narodach. W mojej pamięci i w moim sercu pozostaną rodziny i chorzy, których odwiedzałam, kobiety odpowiedzialne za różne kaplice, członkowie chóru w niektórych wspólnotach oraz ci, którzy pełnią konkretną posługę w swojej wspólnocie – sprzątają, sprawują liturgię, usuwają śmieci, robią pranie, zakładają obrusy, układają kwiaty itp. Pozostanie mi obraz twarzy, radość ze spotkania, wspólna wiara i posługa, jaką członkowie wspólnot pełnili wobec siebie nawzajem, dzieląc się swoimi darami i talentami. Kończę słowami, które napisałam wyjeżdżając z mojej pięknej Costa Chica: Jakże mogłabym o tobie zapomnieć, skoro jesteś teraz w moim sercu? Chciałabym nadal spacerować po twoich ulicach i niedostępnych zakamarkach. Dobrze wiesz, że nie zapomnę tego, co przeżyłam i czym się cieszyłam z twoimi ukochanymi córkami i synami. Dziękuję ci za przyjaźń, którą mnie obdarzyli, nie zapomnę ich, obiecuję. Gdziekolwiek pójdę, będę mówiła o tym szczególnym uczuciu, jakim ich darzę. Upał, pot i wysiłek to świadkowie ich odwagi. Bóg obdarzył cię godnymi podziwu córkami i synami, niech ich strzeże. Kościoły pełne historii, tradycji, wiary i zaangażowania pokrywają twoją ziemię. Pójdźmy razem śladami Chrystusa Zmartwychwstałego i Misjonarza. Ach, i jakże mogłabym zapomnieć o twoim «otwartym» i «spokojnym» morzu, które dało mi tyle radości w tym czasie. Costa Chica, jesteś teraz światłem na mojej misyjnej drodze! Bogu niech będą dzięki!”.
Siostra Vera jest młodą portugalską misjonarką. Chociaż w Costa Chica przebywa dopiero od niedawna, to już czuje się jak w domu, a to za sprawą powitania, jakie przygotowali dla niej mieszkańcy. „Przyjęli mnie z radością i prostotą, otwierając przede mną drzwi swoich serc i swoich domów. W tym krótkim czasie ich czułość, hojność i bliskość pokrzepiły moje serce. To, co najbardziej podoba mi się w Costa Chica, to zaciekawione dzieci i ich śmiech. Ich bose stopy, które stąpają po ziemi ze zwinnością i determinacją, oraz ręce, które z taką samą łatwością wyrabiają tortillę i uderzają w bęben. Również ich wiara, którą dzielą się podczas celebracji Słowa i przy stole. Podziwiam rolników, którzy w pocie czoła uprawiają ziemię. Młodych ludzi, którzy podejmują ryzyko i wyruszają w drogę, która może ich poprowadzić ku lepszej przyszłości. W tym «kawałku raju» jest wszystko, a ja odnajduję Boga w radościach i smutkach dzielonych z tymi ludźmi. Dziękuję ci, Costa Chica, za nauczenie mnie, że najważniejsze jest «być», dzielić się życiem i nadzieją z tymi wszystkimi, którzy tak życzliwie witają mnie na swojej ziemi”.
tekst: o. Ismael Piñón MCCJ





Tagi: azejberdżan, misje
Azerbejdżan to kraj położony na Kaukazie Południowym, na styku Azji i Europy – w miejscu, które dało temu terytorium możliwość odgrywania kluczowej roli w kontekście międzynarodowym, gospodarczym i kulturowym.
Azerbejdżan od północy graniczy z Gruzją i Rosją, od zachodu z Armenią i Turcją, od południa z Iranem, a ze wschodniej strony oblewają go wody Morza Kaspijskiego. Według niektórych źródeł nazwa kraju pochodzi od perskiego wyrażenia „Kraina ognia”, co może odnosić się do azerbejdżańskich złóż ropy i gazu, niekiedy samoistnie wydobywających się na powierzchnię, lub od jego statusu jako byłego centrum wiary zoroastrian. Kraj ten zamieszkiwany jest od ponad trzech tysięcy lat (w rejonie Baku, stolicy kraju, odnaleziono przedmioty z epoki brązu), a pierwszymi ludźmi, którzy osiedlili się na tych terenach, byli Persowie, a następnie Grecy. Na przestrzeni wieków obszar Azerbejdżanu był kolejno pod panowaniem Rzymian, Persów, Arabów, Mongołów i ponownie Persów.
W XVII wieku Rosja, ówcześnie wielkie mocarstwo, powoli zaczęła rozszerzać swoją dominację polityczną w północnej części kraju, podczas gdy Persja zachowała kontrolę nad południem. Doprowadziło to do ostrego konfliktu pomiędzy tymi dwoma mocarstwami, który zakończył się w XIX wieku dwoma traktatami, na mocy których Azerbejdżan podzielono między Rosję i Persów. Terytorium należące do Rosji zostało wówczas podzielone na trzy obszary administracyjne: Baku, prowincję Elżbietopol i prowincję Erewan, część dzisiejszej Armenii. Już w tamtej epoce Cesarstwo Rosyjskie zajmowało się wydobyciem ropy na tych terenach, a od roku 1870 rozpoczęło budowę rurociągów i linii kolejowej łączącej Baku i gruzińską stolicę Tbilisi, potrzebnej do jej transportu. W Baku rafinerie ropy naftowej istniały już wcześniej, a w roku 1874 powstała pierwsza firma naftowa „Bakijskie Towarzystwo Naftowe”. Cztery lata później położono pierwszy rurociąg na odcinku 12 km, łączący szyby naftowe Bulakan z rafinerią w Baku. Były to lata, w których wzrostowi przemysłu towarzyszyło coraz większe zapotrzebowanie na ropę. Ten popyt pozwolił Azerbejdżanowi w 1901 r. stać się największym jej producentem na świecie z wydobyciem 11 milionów ton rocznie, zaspokajając potrzeby połowy światowego przemysłu. W roku 1941 produkcja ropy była już ponad dwukrotnie wyższa (23,6 miliona ton).
Po zakończeniu I wojny światowej i upadku Cesarstwa Rosyjskiego, Azerbejdżan wraz z Armenią i Gruzją zjednoczył się w Zakaukaską Federacyjną Republikę Demokratyczną. Została rozwiązana zaledwie po sześciu miesiącach co pozwoliło Azerbejdżanowi na ogłoszenie niepodległości oraz założenie w 1918 r. Demokratycznej Republiki Azerbejdżanu, pierwszej muzułmańskiej republiki, która przyznała prawa wyborcze kobietom. Jednak niepodległość trwała zaledwie dwa lata. W roku 1920 Armia Czerwona najechała kraj i na nowo zjednoczyła z Gruzją i Armenią. Dwa lata później powstała Zakaukaska Radziecka Federacyjna Socjalistyczna Republika zawłaszczona przez Rosję w roku 1936. W 1924 r. ZSRR utworzył autonomiczny region Górski Karabach (zamieszkiwany przez ormiańskich chrześcijan), który wkrótce znalazł się pod kontrolą Azerów. To właśnie ta sytuacja stała się zarzewiem przyszłego konfliktu pomiędzy Ormianami a Azerami.
W roku 1991, po upadku ZSRR, Azerbejdżan ponownie ogłosił niepodległość. Pierwsze jej lata to czas wojny z Armenią o Górski Karabach. W ciągu zaledwie dwóch lat (od 1991 – 1993) wybrano aż trzech prezydentów. Jednak dopiero kolejny z nich, Hejdar Alijew (w 1969 r. sekretarz generalny Komunistycznej Partii Azerbejdżanu), unormował trudną sytuację i w maju 1994 r. podpisał z Armenią porozumienie o zawieszeniu broni w sprawie Górskiego Karabachu. Następcą Hejdara Alijewa na stanowisku głowy państwa (po wątpliwych wyborach demokratycznych) został w październiku 2003 r. jego syn Ilham Alijew, były premier. Do dzisiaj „klan” Alijewów cieszy się niepodważalną władzą nad terytorium azerskim, rządząc „res pubblica” całkowicie z korzyścią dla swojej rodziny i wykorzystując duże dochody z wydobycia ropy do prywatnych inwestycji w budownictwo i zakupu nieruchomości za granicą.
Obecnie w Azerbejdżanie mieszka ponad 10 milionów osób, z których 91,6% ma pochodzenie azerskie, a reszta to głównie Rosjanie lub Ormianie. Nieco ponad połowa ludności mieszka w miastach, pozostali na obszarach wiejskich. Azerbejdżan jest najbardziej zaludnionym krajem na południowym obszarze Kaukazu, a jego populacja jest także najmłodsza, zarówno na tym obszarze, jak i na obszarze Europy Wschodniej. W rzeczywistości 37,8% ludności Azerbejdżanu ma mniej niż 24 lata, a tylko 6,64% ma powyżej 65 lat – średni wiek narodu wynosi 30,9 lat. 96% mieszkańców wyznaje islam, z czego 85% z to szyici, a 15% sunnici. W kraju są też mniejszości religijne, takie jak Żydzi i prawosławni.
tekst: SOUTHWORLD.NET
Po 26. latach kierowania Wikariatem Apostolskim w Esmeraldas, na północnozachodnim wybrzeżu Ekwadoru, biskup Eugenio Arellano, kombonianin, przeszedł na emeryturę. Jego zaangażowanie w ochronę środowiska i edukację na długo pozostanie w pamięci mieszkańców.
Przedstawiając Esmeraldas, biskup Arellano mówi: „Niektórzy uważają, że Esmeraldas to mały zakątek Afryki w środku Ameryki Łacińskiej. W rzeczywistości, mimo dominacji kultury afrykańskiej, ruchy migracyjne sprawiły, że teraz ten region jest mieszanką ras i kultur. Daje się tutaj odczuć solidarność i braterstwo pomiędzy mieszkańcami. Mają oni wrodzony pozytywny stosunek do życia. Czują wdzięczność Panu Bogu, a ci, którzy są Mu wdzięczni, są także wdzięczni innym. Uśmiech zawsze rozjaśnia ich twarze. Uśmiechają się, nawet jeśli mają wiele problemów, bo wiedzą, że istnieje Bóg, który jest dobry i który jest z nimi, a to sprawia, że czują się silni i pewni siebie”.
Biskup Arellano, siedemdziesięciosiedmioletni Hiszpan, zakończył swoją 26-letnią „podróż” na czele wspólnoty chrześcijańskiej w Esmeraldas, która zawsze miała swojego biskupa u boku. Podczas swej długiej służby w wikariacie biskup nieustannie wspierał Afro-Ekwadorczyków, zapomnianą grupę wśród narodu Ekwadorczyków, i głośno wzywał władze polityczne, by wsłuchały się w potrzeby i prośby najuboższych. „Esmeraldas jest biednym miastem, ponieważ jego mieszkańcom odmówiono możliwości rozwoju, a każdy kolejny rząd nie chciał stawić czoła nękającemu ten region ubóstwu”. Właśnie w kontekście ubóstwa Kościół próbował znaleźć jakieś rozwiązania. „Zaangażowaliśmy się w poważne programy edukacyjne i usilnie domagaliśmy się od rządów zagwarantowania powszechnej edukacji, ponieważ edukacja jest jedyną drogą do wyjścia z ubóstwa” – kontynuuje biskup Arellano.
Jego ogromne zaangażowanie przyniosło kilka konkretnych rezultatów, jak choćby wdrożenie projektów szkoleniowych i warsztaty dla rzemieślników oraz warsztaty stolarskie dla młodzieży i dorosłych. Podjęto również projekt Dzieci ulicy, który zapewnia pracującym dzieciom i nastolatkom edukację, wsparcie i formację duchową w dążeniu do poprawy ich warunków życia i przerwania kręgu ubóstwa. Przez lata realizowano różne inne projekty, których celem była integracja ze społeczeństwem młodych ludzi, dawnych członków gangów i byłych alkoholików. „Nasz katolicki uniwersytet jest naszym największym sukcesem na polu edukacji. Ośrodek nie jest selektywny, koszty rekrutacji są bardzo niskie, a ponadto uczelnia oferuje stypendia wspierające najbiedniejszych studentów”.
Biskup Arellano – wraz z organizacjami „Afro” z północy i duszpasterstwem społecznym – walczył także o ochronę przyrody oraz przeciwko nielegalnemu wydobyciu surowców naturalnych i wycince lasów. „Od lat potępiamy wylesianie, nadużycia w górnictwie i nawet jeśli czasami miałem wrażenie, że głoszę na pustyni, to wiem, że nasz wkład był ważny. Konstytucja Ekwadoru jest fantastyczna. W roku 2008 rząd podjął nadzwyczajną decyzję, aby w konstytucji narodowej uwzględnić prawa natury. Był to pierwszy kraj, który przyznał naturze niezbywalne, materialne prawa. Dlatego protestujemy przeciwko nadużyciom w górnictwie i zanieczyszczeniu rzek Ekwadoru. Od przywódców politycznych domagamy się jedynie tego, aby przestrzegali konstytucji”.
Biskup przypomina również kilka inicjatyw duszpasterskich Kościoła w Esmeraldas. „Jako Kościół daliśmy silne wsparcie rodzinom. Podejmowaliśmy inicjatywy zacieśniania więzi rodzinnych w 27. parafiach wikariatu, a poprzez duszpasterstwo młodzieżowe uczyliśmy młodych ludzi poczucia wierności i zaangażowania w związku. I wreszcie, poprzez miłosierną troskę duszpasterską pomagaliśmy ubogim i chorym, dostarczając im żywność i lekarstwa, a jest to szczególnie ważne podczas trudnych sytuacji, takich jak pandemia, której doświadczyliśmy”.
W kontekście duchownych w Esmeraldas biskup mówi: „Przeżyłem przejście od zagranicznych misjonarzy do miejscowego duchowieństwa. Misjonarze to ludzie bogaci duchowo, dojrzali i dobrze przygotowani, ale prędzej czy później wyjeżdżają, podczas gdy miejscowi księża przybywają do Esmeraldas, by zostać i kontynuować rozpoczęte przez nich projekty. Mimo wielu trudności ten lokalny Kościół stopniowo konsoliduje się, być może z pewnymi niedoskonałościami, ale z własną tożsamością. Mamy tu około 90 zakonników z wielu zgromadzeń, gotowych dzielić swoje życie z miejscową ludnością”.
Mówiąc o swojej przyszłości, biskup Arellano stwierdza: „Nie planuję powrotu do Europy, dołączę do wspólnoty misjonarzy kombonianów w Tumaco, w Kolumbii. Jest mi naprawdę przykro, że opuszczam Esmeraldas, ale nadszedł już czas, aby na czele tego wikariatu stanął nowy biskup. Tumaco jest blisko wikariatu Esmeraldas i ma te same problemy społeczne. Myślę, że miejscowy biskup chętnie mnie przywita i przydzieli mi jakiś projekt. A co będzie dalej, zobaczymy…”.
tekst: Enrique Bayo MCCJ




Święta Wielkanocne to czas obfitujący w symbole. Jednym z nich – i nie ukrywam, że dla mnie najważniejszym – jest pusty grób. Jest on dla nas źródłem nadziei, która nigdy nie zawodzi i która jest tak bardzo potrzebna wszystkim, szczególnie teraz.
W imieniu naszego Zgromadzenia Misjonarzy Kombonianów Serca Jezusowego życzę każdemu i każdej z Was, aby ta nadzieja ożywiała Wasze serca. Niech trwa w Waszych rodzinach i wspólnotach. Niech będzie dla nas wszystkich natchnieniem, byśmy pomimo trudności i niepokojów z odwagą i radością głosili, że Chrystus zmartwychwstał, prawdziwie zmartwychwstał!
br. Tomasz Basiński
Ojciec Christian Carlassare wyjeżdża do Sudanu Południowego. Święcenia biskupie oraz ingres wyznaczono na 25 marca. Ojciec Christian odkrywa, że jego ponowny wyjazd do tego kraju oznacza przede wszystkim przebaczenie. Bez przebaczenia bowiem nie byłoby ponownego wyjazdu, a jedynie zatrzymanie się na tragicznym wydarzeniu, jakim był napad, którego doznał 26 kwietnia ubiegłego roku. Miłosierdzie, którego uczy nas Jezus, staje się umiejętnością nawiązywania relacji i ich odbudowy tam, gdzie zostały one przerwane. Miłosierdzie staje się apelem przeciwko egoizmowi i odrzuceniu drugiego człowieka. Wskazuje drogę braterstwa, którą należy iść razem. Papież Franciszek, kiedy ogłaszał w roku 2015 Święty Rok Miłosierdzia, wyznał: „Często zastanawiałem się, w jaki sposób Kościół może lepiej ukazać swoją misję bycia świadkiem miłosierdzia. Skłoniło nas to do refleksji nad głęboką prawdą, że «miłosierdzie jest samą istotą Ewangelii»”.
Ojciec Christian napisał:
Rok po nominacji na biskupa i napaści, której doznałem, powracam do Rumbek aby przyjąć sakrę biskupią i tam świętować Wielkanoc. Wyjeżdżam z uczuciem odnowionego zaufania w sercu zarówno do Boga, który nigdy nas nie opuszcza, jak też do lokalnego Kościoła i wspólnoty chrześcijańskiej, aby iść razem ramię w ramię.
Kościół Sudanu Południowego jest Kościołem ubogim, w którym brakuje bezpieczeństwa i środków materialnych, ale może liczyć na solidarność i wytrwałość ludzi. To zraniony i cierpiący Kościół, ale nie brakuje mu wiary i nadziei na uzdrowienie. To Kościół młody, który ma przed sobą długą drogę. Jest to Kościół kruchy i niedoskonały, który doświadcza współczującej miłości Boga, i jest powołany do bycia świadkiem miłosierdzia. Wielką pociechą jest modlitwa Jezusa, który prosi Boga, żeby zachował swoich uczniów w swojej miłości i aby uświęcił ich w prawdzie, bo słowo Boże jest prawdą. A prawda jest taka, że wszyscy potrzebujemy miłosierdzia. Musimy ją przyjąć, aby nią żyć w naszym życiu, nawrócić się i odkryć, że życie jest darem, który nam każe poświęcić się na służbę sobie nawzajem dla życia wszystkich. Kościół w Rumbek potrzebuje prawdy i przebaczenia. Kraj potrzebuje prawdy i miłosierdzia, ponieważ wciąż jest tam tyle nędzy i przemocy. Jedynie przyjmując te dary, będzie miejsce na pokój.
Zastanawiałem się nad etymologicznym znaczeniem słowa miłosierdzie. Pochodzi ono od łacińskiego słowa, które łączy pojęcie nędzy (miseria), litowania się, z sercem (cordis). Oznacza to mieć litość w sercu lub, jeszcze lepiej, pielęgnować w sercu współczucie dla moralnej lub materialnej nędzy innych. Nędza innych jest bliska mojemu sercu, ponieważ na powrót odsyła mnie do własnej nędzy wypełnionej jedynie miłosierną miłością Boga. Mieć otwarte serce na przyjęcie braci jest bardzo ściśle związane z tym, co świat żydowski wyrażał terminem rahamim. Termin ten mówi o miłosierdziu odnoszącym się do wnętrzności matki, które przyjmują rodzące się życie. Dynamika miłosierdzia pragnie zatem, aby powstała w nas przestrzeń dla życia drugiego: przestrzeń głębokiej komunii z drugim, współodczuwania radości i cierpienia z drugim. Miłosierdzie jest więc niczym innym jak wezwaniem Boga przeciwko egoizmowi, obojętności i odrzuceniu drugiego. Zamiast tego wskazuje na akceptację, współczucie, objęcie drugiego. I staje się zdolnością do budowania relacji i ich odbudowy tam, gdzie zostały przerwane.
W uroczystość Zwiastowania Pańskiego, 25 marca, zostanę wyświęcony na biskupa diecezji Rumbek. To nie jest dzień, który sam sobie wybrałem, został mi on podarowany w prezencie. „Tak” Maryi jest piękną odpowiedzią na Boże „tak” dla ludzkości. Ja również jestem wezwany, by powtórzyć moje „tak” Kościołowi i ludziom Sudanu Południowego w sposób być może nieco bardziej radykalny, niż udawało mi się to robić do tej pory. Modlę się, aby mieszkańcy diecezji Rumbek również mogli mówić swoje ‘„tak” na wspólnej drodze z Kościołem. Dlatego zawierzam się Panu i waszym modlitwom.
Strzegę w sercu to, co św. Augustyn napisał o swojej posłudze biskupiej: „Módlcie się za mnie, abym mógł udźwignąć ten ciężar. I podtrzymujcie mnie, abyśmy jedni drugich ciężary nieśli. Gdyby Chrystus nie podzielił naszego losu, bylibyśmy przez to zmiażdżeni; gdyby On nas nie prowadził, w końcu upadlibyśmy. W chwili, w której obawiam się być dla was, pociesza mnie fakt bycia z wami. W rzeczywistości dla was jestem biskupem, z wami jestem chrześcijaninem. To pierwsze jest znakiem otrzymanego urzędu, to drugie łaski; to pierwsze jest ryzykowną okazją, to drugie okazją do zbawienia”. Dlatego przeżywam ten Wielki Post w oczekiwaniu na Wielkanoc, abyśmy w miłosierdziu mogli rozpoczynać każdy dzień i znajdywać nowe życie w Chrystusie.
Na koniec dziękuję wszystkim, którzy towarzyszyli mi w drodze, i zapewniam o mojej pokornej modlitwie. Życzę również radosnych Świąt Zmartwychwstania Pańskiego.
tekst: o. Christian Carlassare MCCJ, bp nominat diecezji Rumbek


Pandemia koronawirusa uderzyła w rdzennych mieszkańców Brazylii bardziej niż w pozostałą ludność kraju. Niektóre ludy, aby się chronić, wycofały się w głąb lasów deszczowych.
Jest siódma rano, gdy brat Paolo Braghini, kapucyn, wsiada do swojej małej łodzi i rozpoczyna żeglugę po Igarapé de Belém, szerokiej rzece w północno-zachodniej części Brazylii. Las deszczowy wokół rzeki jest tak gęsty, że brzeg jest ledwo widoczny. Część drzew wygląda jakby były ułożone w stosy na rzece, tylko gałęzie wystają ponad wodą.
Kiedy łódź rusza, zaczyna padać ulewny deszcz i ciężkimi kroplami uderza w twarz tego czterdziestopięcioletniego mężczyznę. Pora deszczowa w Amazonii w pełni. Po dwóch godzinach brat Paolo zbliża się do wioski Nova Jutaí. Mieszka tu około stu rdzennych mieszkańców z plemienia Tikuna. Paolo Braghini jest włoskim misjonarzem. Od 16 lat pracuje w rezerwatach Évare. Opiekuje się około setką wiosek. Do niektórych musi płynąć łodzią przez kilka dni.
Brat Paolo ledwo zdążył zacumować łódź, a już grupka wiwatujących dzieci prowadzi go do wioski. Nova Jutaí to kilkanaście drewnianych domów. Wzniesiono je na palach, aby nie zapadały się w błoto w porze deszczowej. Za wioską rozciąga się dżungla, z której od czasu do czasu słychać śpiew ptaków.
Jako pierwszemu misjonarz składa wizytę najstarszemu człowiekowi w wiosce. Siedemdziesięciojednoletni Hortênsio Antônio założył wioskę 45 lat temu. Pomimo swego wieku mężczyzna jest zwinny, ma gęste czarne włosy i czujne oczy. Tylko brak przednich zębów wskazuje na jego zaawansowany wiek. Był jedną z czterech osób w wiosce, które zachorowały na Covid-19. Ma własną teorię, jak do tego doszło. „Wirus zaatakował mnie podczas łowienia ryb”. Antônio siedzi w hamaku zawieszonym pośrodku drewnianego domu prawie bez mebli. Wokół jest kilka stołków, ale próżno szukać tu łóżka, stołu czy szafki. Ludzie z plemienia Tikuna zwykle siedzą na podłodze, a śpią na zasłonach lub matach łykowych.
„Kiedy wracałem do wioski swoim kajakiem, poczułem, że mam gorączkę – kontynuuje mężczyzna. – To był koronawirus”. Według miejscowych wierzeń wszystkie choroby mają swojego pana. Antônio jest przekonany, że pan wirusa nawiedził go nad rzeką. Jednak najbardziej prawdopodobne jest, że Antônio zaraził się od innego mieszkańca wioski, który niedawno wrócił z większej wsi.
Silne tradycje
Od czasu zarażenia koronawirusem minęło już kilka miesięcy. Przez kilka pierwszych dni Antônio czuł się źle, ale potem jego stan się poprawił. Nie czuł strachu. Gdyby jego stan był bardziej poważny, Tikuna mieliby lekarstwo: spalanie plastrów miodu oraz żywicy drzewnej i wdychanie ich dymu. „To nas chroni”, mówi Antônio.
W Nova Jutaí nie było śmiertelnych przypadków. Brat Paolo mówi, że to zasługa działań podjętych przez mieszkańców. „Podczas pandemii mieszkańcy słuchali Kazikena, swojego wodza, i opuszczali wioskę tylko w nagłych przypadkach. Nosili maski, nikt z zewnątrz nie przybył na te tereny. Tradycja wzmocniła wioskę”. W międzyczasie Hortênsio Antônio, podobnie jak reszta mieszkańców, otrzymał szczepionkę przeciw COVID-19. Rdzenni mieszkańcy rezerwatów Évare mieli pierwszeństwo z uwagi na swą niewielką liczebność. Brat Paolo odczuwa wielką ulgę: „Mogę ponownie odwiedzać moje wspólnoty”.
Kiedy w Nova Jutaí pada deszcz, społeczność przenosi się do niewielkiego, pomalowanego na zielono drewnianego kościoła, który z miłością ozdobili liśćmi palmowymi i kwiatami. Nabożeństwo rozpoczyna się wspólnym, głośnym śpiewem, po czym brat Paolo przewodniczy liturgii w lokalnym języku. Po modlitwie wspólnota zaprasza go na posiłek do sali parafialnej. Czeka tam już specjalnie upolowana na tę okazję dzika świnia. Ludzie Tikuna polują też na małpy i jelenie albo łowią ryby na rzece Igarapé de Belém. Cała wspólnota gromadzi się wtedy na posiłku, wszyscy jedzą rękami.
Rodziny z Nova Jutaí posiadają małe poletka na wykarczowanych obszarach leśnych, gdzie uprawiają banany i maniok. Amazońskie owoce – kakaowiec cupuaçu i jagody açaí – są bardzo ważne dla lokalnej gospodarki. Ich sok i miąższ umieszcza się w butelkach i sprzedaje na targu w Tabatinga, mieście przy granicy z Kolumbią, oddalonym od wioski ok. 6 godzin łodzią. Towary jak ryż, cukier i sól oraz mydło, przybory kuchenne i telefony komórkowe Tikuna kupują dzięki wsparciu pomocy społecznej. Kontakt ze światem zewnętrznym utrzymywany jest przez radio, a energię elektryczną wytwarza generator elektryczny, który mieszkańcy uruchamiają w razie potrzeby.
Kiedy brat Paolo powraca do Belém do Solimões, jest już ciemno. Tutaj, w pomalowanym na jasny kolor drewnianym domu, mieszka wraz z trzema współbraćmi. Belém do Solimões to największa rdzenna osada w Brazylii z około pięcioma tysiącami mieszkańców należącymi do plemienia Tikuna. Każdego wieczora bracia odprawiają nabożeństwo w innej osadzie, ale ich dom przez cały czas jest otwarty dla wszystkich. Brat Paolo stworzył nawet lokalne igrzyska, na które ludzie przybywają z daleka, aby rywalizować w różnych dyscyplinach, np. łucznictwie, kajakarstwie czy rozpalaniu ognia. „Kiedy tu dotarłem, nie było misji. Było nas wtedy tylko dwóch i wszystko było bardzo trudne – mówi. – Dzisiaj wielu rodowitych mieszkańców dziękuje nam za zmianę tego miejsca na lepsze. Staliśmy się częścią tej rodziny”.
Następnego dnia brat Paolo odwiedza szamana z Belém. „Pajés”, jak nazywa się ich w lokalnym języku, to autorytety duchowe i medyczne. Znają się na roślinach leczniczych, medycynie naturalnej i starożytnych rytuałach. Tchopaweecü Üegücü jest człowiekiem cichym i skromnym. Uważa, że ma 58 lat. Jego imię oznacza „Biały dziób ary”. Paje siada. Wzrok ma skierowany w jakieś odległe miejsce. „Na początku pandemii nie wiedziałem, czy uda mi się powstrzymać wirusa – mówi. – Wtedy przyśniła mi się łódź na Rio Solimões. Siedział w niej pan choroby. Udało mi się jednak odepchnąć łódź od naszej wioski, bo wiedziałem, że boi się gorzkich lekarstw”. Üegücü radził ludziom spalać plastry miodu i żywicę, a potem głęboko wdychać ich dym. Radził też pić herbatę z liści i ziół. Badania wykazały, że herbata z liści zioła jambu rzeczywiście ma silny wpływ na problemy z oddychaniem, jak choćby te, które występują w przypadku Covid-19. W Belém na Covid-19 zachorowało ok. 150 osób i wielu z nich odwiedziło paje. „Duchy chorych schroniły się w rzekach, a ja poszedłem je odzyskać” – opowiada. Dwie osoby z wioski zmarły w szpitalu w Manaus. Tak więc śmiertelność w Belém jest znacznie niższa niż w pozostałych częściach Brazylii.
Żona paje rozpala ogień, aby spalić plastry miodu i żywicę. Brat Paolo bierze głęboki wdech dymu. Na pożegnanie przytula szamana. Gołym okiem widać szacunek i sympatię tych dwóch mężczyzn do siebie nawzajem. Obaj są religijnymi drogowskazami Belém. Dają ludziom wsparcie i wskazują kierunek na ich życiowych ścieżkach.
tekst: Philip Lichterbeck
Tagi: Chiny, KOMBONIANIE
Minęło dwadzieścia pięć lat, odkąd niewielka grupa misjonarzy kombonianów przybyła do Makau i rozpoczęła swoją pracę misyjną w Chinach. W centrum ich działalności duszpasterskiej był projekt Fen Xiang.
Utworzenie wspólnoty na wyspie Makau, a później także na Tajwanie miało na celu podłożenie podwalin pod działalność misji komboniańskiej w Chinach kontynentalnych. Cel ten miał być osiągnięty poprzez realizację różnych inicjatyw. Choć nie było to łatwe zadanie, już pod koniec roku 1998 powstał projekt „Fen Xiang” (FX), który dążył do rozwoju misji komboniańskiej w Chinach poprzez stały kontakt i dzielenie trosk Kościoła lokalnego, przy jednoczesnej pomocy najbardziej zmarginalizowanym grupom. Od samego początku był on realizowany zgodnie z „wędrownym” podejściem do misji, głównie poprzez podróże z Makau na kontynent. W ciągu 23 lat skupiał się na szerzeniu misyjnego ducha Kościoła, bezwarunkowym zaangażowaniu na rzecz najbiedniejszych i współpracy z lokalnym Kościołem. Dziś w Makau jest pięciu misjonarzy kombonianów. Dwóch z nich kieruje parafią, a pozostali są zaangażowani w projekt „Fen Xiang”.
Misja komboniańska w Azji skoncentrowała się na Chinach jako priorytecie pierwszej ewangelizacji. Od początku kombonianie skupiali się na formacji duszpasterzy, a także na pomocy członkom najuboższych społeczności. Przez lata FX koncentrował się również na pomocy ludziom najbiedniejszym i najbardziej opuszczonym, na wspieraniu domów dziecka i ośrodków pomocy oraz edukacji ubogich wiejskich dzieci. Kształcenie sióstr zakonnych i wychowawców dla sierocińców – poprzez fundowanie stypendiów i kursy formacji duchowej prowadzone głównie w północnych Chinach w prowincjach Gansu, Hebei, Henan, Shanxi, Shaanxi, Henan, Syczuan i Shenyang – okazało się być użyteczne również dla lokalnego Kościoła.
W ciągu ostatnich dwóch dekad wielu członków personelu kościelnego, biskupów, księży, sióstr zakonnych, seminarzystów i świeckich, skorzystało ze stypendiów „FX Xiang” i doskonaliło swoją formację. Zespół FX prowadzi także kursy formacyjne, rekolekcje, obozy młodzieżowe itp. Od roku 2012 szczególny nacisk kładzie na misyjny wymiar Kościoła, duchowość biblijną i podstawową duchowość chrześcijańską. Dokonuje tego w sposób dyskretny i rozważny ze względu na szczególną sytuację panującą w Chinach – misjonarze zagraniczni nie mogą tu prowadzić działalności religijnej. Kontekst komunistyczny i ateistyczny nie ułatwia sprawy. Jeszcze kilka lat temu wielu biskupów, zakonników, księży i świeckich przebywało w maoistowskich więzieniach i obozach koncentracyjnych. Kiedy powrócili do swoich diecezji, na nowo otwarto seminaria duchowne, a następnie klasztory i tym samym Kościół rozpoczął nową przyszłość pomimo kontroli rządu, prześladowań i innych przeszkód.
Wspólnota Makau w roku 1996 zaczęła realizować projekt współpracy z Kościołem w Chinach w zakresie formacji. Celem „Fen Xiang” jest również wzrost i wzmocnienie lokalnego Kościoła. W tej sferze szereg inicjatyw koncentruje się na współpracy z Kościołem w ramach formacji poprzez stypendia dla księży, seminarzystów, nauczycieli, zakonników, którzy działają na polu religijnym, teologicznym i duszpasterskim, a także w obszarze społecznym, na przykład medycznym, aby lepiej służyć całemu społeczeństwu. Członkowie zespołu „Fen Xiang” podczas swoich wizyt w Chinach kontynentalnych organizują szkolenia i ćwiczenia duchowe oraz dzielą się troskami życia zakonnego i misyjnego z seminarzystami, zakonnikami, księżmi i świeckimi. Angażują się także w projekty mające wyrazić społeczny wymiar wiary jako coś nieuniknionego i nieodłącznego od powołania misyjnego. Zespół publikuje także trzy razy w roku „Wiadomości Fen Xiang” w pięciu językach.
Projekt „Fen Xiang” wpisuje się w podstawowe cechy charyzmatu komboniańskiego: troskę o tych, których zepchnięto na margines społeczeństwa, wspieranie domów dziecka i ośrodków pomocy, oferowanie stypendiów dla ubogich uczniów ze wsi oraz potrzebę dzielenia się duchem misyjnym z Kościołem lokalnym poprzez kursy, biuletyn cyfrowy, budowanie relacji z ludźmi, coroczne rekolekcje dla księży, sióstr, seminarzystów i osób świeckich, a także kursy szkoleniowe. Podsumowując ostatnie dwie dekady realizowania powyższego projektu, możemy stwierdzić, że rozwinęliśmy pewien rodzaj duchowej podróży misyjnej, która fascynowała nas od samego początku i była zgodna z wizją, w której się rozwinęła: „Wędrownej misji komboniańskiej”.
Z perspektywy czasu możemy śmiało powiedzieć, że wyniki projektu „Fen Xiang” są bardzo zadowalające. Kapłani, nauczyciele seminariów i zakonnicy byli formowani w różnych miejscach, a po powrocie do kraju piastują odpowiedzialne funkcje i pomagają w swoich wspólnotach zgodnie ze swoją formacją chrześcijańską. Jednak przed „Fen Xiang” nadal stoi wiele wyzwań i trudności, ponieważ projekt jest realizowany w bardzo niepewnej rzeczywistości. Nie ma wątpliwości, że świadectwo Kościoła chińskiego i jego duszpasterzy, którzy cierpieli prześladowania i dalej podlegają kontroli rządu, jest czymś, co pomaga nam, misjonarzom, bardziej zjednoczyć się z ludźmi, do których zostaliśmy posłani. Uczymy się od nich i dzielimy swoje życie z lokalnym Kościołem. Nadal pracujemy na rzecz lepszej przyszłości Kościoła w Chinach, służąc mu i promując pracę misyjną w tej złożonej i niezwykle wymagającej rzeczywistości.
tekst: o. Daniel Cerezo MCCJ
Pracują w ciemnych i słabo zabezpieczonych tunelach – w poszukiwaniu tej jednej wymarzonej „żyły złota”, która ma im zapewnić bogactwo. Ale to, co w rzeczywistości znajdują górnicy w srebrnej górze w boliwijskiej Potosí, nie wystarcza nawet na skromne życie. Wspólnota Sióstr Katolickich pomaga rodzinom górników w ich ciężkiej sytuacji życiowej, szczególnie w czasie pandemii.
Kiedy pierwsze promienie porannego słońca pojawiają się nad Cerro Rico („Bogate wzgórze”), a miasto jest wciąż ciche, spowite chłodem lodowatego poranka, Percy Fuertes wstaje i modli się. Robi to każdego dnia, zanim wejdzie do kopalni.
W Potosi od pięciuset lat wszystko kręci się wokół górnictwa. Sklepy sprzedają laski dynamitu, węże i kompresory. Najbardziej imponującym budynkiem w mieście jest stara mennica z czasów kolonialnych. Po wąskich uliczkach rozlega się turkot ciężarówek i brudnych wiejskich pojazdów. Nad tym górniczym miastem stale unosi się drobny pył. Wnika on w każdą szczelinę, osiada na każdym meblu i trafia do każdego płuca, i tak już walczącego o tlen w mieście położonym na wysokości 4 tys. metrów.
Tak naprawdę „Bogate wzgórze” przynosi głównie nieszczęścia. Ogromna liczba górników cierpi na nieuleczalne choroby płuc. Wielu zatruło się amoniakiem lub innymi gazami albo zginęło w zwodniczych, śliskich tunelach górniczych. Dostawa taniego alkoholu etylowego, sprzedawanego za równowartość jednego euro za ćwierć litra, stała się przyczyną tragedii finansowych i rodzinnych wielu osób. Średnia długość życia górnika tutaj to 40 lat.
Fuertes jest wyjątkiem. Ma 43 lata, ale wciąż jest muskularny i wystarczająco silny, by wykonywać tę karkołomną pracę w górach. „Każdego ranka jem płatki owsiane z mlekiem, które wzmacniają i chronią płuca” – mówi i złoty ząb błyska w jego ustach, gdy się uśmiecha. Jednak jego dobry humor to tylko pozory. W milczeniu przytula swoją żonę Virginię Condori. Nieustępliwe górskie słońce, zimny wiatr i wiele zmartwień sprawiły, że twarz 47-latki pociemniała i pokryła się drobną siateczką zmarszczek. Kobieta schrypniętym głosem życzy mężowi powodzenia. Nie wie, czy w ogóle i w jakim stanie wróci wieczorem. Zadrapania i siniaki u górników są na porządku dziennym.
Fuertes pracuje w czteroosobowym zespole zatrudnionym przez spółdzielnię, która ma koncesję na tunel na wysokości 4300 metrów n.p.m. na zboczu Cerro Rico. Wydobyta skała jest odsprzedawana jednej z wielu hut, które z kolei są własnością innych firm. Stosunki własnościowe i pracownicze w boliwijskim górnictwie nie są zbyt przejrzyste. Luz Rivera, z duszpasterstwa katolickiego w Potosí, mówi o „wyzysku na wzór niewolników”. „Nie ma umów o pracę, nie ma ubezpieczenia społecznego, mężczyźni sami muszą kupować sprzęt, a nawet sami sobie organizować dojazd do i z kopalni. Wynagrodzenie wypłacane jest co tydzień, a jeśli brygadzista chce, to samowolnie może coś odliczyć lub kogoś zwolnić bez wypowiedzenia” – stwierdza.
Jednotonowe ciężarówki
Fuertes jest ekspertem od wyburzeń. Głęboko w tunelu wierci młotem pneumatycznym otwory, w które wkłada się laski dynamitu. Lont o długości około półtora metra daje mu trzy do czterech minut na odsunięcie się od miejsca wybuchu. Bieganie jest niemożliwe w wąskim tunelu, który ma nie więcej niż 1,60 metra wysokości, a ziemia między torami jest błotnista. W świetle reflektorów odbijają się tysiące cząsteczek kurzu. Ciśnienie, które powstaje w czasie eksplozji, niemal rozrywa bębenki w uszach i jeszcze bardziej utrudnia oddychanie.
Kiedy tylko opadnie kurz, mężczyźni wracają do kopalni i ładują kamień do żelaznego wagonika. Załadowana ciężarówka waży około tony i dwóch mężczyzn ledwo jest w stanie ją ruszyć. Grube krople potu tworzą się na czołach dwóch młodych współpracowników Fuertesa, gdy ją wypychają na światło dzienne. Czteroosobowa grupa w ciągu dnia roboczego, który kończy się między czwartą a piątą po południu, wydobywa od ośmiu do dziesięciu ciężarówek kamienia. Nie ma przerwy na posiłek, muszą wystarczyć przeżute liście koki trzymane między zębami a policzkiem, które zwalczają głód i zmęczenie. Każdy z tej czwórki na koniec miesiąca zabiera do domu zaledwie 250 euro.
„Wiele razy mu powtarzałam, żeby szukał innej pracy” – wzdycha Virginia, wywieszając pranie na ponurym dziedzińcu. Dwa szczeniaki gramolą się po gołej betonowej podłodze, a niebieska farba odchodzi od ścian. Czasem Fuertes dorabiał jako robotnik na budowie. Ale jest człowiekiem „ciemności”. W kopalni pracuje od 16 roku życia i praca w gorącym słońcu mu nie służy. Poza tym w kopalni zarabia dwa razy więcej niż w branży budowlanej, choć i to nie wystarcza, by zapewnić rodzinie odpowiednie utrzymanie. „Pracowałem kiedyś w firmie wydobywczej i miałem nawet ubezpieczenie społeczne – mówi z dumą – ale przyszedł kryzys gospodarczy, a teraz jeszcze koronawirus”.
W Boliwii z powodu pandemii przez cztery miesiące obowiązywała ścisła kwarantanna. Dla Cerro Rico miało to fatalne skutki gospodarcze. Fuertes został zwolniony. Jego żona także straciła pracę sprzątaczki w hostelu z powodu braku gości. Rodzina przeżyła tylko dzięki doraźnej pomocy państwa i darowiznom żywności od kościoła.
Siostra Damiana Rodriguez dobrze zna rodzinę Fuertesa. Trzy córki – Almendra lat 15 oraz bliźniaczki Catherine i Rocío lat 8 – chodzą do szkoły prowadzonej przez Zakon Świętego Józefa z Treveris, która znajduje się w centrum górniczego okręgu San Pedro. Szkoła została założona 28 lat temu, aby umożliwić córkom górników zdobycie średniego wykształcenia i dać im nowe perspektywy życiowe. „W górniczym świecie macho dziewczęta cierpią szczególnie – mówi s. Damiana.– Tu kobiety zajmują drugorzędną rolę w społeczeństwie. Młodo wychodzą za mąż i szybko zachodzą w ciążę, a potem często są bite przez pijanych mężów. Często też w młodym wieku zostają wdowami”.
Jedzenie dla najbiedniejszych
Kiedy wiele rodzin uczennic straciło pracę podczas pandemii koronawirusa, siostry dla szczególnie potrzebujących przygotowywały paczki z żywnością. Kilka kolorowych worków wypełnionych ryżem, makaronem, fasolą, olejem kuchennym i mydłem wciąż leży w rogu klasy. Virginia i Fuertes uprawiają poza miastem własną fasolę i ziemniaki na niewielkim kawałku ziemi, który im dali jego rodzice. „Przynajmniej nie umarliśmy z głodu – mówi Virginia – ale czasami mieliśmy tylko jeden posiłek dziennie”. Z tego, co zaoszczędziła na pracy w hostelu, kupiła telefon komórkowy, aby jej trzy córki i 12-letni syn Fabricio mogli przynajmniej brać udział w nauce zdalnej. „Czasem lekcje się pokrywają, czasem nie mam pieniędzy, aby doładować konto i uzupełnić limit danych na moim telefonie komórkowym” – dodaje.
Na szczęście mały domek, w którym mieszkają z teściami, znajduje się niedaleko szkoły, w której rodzice mogą osobiście odebrać zeszyty ćwiczeń i książki. „W marcu rząd zamknął szkołę i zostawił nas samych. Musieliśmy improwizować naukę zdalną” – mówi siostra Damiana, która uczy etyki i religii.
Niekiedy siostra chodzi do szkoły na spotkania z kadrą pedagogiczną lub żeby rozdać materiały rodzicom. Za każdym razem smucą ją puste sale lekcyjne. „Tęsknię za życiem, śmiechem dziewcząt, a nawet hałasem” – wzdycha.
Pandemia to poważny cios dla systemu edukacji w Boliwii. W szkole podstawowej jedynie połowa dzieci może brać udział w zajęciach zdalnych, w liceum jeszcze mniej, bo tylko 30 procent. Według szacunków pracownika socjalnego Rivery, w wyniku pandemii liczba pracujących dzieci w Potosí wzrosła z 10 tys. do 15 tys. Nie ma jednak oficjalnych danych na ten temat.
Bez okularów, bez butów
W domu rodziny Fuertes panuje kryzys. Dzieci oglądają telewizję lub bawią się z dwoma szczeniakami Poli i Canelą. Wcześniej wolny czas spędzali z przyjaciółmi. Fabricio chodził do klubu piłkarskiego, a Almendra działała w kościelnej grupie młodzieżowej. Pandemia ograniczyła to wszystko do minimum. Podręczniki odebrane przez Fuertesa w szkole są mile widzianą odmianą. To że przyjechała z nim siostra Damiana, zachęca bliźniaczki do pochwalenia się umiejętnością czytania, którą nabyły w poprzednim roku i pieczołowicie ćwiczyły podczas pandemii. Catherine czyta dość płynnie, ale Rocío często przerywa, zacina się i zaczyna od nowa. Nie widzi bowiem zbyt dobrze, właściwie to potrzebuje okularów. Ale na to nie ma pieniędzy. Nie ma też pieniędzy na nowe buty. Bliźniaczki wyrosły ze starych i na razie muszą wystarczyć im pantofle, mimo że jest zimno.
Fuertes kątem oka spogląda na swoje dwie córki „Może wkrótce uda nam się znaleźć veta – szepcze. Veta to bogata żyła, o której marzą wszyscy górnicy. – Wtedy natychmiast zrezygnowałbym z pracy w kopalni i zaoferował swojej rodzinie lepsze życie”.
tekst: Sandra Weiss/Kontinente


