Misjonarze Kombonianie zapraszają studentów na rekolekcje misyjne. Jeśli zastanawiasz się jaką drogą iść przez życie, przyjedź by zobaczyć, doświadczyć i poznać. Może Chrystus wzywa Cię na misyjną drogę, jaką my kroczymy? Będzie czas na modlitwę, wyciszenie i możliwość rozmowy indywidualnej.
Rekolekcje misyjne dla studentów: 3-5 XII, Kraków
Skontaktuj się z nami:
o. Paweł Opioła, tel. 797 178 182, pawelcomboni@yahoo.it
o. Benoit Azameti, tel. 509 058 099, mlodzi.kombonianiewa@gmail.com
Indianie Warao to rdzenni mieszkańcy kilku regionów wschodniej części Wenezueli. Większość z nich żyje nad brzegiem rzeki Orinoko w Delta Amacuro. Plemię to liczy około 50 tys. osób i jest drugą największą grupą rdzennych mieszkańców Wenezueli.
Warao to zlepek dwóch wyrazów: „Wa” pochodzącego od słowa curiara, które oznacza łódź, w tym regionie główny środek transportu, oraz „Rao”, oznaczającego ludzi lub właścicieli. Warao to dosłownie ludzie łodzi, ponieważ większość ich codziennych zajęć wymaga przemieszczani się łódkami po rzece. Zgodnie z mitologią Warao, w czasach prehistorycznych plemię to mieszkało w niebie. Pewnego dnia młody łucznik imieniem Jara Yakera (Dobra Ręka) wystrzelił strzałę, która poszybowała bardzo daleko. Szukając jej, młodzieniec odkrył w niebie dziurę i zobaczył przez nią bujną i żyzną ziemię. Zszedł więc po linie na dół i odkrył tam obfitość pożywienia. Po powrocie do nieba opowiedział wszystkim o swoim niezwykłym znalezisku. Wtedy reszta plemienia zdecydowała się porzucić swój niebiański świat i zejść na ziemię, by tam zamieszkać.
Lud ten wierzy w „Kanobo” (wielkiego ojca) jako stwórcę życia i ich opiekuna. A „Kanobo arima” to imię najważniejszego wisidatu, duchowego przewodnika i pośrednika między „Kanobo” a członkami społeczności, w której starzy ludzie obdarzani są szacunkiem, ponieważ są strażnikami kultury przodków i posiadają dar mądrości. Wisidatu natomiast to szaman, który komunikuje się z duchami i jest w stanie wyrzucać złe duchy z ludzkiego ciała. Niektórzy z nich leczą głównie ducha człowieka, podczas gdy inni choroby fizyczne.
Ku czci „Kanobo” obchodzi się wiele świąt, podczas których składane są ofiary (yuruma), a także wykonywane święte tańce (Jabisanuka i Najanamu). A wszystko to w celu utrzymania z nim dobrych stosunków i uchronienia się przed chorobami. Ofiara składana „Kanobo” jest przygotowywana tylko przez starsze kobiety, ponieważ młode mogłyby ją uczynić nieczystą. Kiedy ofiara jest gotowa, duchowy przewodnik umieszcza ją w specjalnie przygotowanym pojemniku, a następnie umieszcza na ołtarzu. W dniu składania ofiary zapraszani są inni duchowi przewodnicy, którzy gromadzą się w świątyni „Kanobo”, gdzie odbywa się ceremonia. Na początku rozpala się ogień i przywołuje „Kanobo” oraz duchy przodków, po czym rozpoczyna się modlitwę za wspólnotę. Następnie wykonywane są święte tańce. Nie mogą w nich uczestniczyć młode kobiety, gdyż wierzy się, że mogłyby na mieszkańców sprowadzić gniew „Kanobo”, choćby w postaci chorób. Instrumenty, na których wykonywana jest muzyka towarzysząca świętym tańcom, używane są tylko do tego celu i przechowuje się je w specjalnym pojemniku zwanym torotoro. Używają ich tylko mędrcy i starsi, którzy są uzdrowicielami i obrońcami członków plemienia.
Plemię Warao wierzy, że wszystko w naturze ma ducha, dlatego z szacunkiem odnosi się do dżungli, gór, kamieni i rzek. Bardzo ważne dla nich jest utrzymywanie dobrych relacji z duchami. Istnieją pewne zasady, których należy przestrzegać, aby nie denerwować duchów. I tak na przykład przed ścięciem drzewa należy zapytać jego ducha o pozwolenie. Kiedy wykonywana jest nowa łódź, właściciele muszą pamiętać, że nie wolno im wpuszczać młodych kobiet na pokład, ponieważ łódź byłaby skażona i stałaby się nieczysta, a duch mądrości („moyotu”) byłby zły. Przed ścięciem drzew, by zrobić miejsce pod zasiew roślin spożywczych, Indianie również proszą ducha dżungli o pozwolenie. Mądrość ludu wywodzi się z jego wiedzy i tradycji, czego żywym przykładem jest społeczność Warao, która troszczy się, szanuje i chroni swoje miejsce zamieszkania oraz środowisko naturalne.
Porwania, gwałty i morderstwa to nieodłączne elementy codzienności wielu mieszkańców północnej Nigerii. Boko Haram wciąż kroczy ścieżką przemocy i zniszczenia. W historiach o cierpieniu i bólu ludzi Kościół stoi u ich boku.
Są takie dni, które zapadają w pamięć i zostają w nas na zawsze. Wspomnienia powracają z udręką i bólem. Był czwartek, 18 stycznia 2018 r., kiedy Keviana na własne oczy widziała zabójstwo trojga swoich dzieci dokonane przez dżihadystów z Boko Haram. Uciekła do Kamerunu, a po powrocie znalazła schronienie na północy Nigerii w obozie dla uciekinierów, obok katedry w Yola. Obecnie przebywają w nim 172 kobiety, 30 mężczyzn i 500 dzieci. „Mieszkania” są tam prowizoryczne, wykonane z plastikowych arkuszy i blachy falistej. Keviana opiera się o kamienną ścianę, za którą znajduje się jej dom. Kobieta ma pociągłą twarz i poważne, głębokie spojrzenie. Siostra Maria Vitalis Timtere, która stoi obok niej, próbuje nawiązać z nią kontakt wzrokowy, ale oczy Keviany patrzą pusto przed siebie. Po chwili zaczyna mówić: „Mieszkaliśmy w Kaya, wiosce w dystrykcie Madagali. Byliśmy rolnikami, ale mój mąż zachorował. Umarł młodo. Wychowałam sześcioro dzieci, trzech chłopców i trzy dziewczynki. Wszystkie dzieci chodziły do szkoły i byłam z nich taka dumna”.
Z wyczuwalnym w głosie smutkiem kontynuuje: „Było już ciemno, kiedy przyjechali około dziewiątej wieczorem. Innocenty, moje najmniejsze dziecko, i ja spaliśmy w tym samym pokoju, a dwaj pozostali chłopcy – Kenneth i David – w innym. Salomi i Sary, moich dwóch córek, nie było wtedy w domu, ponieważ wyjechały do przyjaciół, a najmłodsza Rose pojechała do Yoli na egzamin z języka angielskiego. Nagle usłyszeliśmy strzały, krzyki i odgłos motocykli i samochodów. Z okna zobaczyliśmy ludzi z bronią wchodzących na nasze podwórko. Rozejrzałam się, a Innocenty powiedział: «Mamo, zaryglujmy drzwi». Poprosiłam, żeby schował się pod łóżkiem. Po kilku minutach grupa mężczyzn weszła do domu. Zaczęli krzyczeć, że chcą pieniędzy. Powiedziałam, że nic nie mam, że jestem wdową. Wtedy zaczęli mnie bić, grożąc, że zabiją, jeśli nie oddam im pieniędzy. Jeden z mężczyzn zabrał kilka wartościowych rzeczy, które miałam. Kiedy podnieśli materac, zobaczyli mojego chłopca. Bez żadnego wahania strzelili do niego z bliskiej odległości – Keviana podnosi palec do czoła i pokazuje – tutaj”. W tym czasie pozostali oprawcy weszli do pokoju, w którym ukrywali się Kenneth i David. Obaj chłopcy byli sparaliżowani strachem. Mężczyźni wyciągnęli ich na zewnątrz, by dołączyli do matki. Keviana mówi: „Widziałam, jak oddali dwa strzały. Moi chłopcy padli martwi w kałuży krwi”. To wspomnienie wywołuje łzy w jej oczach.
Las strachu
Od ponad dekady terroryści z Boko Haram przynoszą mieszkańcom północnej części Nigerii śmierć, strach i zniszczenie. W ciągu tych dziesięciu lat zginęło ponad 30 tysięcy osób, a 2,8 miliona zostało przesiedlonych. Niektórzy mówią, że dżihadyści posiadają nadludzkie moce. Jednym z miejsc, w którym się ukrywają, jest las Sambisa, który znajduje się na terenie parku narodowego, gdzie kiedyś jeździli turyści, żeby oglądać małpy, antylopy, słonie i strusie. Obecnie las jest obozem, w którym terroryści przetrzymują tysiące ludzi. Kaya, wioska Keviany, leży bardzo blisko Sambisy. W roku 2014 cała rodzina uciekła od Boko Haram do Yola. Jednak po sześciu miesiącach wrócili. Chcieli żyć we własnym domu i uprawiać rolę. Rząd zapewniał, że mogą bezpiecznie powrócić. Keviana za powrót do domu zapłaciła bardzo wysoką cenę.
Słuchanie uśmierza ból
Wielu mieszkańców obozu w Yola pochodzi ze wsi położonych w pobliżu lasu Sambisa. Prawie wszyscy byli świadkami śmierci członków rodziny, przyjaciół lub sąsiadów, a w niektórych przypadkach nawet własnych dzieci. „Widok ludzi, którzy muszą żyć ze świadomością, że ktoś na ich oczach zabił im dzieci, łamie mi serce” – mówi siostra Maria. Siostra, mimo bólu, uważa, że warto mówić o tych sprawach. „Ludzie mówią mi, jak się czują. Dzielą się ze mną swoimi historiami. Pomagam im wyrazić ból i znaleźć pocieszenie”. Siostra Maria jest pielęgniarką. Przyjechała do obozu, aby pomagać w zakresie zdrowia publicznego i higieny, ale z czasem zdała sobie sprawę, że ludzie muszą opowiadać swoje historie o tym, przez co przeszli. I że ktoś musi ich wysłuchać.
Przechodząc między chatami, siostra Maria zwraca uwagę na Tabithę. Kobieta i jej rodzina uciekła z wioski Ngoshe. Jej historia, podobnie jak większości tutaj, jest wstrząsająca: „Tego wieczoru obchodziliśmy w wiosce święto. Atmosfera była ekscytująca, a ludzie przybywali również z pobliskich wiosek. Nagle usłyszeliśmy odgłosy samochodów i motocykli. Myśleliśmy, że to kolejni goście przybywają na uroczystość, ale oni po chwili zaczęli strzelać. Wszyscy zaczęli uciekać. Widziałam, jak kilka osób upadło, wszędzie była krew. Dużo krwi!”.
Tabitha wraz z mężem i ośmiorgiem dzieci, w tym tygodniowymi bliźniakami, zdołała uciec. Kiedy biegła, dostrzegła dżihadystów strzelających do jej brata. Widziała wielu umierających ludzi, których znała. Razem z resztą ocalałych uciekła w góry. Po trzech dniach marszu przekroczyli granicę z Kamerunem. „Podczas naszej ucieczki Andrawus, jeden z bliźniaków, zachorował i zmarł kilka dni później – mówi Tabitha. – Trafiliśmy do obozu dla uchodźców. Kiedy zobaczyliśmy, jak wiele osób tam choruje i umiera, zdecydowaliśmy się wrócić do Nigerii, do Yola. Od tego czasu jesteśmy w mieście razem z 85 rodzinami, które nie mogą powrócić do swoich rodzinnych wiosek”. Kościół pomaga tym ludziom w zdobyciu pożywienia. Niektórzy znajdują okazyjną płatną pracę, zwłaszcza na polu. Tabitha patrzy na bawiące się dzieci. Myśli o swoim domu i przyjaciołach, których już nigdy nie zobaczy. Zastanawia się, dlaczego musieli tyle wycierpieć.
Augustin pod plastikowym namiotem gotuje fasolę, którą właśnie przywiózł z ogrodu. Jego żona Rebecca trzyma w ramionach córeczkę Guadę. Dziecko ma zaledwie kilka tygodni i jest dumą rodziców. Łącznie mają siedmioro dzieci. Kiedy Boko Haram zaatakowało ich wioskę Dar w 2014 r., ich dzieci były same w domu z krewnym. W tym czasie Augustin leżał chory w szpitalu w Michika, a żona Rebecca go odwiedzała. „Wtedy Boko Haram nie paliło wiosek – opowiada Rebecca. – Mój teść usłyszał o planowanym ataku i że dżihadyści zamierzają zabrać kobiety i dzieci do lasu Sambisa. Pewnej nocy ostrożnie zakradł się do chaty, w której ukrywały się ich dzieci, i zabrał je. Szli całymi dniami. Słyszeliśmy o ataku na wioskę i nie wiedzieliśmy, czy nasze dzieci jeszcze żyją. Na szczęście dwa tygodnie później przybyli do Yola”.
Spośród uprowadzonych najbardziej cierpią kobiety i dziewczęta. Nawet najmłodsze dziewczynki są zmuszane do małżeństwa z dżihadystami. W kwietniu 2014 r. porwanie 276 uczennic w Chibok wywołało sprzeciw na całym świecie. Część dziewcząt uwolniono dopiero w październiku 2016 r. Dwa lata później Boko Haram porwała 110 uczennic w mieście Dapchi w stanie Yobe. Na szczęście zostały uwolnione po tajnych negocjacjach z rządem i prawdopodobnie wpłacie dużej sumy pieniędzy. Dżihadyści nie oszczędzają nikogo. W ostatnim incydencie, który miał miejsce w grudniu, uzbrojeni mężczyźni wtargnęli do szkoły średniej dla chłopców w Kankara, w stanie Katsina, na północy kraju. Porwali wielu uczniów, lokalne media mówiły nawet o 600 chłopcach. Prawie wszyscy zostali uwolnieni kilka dni później. Nikt jednak dokładnie nie wie, ile osób porwano lub zabito w ostatnich latach. Rząd Nigerii milczy na ten temat. „Nie ma statystyk – wyjaśnia abp Ignatius Kaigama z Abudży. – O rabunkach i uprowadzeniach dowiadujemy się tylko wtedy, gdy nasi mieszkańcy ze społeczności wiejskich poinformują nas o wszczęciu alarmu. Często nawet nie wiemy, kim są najeźdźcy ani dokąd zmierzają”.
Nie mamy pokoju
Augustin, lat 42, przed ucieczką pracował jako pracownik służby zdrowia. „Naprawdę chciałem się uczyć, ale Boko Haram zniweczył wszystkie moje plany. Nie możemy w swoim życiu robić tego, co chcemy” – mówi cicho. Oczywiście bardzo chciałby wrócić do domu. – Ale nie możemy tego zrobić. Za każdym razem, gdy przybywają terroryści, żołnierze wypędzają nas z powrotem do buszu, ale potem wracają i atakują nasze wioski. Rząd niewiele robi, aby z nimi walczyć. Żyjemy w ciągłym strachu, a w naszych sercach nie ma pokoju. Dlatego tu zostajemy. Mam nadzieję, że tu znajdziemy bezpieczne miejsce”.
Tymczasem Kościół buduje domy dla rodzin w wiosce niedaleko Yoli. Każdy dom ma kawałek ziemi do uprawy. „Mamy nadzieję, że uda się nam dostać jeden z nich. Chciałbym tam uprawiać ziemię – mówi Augustin. – Dzięki szkole otwartej pod dużym namiotem nasze dzieci mogą się uczyć i budować sobie przyszłość”.
Katolicki biskup katolickiej diecezji w Republice Południowej
Afryki Victor Hlolo Phalana zganił krytyków szczepionek COVID-19 za
zniechęcanie innych do szczepienia się. Biskup zaznaczył, że nikt nie jest zmuszany
do przyjęcia szczepionki, ale odradzanie i zniechęcanie innych jest czynem
niesprawiedliwym.
4 czerwca członkowie Konferencji Biskupów Katolickich Afryki
Południowej (SACBC) zauważyli niski poziom przyjmowania szczepionek przeciw
COVID-19. „Niektóre osoby i grupy wyraziły kilka obaw dotyczących
bezpieczeństwa i etyki związanych ze szczepionkami COVID-19. Spowodowało to, że
wiele osób odmówiło lub wyraziło niechęć do przyjęcia szczepionki” –
powiedzieli biskupi w swoim oświadczeniu. Niektóre z obaw, na które zwrócili
uwagę członkowie Konferencji, obejmowały czas trwania produkcji szczepionki,
obawę, że szczepionka zmieni DNA tych, którzy ją otrzymają, oraz twierdzenia,
że zostały one wykonane z abortowanych płodów.
Przywódcy Kościoła Katolickiego zapewnili lud Boży w Afryce
Południowej, że badania nad globalną pandemią są prowadzone szybciej, a różni
naukowcy w tym kraju przyznali, że tempo rozwoju szczepionek jest
„odzwierciedleniem poziomu naukowego” postępu, w którym się teraz znajdujemy, a
nie to, że został w jakikolwiek sposób lekkomyślnie przyspieszony.
Reagując na twierdzenia, że szczepionki zostały wykonane z
abortowanych płodów, członkowie Konferencji powiedzieli: „To prawda, że
niektóre szczepionki, w tym szczepionka przeciwko COVID-19, pierwotnie
zawierały białko pochodzące z płodu, ale nie ma dowodów na to, że obecne
szczepionki są wytwarzane bezpośrednio z tkanki płodowej, ani nie jest prawdą,
że płody zostały celowo zebrane w celu wytworzenia szczepionki przeciw
COVID-19”.
Biskup Phalana przyznaje, że mieszkańcy RPA przechodzą bardzo
trudny czas z powodu pandemii i związanych z nią restrykcji. 27 czerwca
prezydent Republiki Południowej Afryki Cyril Ramaphosa ogłosił rygorystyczne
środki mające na celu powstrzymanie rozprzestrzeniania się wirusa.
W regionie Afryki Zachodniej sytuacja dzieci jest coraz bardziej
niepokojąca. Dzieci-żołnierze, biorący udział w powstaniach i wojnach
cywilnych, dzieci wykorzystywane na plantacjach kakao i bawełny, dzieci
zmuszane do małżeństw. Niestety, w ostatnim czasie nasilił się również problem
młodocianych dżihadystów. Według informacji dostarczonych przez rząd Burkinabè
– pisze ojciec Donald Zagore, kapłan Towarzystwa Misji Afrykańskich na Wybrzeżu
Kości Słoniowej – w niedawnej masakrze w wiosce Solhan, w której zginęło ponad
130 osób udział brały dzieci w wieku od 12 do 14 lat.
„Dzieci muszą chodzić do szkoły, a nie gdzie indziej” – dodaje
misjonarz. Sytuacja jest dramatyczna. Przemoc i wojny, nie tylko narażają życie
najmłodszych i ich przyszłość, ale także przyszłość całych krajów. Młodzi
ludzie są symbolem przyszłości. Ale o jakiej przyszłości możemy mówić, jeśli
już niszczone jest to, co stanowi potomność? Wykorzystywanie dzieci w tych
kontekstach przemocy i deprawacji moralnej jest zbrodnią przeciwko ludzkości.
Zbrodnia, którą należy zwalczać z największą determinacją.
Misjonarz wzywa wszystkich do poczucia odpowiedzialności w
obliczu tej tragicznej sytuacji w Afryce Zachodniej. „Władze, politycy i wierni
muszą zaangażować się we wspólne działania mające na celu obronę i ochronę praw
tych młodych ofiar. Musimy położyć kres wykorzystywaniu dzieci we wszystkich
jego formach. Działania na rzecz promowania ich godności we wszystkich
dziedzinach, religijnych i politycznych, są ważnym imperatywem” –
podsumowuje ojciec Zagore.
W najbliższą sobotę, 26 czerwca o godzinie 7.00 naszego czasu, w Lome (Togo), przyjmą święcenia kapłańskie dwaj nas diakoni: Benoit Azameti i René Agbonou. Obaj, po święceniach przyjadą, aby posługiwać w Polsce, dzieląc się swoją wiarą i misyjnym doświadczeniem. Benoit kilka miesięcy temu zakończył już kurs języka polskiego w Krakowie, natomiast na René dopiero czeka to wyzwanie. Prosimy każdego i każdą z Was o modlitwę za tych naszych współbraci.
Katolicka
organizacja pokojowa i charytatywna, Denis Hurley Peace Initiative (DHPI),
poinformowała o coraz częstszych, przymusowych wysiedleniach ludzi, zmagających
się z atakami bojowników w regionie Cabo Delgado w Mozambiku.
Dyrektor
DHPI, Johan Viljoen w raporcie
udostępnionym ACI Afryka poinformował, że rząd Mozambiku oświadczył, iż
wszystkie grunty należą do Państwa, i że Państwo może dokonywać realokacji
gruntów według własnej woli. Działania rządu umacniają podejrzenia wśród
wysiedleńców, że prawdziwym powodem wojny jest, usunięcie ich z ziem. Ci,
którzy rozmawiali z organizacją pokojową, która monitoruje ewolucję przemocy w
Mozambiku, twierdzą, że są oni siłą eksmitowani ze swojej ziemi, „aby
państwo mogło udzielić dostępu poszukiwaczom minerałów i korporacjom
wielonarodowym”.
Ponadto, zgodnie z raportem
Cabo Delgado, przesiedleńcy poprosili urzędników państwowych o dokumenty
poświadczające wieś, z której pochodzą i majątek, który tam posiadają, aby móc
odzyskać to mienie po konflikcie. Według raportu „Rząd odmówił wydania takiej
dokumentacji” oraz oświadczył, iż spodziewa
się tego, że większość przesiedleńców nigdy nie wróci do domu”.
W międzyczasie DHPI nadal
zapewnia pomoc humanitarną przesiedleńcom mieszkającym obecnie w katolickiej
diecezji Pemba i archidiecezji Nampula. Oprócz budowania domów, Caritas Nampula
zapewnia teraz regularne comiesięczne dostawy żywności w nagłych wypadkach dla
786 rodzin w centrum recepcyjnym Corrane w archidiecezji.
W
dniu 16 czerwca 1971 roku ponad 20.000 studentów z RPA w miasteczku Soweto
wyszło na ulice – domagając się nauczania w ich własnym języku. Uzbrojeni
policjanci zareagowali, mordując setki demonstrantów. Teraz święto państwowe w
Republice Południowej Afryki, określane jako Dzień Młodzieży, jest również
uznawane za Międzynarodowy Dzień Dziecka Afrykańskiego na całym świecie. Dzień
skupia uwagę na barierach, z którymi borykają się afrykańskie dzieci, aby
otrzymać wysokiej jakości edukację.
W
większości świata edukacja wolna i publiczna jest postrzegana jako podstawowe
prawo człowieka. Międzynarodowy Dzień Dziecka Afrykańskiego zachęca rządy na
całym kontynencie do zapewnienia wysokiej jakości edukacji dla dzieci. Dzień
nawiązuje do powstania w Soweto w Republice Południowej Afryki w 1971 roku,
kiedy uczniowie wyszli na ulice, aby zaprotestować przeciwko dyskryminującej
polityce edukacyjnej rządu RPA. Edukacja jest kluczem dla dzieci, aby dorosnąć,
aby odnieść sukces. Ogromne ilości danych pokazują, że dzieci, które otrzymują
wysokiej jakości edukację na wszystkich poziomach, mają większe szanse na
sukces. Międzynarodowy Dzień Dziecka Afrykańskiego przypomina nam, że
afrykańskie dzieci zasługują na dobre wykształcenie.
Za wstawiennictwem świętego Daniela Comboniego
modlimy się, aby wszystkie zasoby mogły zostać zmobilizowane, aby umożliwić
afrykańskim dzieciom dostęp do ich prawa do edukacji i do wszystkiego, co jest
konieczne, aby dać z siebie to, co najlepsze i rozwinąć swój pełny potencjał.
W ubiegłym roku uczestniczyłem z misjonarzami oblatami w wyprawie rowerowej „Dookoła Polski”, która trwała 4 tygodnie, a brało w niej udział 15 osób w wieku od 18 do 45 lat. Dziennie pokonywaliśmy około 140 km.
Było to wyjątkowe doświadczenie! I z niego zrodziła się idea, by kontynuować tę dobrą passę. W tym roku to my, misjonarze kombonianie, pragniemy zorganizować Misyjną wyprawę rowerową w dniach 12 – 22 lipca 2021. Jej celem będzie odwiedzenie miejsc w Polsce, z których pochodzą niezwykli misjonarze, a także zapoznanie się z ich sylwetkami.
Dlaczego warto wybrać się na taką wyprawę?
Będzie można wówczas poznać fantastycznych misjonarzy i misjonarki, którzy służyli Bogu i ludziom w miejscach, gdzie ich pomoc była najbardziej potrzeba. Na przykład kardynał Adam Kozłowiecki spędził w Zambii 60 lat swojego życia. Posługiwał wśród ludzi, niosąc im pomoc duchową i materialną. Nie szukał poklasku, nie pragnął rozgłosu, a jednak Bóg i tak uczynił go wielkim – gwiazdą, która świeci i której blask zawsze będzie rozjaśniać historię tego afrykańskiego kraju. Inna misjonarka, świecka osoba, doktor Wanda Błeńska to druga wielka osobowość, która 43 lata spędziła w Ugandzie, pracując wśród trędowatych. Patrząc na zdjęcia, na których uwieczniono jej obraz, widać szczęśliwą i spełnioną osobę. Bliższe poznanie takich ludzi może być ekscytującym doświadczeniem.
Poznanie Polski, która jest krajem pięknym i wciąż wartym odkrywania. Ileż to razy wybieramy wyjazdy za granicę i podziwiamy inne kraje, jednocześnie nie znając dobrze własnego. Z racji mojego powołania jako misjonarz podróżuję po różnych krajach i mam możliwość poznawania ludzi i ich kultury. Jednak za każdym razem, kiedy wracam do Polski, odczuwam zachwyt jeszcze większy niż wcześniej. Pewnie dlatego, że jest mi mocniej dane zauważać to, co wcześniej po prostu było dla mnie takie oczywiste. Podczas wyprawy rowerowej można nacieszyć się pięknymi lasami, złocistymi polami zbóż, czarującymi wschodami i zachodami słońca, ale przede wszystkim spotkać wspaniałych ludzi.
Wyzwanie – swoisty challenge. Chyba każdy człowiek potrzebuje w życiu jakiegoś wyzwania. Służy to rozwojowi osobistemu. Pamiętam, że na trasie przychodziły chwile, kiedy chciałem wracać do domu. Ale mimo zmęczenia trwałem i walczyłem. Czułbym się bardzo źle, gdybym zawrócił. W sercu miałem ogromną radość, kiedy wyprawa dobiegała końca, bo wracałem z podniesioną głową. Puenta jest taka, że w życiu trzeba walczyć i – jak mówi mój serdeczny przyjaciel – prawdziwe szczęście zdobywa się u stóp krzyża.
Poczucie wspólnoty. Sam, z pewnością, nie dałbym rady objechać Polski dookoła. Sukces ten zawdzięczam grupie, która mnie wspierała. Kiedy było ciężko, „chowałem” się za kimś w peletonie – wtedy bowiem zmniejsza się opór powietrza i tworzy się coś w rodzaju tunelu aerodynamicznego. Jedzie się po prostu dużo lżej. Najtrudniej jest osobie, która znajduje się na samym przedzie. Ja to nazywam „magią grupy”, która pozwala czynić możliwymi rzeczy niemożliwe.
Duża aktywność fizyczna. Zwykliśmy mawiać, że „ruch to zdrowie” i doskonale wpływa na zdrowie fizyczne, psychiczne, ale również i duchowe.
Przygoda życia, która dostarcza pięknych wrażeń i niezapomnianych wspomnień.
Co jest potrzebne do wyprawy?
Po pierwsze trzeba podjąć decyzję! Jak mówił papież Franciszek podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie, „trzeba wstać z kanapy”, zostawić wygodną strefę komfortu i zapisać się. Koszt wynosi tyle, ile zapłacimy za jedzenie, które sami zakupimy podczas wyprawy. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że na dzień będzie potrzebne ok. 60 zł. Oczywiście, cały czas będziemy przemieszczać się na rowerze, więc niezbędny jest wcześniejszy jego przegląd. Najlepszy typ roweru to trekkingowy z bagażnikiem. Potrzebne będą również dwie sakwy wodoszczelne, każda o pojemności 25 kg, do przechowywania namiotu, śpiwora, karimaty, małej kuchenki gazowej, ręcznika, podstawowej kosmetyczki, dwóch podkoszulek (najlepiej bawełnianych), bielizny, kurtki przeciwdeszczowej, latarki czołówki, dętki zapasowej i pompki. Nie będzie za nami jechał żaden samochód techniczny, więc trzeba mieć to na uwadze podczas pakowania się. Z własnego doświadczenia wiem, że im mniej rzeczy, tym lepiej, lżej i wygodniej.
Plan na każdy dzień:
DZIEŃ PIERWSZY
KRAKÓW – ZAWADA koło TARNOWA, 99 km: Udajemy się do miejsca narodzin franciszkanina o. Zbigniewa Strzałkowskiego – misjonarza, który posługiwał w Peru i tam poniósł śmierć męczeńską. Jest pierwszym polskim misjonarzem ad gentes, który został beatyfikowany wraz ze swoim kolegą w kapłaństwie i śmierci o. Michałem Tomaszkiem.
DZIEŃ DRUGI
ZAWADA – HUTA KOMOROWSKA, 84 km: Tam patronem miejsca jest kardynał Adam Kozłowiecki, misjonarz legenda. W Zambii spędził około 60 lat, pracując zawsze wśród najuboższej ludności. Zmarł 28 września 2007 r. w Lusace, tam też został pochowany.
DZIEŃ TRZECI
HUTA KOMOROWSKA – LUBLIN, 137 km: Poznanie sylwetki ojca Pawła Mazurka, misjonarza ze Zgromadzenia Misjonarzy Afryki, który przez 10 lat pracował w zambijskiej Luangwa Valley w parafii Lumimba. Zawsze na polu pierwszej ewangelizacji. Obecnie pracuje w kraju.
DZIEŃ CZWARTY
LUBLIN – NIEPOKALANÓW, 185 km. Miejsce upamiętniające ojca Maksymiliana Marię Kolbego. To wielki święty, znany nie tylko w Polsce, ale też na całym świecie. Był zakonnikiem, kapłanem pracującym w kraju, ale był również misjonarzem, który prowadził działalność ewangelizacyjną w Japonii.
DZIEŃ PIĄTY
NIEPOKALANÓW – GNIEZNO, 243 km: Pokłon u św. Wojciecha, patrona Polski, który był biskupem, benedyktynem i misjonarzem ziem słowiańskich. Był jednym z pierwszych ewangelizatorów chrystianizujących Polskę.
DZIEŃ SZÓSTY
GNIEZNO – MIĘDZYRZECZ, 161 km: Pierwsi Męczennicy Polski: Benedykt, Jan, Mateusz, Izaak, Krystyn. Zginęli 11 listopada 1003 r. Izaak, Mateusz i Krystyn są pierwszymi pochodzącymi z Polski świętymi kanonizowanymi w historii Kościoła.
DZIEŃ SIÓDMY
ODPOCZYNEK.
DZIEŃ ÓSMY
MIĘDZYRZECZ – POZNAŃ, 116 km: Dr Wanda Błeńska – lekarka, misjonarka, niezwykle zasłużona dla misji. Zmarła 27 listopada 2014 r. przeżywszy 103 lata, z których 43 spędziła w Ugandzie.
DZIEŃ DZIEWIĄTY
POZNAŃ – KALISZ, 143 km: Święty Józef, Oblubieniec Maryi. Obecny Rok poświęcony jest św. Józefowi, który jest wzorem ojca rodziny i małżonka. Powierzamy mu naszą wyprawę i nasze życie.
DZIEŃ DZIESIĄTY
KALISZ – CZĘSTOCHOWA, 149 km: Przedostatni etap wyprawy rowerowej to Częstochowa. Podziękujemy Maryi za Jej miłość do nas i opiekę, którą roztaczała nad nami w tych dniach.
DZIEŃ JEDENASTY
CZĘSTOCHOWA – KRAKÓW, 119 km: Święty Daniel Comboni – misjonarz w Afryce, legenda XIX wieku. Będziemy go prosić o nowe powołania misyjne z Polski.
Christian Carlassare jest misjonarzem kombonianinem. Ma 43 lata, a od 17 lat posługuje w Sudanie Południowym. 8 marca tego roku papież Franciszek mianował go biskupem miejscowej diecezji Rumbek. Obecnie jest najmłodszym biskupem na świecie. Postanowiłem skorzystać z okazji i poprosić go o wywiad, kiedy niespodziewanie otrzymaliśmy wiadomość, że Christian został postrzelony. Mimo to udało mi się z nim porozmawiać.
Witaj, Christian. Jak się dziś czujesz?
Hm… Dziękuję, że o to pytasz. Czuję się obolały i dość słaby, ale chętnie odpowiem na Twoje pytania. Jak zapewne wiesz, tydzień temu cztery kule z kałasznikowa przebiły moje nogi i teraz cierpliwie czekam, aż wszystko będzie dobrze. Chociaż nie było niebezpieczeństwa utraty życia, jak mówią lekarze, to jednak straciłem dość dużo krwi i dlatego jestem słaby. Już tutaj, w Nairobii, dokąd mnie szybko przetransportowano, lekarz, który mnie operował, powiedział, że wydaje się być cudem, że żadna z czterech kul nie uszkodziła kości ani ścięgien. Minie jeszcze trochę czasu, zanim zranione mięśnie dojdą do siebie, ale ja jestem ogromnie wdzięczny Bogu, że był przy mnie w tamtym momencie.
Jeśli pozwolisz, chciałbym zapytać Cię o historię Twojego powołania…
Nie ma problemu. Pochodzę z niewielkiej, górzystej miejscowości Piovene Rocchette na północy Włoch. Region ten znany jest z religijności mieszkańców i dlatego, jak inne dzieci, wzrastałem otoczony prostą wiarą moich rodziców, sąsiadów i znajomych. Od dziecka uczyłem się dostrzegać obecność Boga w codzienności, w ludziach, w przyrodzie, w pracy. Wychowywałem się w zwyczajnej rodzinie. Bardzo ważne w odkrywaniu mojego powołania było to, że od dziecka byłem ministrantem, a później też członkiem parafialnej grupy młodzieżowej. Pamiętam, że jako młody chłopak widząc, że wielu moich rówieśników jest daleko od Kościoła, zacząłem zastanawiać się nad własnym powołaniem.
I wtedy spotkałeś kombonianów?
Dokładnie tak. Ale wracając jeszcze do odkrywania powołania, chciałbym wspomnieć o moim wujku, który był księdzem i misjonarzem w Ekwadorze. Był dla mnie bardzo ważną osobą. To głównie dzięki niemu zacząłem myśleć, że być może sensem mojego życia jest oddanie go Bogu i ludziom najbardziej potrzebującym. Z tym pragnieniem w roku 1996 wstąpiłem do kombonianów, a osiem lat później otrzymałem święcenia kapłańskie.
Dokąd zostałeś posłany po święceniach?
Do Sudanu Południowego. Po przyjeździe do tego kraju przełożeni wysłali mnie na nowo otwartą placówkę misyjną wśród plemienia Nuer. To było piękne doświadczenie. Żyliśmy bardzo blisko ludzi i dużo czasu z nimi przebywaliśmy. Ewangelizacja tego plemienia jest czymś stosunkowo nowym, ponieważ do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku odrzucali chrześcijaństwo. Potem na ich terenie zaczęły pojawiać się pierwsze małe wspólnoty chrześcijańskie, które dały podłoże naszej misji. Z czasem, chcąc pogłębiać swoją wiarę i wzmocnić wspólnotę Kościoła, sami poprosili o misjonarzy.
Co Cię najbardziej urzekło na tej misji?
To że misjonarze, którzy tam przybyli, od początku postanowili być z ludźmi, dla ludzi i żyć tak ubogo, jak oni żyją. Niesamowitym też było móc doświadczać, jak z upływem czasu rozwijała się ich wiara, ich poczucie wspólnoty i braterstwa. Tam po raz pierwszy doświadczyłem tego, że Ewangelia dosłownie stawała się źródłem przemiany tych ludzi. Pięknym jest również to, że to ludzie świeccy czują się tam odpowiedzialni za organizację działalności Kościoła. Tam ksiądz jest kimś, kto koordynuje i jednoczy ludzi.
A jakie wyzwania na Ciebie tam czekały?
Jedną z rzeczy, które są tam trudnością od wielu lat, jest połączenie ewangelizacji z kulturą tego ludu. Nuerowie od dawna żyją wieloma wartościami, które są obecne w Ewangelii, np. ważność rodziny, solidarność czy chociażby przebaczenie. Są jednak też takie elementy, które wydają się nie do połączenia z chrześcijaństwem. Jak chociażby poligamia, która jest czymś zupełnie naturalnym wśród tych ludzi. Inną trudnością jest to, że wędrują oni razem ze swoim bydłem i dlatego jakakolwiek systematyczna praca jest bardzo trudna. Kulturowo przypominają mi lud Izraela ze Starego Testamentu.
Kiedy jest się na takiej misji, należy skoncentrować się na tym, co jest esencją naszej wiary, jej sercem. Czasem trzeba zostawić z boku wiele innych rzeczy, struktury, i skoncentrować się na tym, co najważniejsze, czyli na czystej Ewangelii.
Jak zareagowałeś na wiadomość o Twojej nominacji biskupiej?
W ostatnim czasie posługiwałem w diecezji Malakal jako wikariusz generalny. Pomagałem miejscowemu biskupowi w organizacji pracy duszpasterskiej na tej zniszczonej przez konflikty ziemi. Pomimo wielu trudności byłem szczęśliwy, posługując tam. Któregoś dnia zadzwonił do mnie nuncjusz apostolski i powiedział, że papież Franciszek nominował mnie biskupem diecezji Rumbek. No, muszę przyznać, że była to dla mnie ogromna niespodzianka, ponieważ nigdy wcześniej o tym nie myślałem. Uświadomiłem sobie, że jest to jedna z części kraju, o której niewiele wiem. Nie znam również lokalnego języka dinka. Wcześniej biskupem był tam inny kombonianin, ale zmarł w 2011 r. i od dziesięciu lat diecezja nie miała swego pasterza. Przyczyniło się to do nawarstwienia wielu problemów w tamtym Kościele. Znając te wszystkie troski, muszę przyznać, że bałem się. Przez kolejne dni starałem się o tym nie myśleć, ale podczas modlitwy zrozumiałem, że ta nominacja, jak i całe powołanie, jest wielką tajemnicą i jeśli taka jest wola Boża, żebym był pasterzem w tej diecezji, to niech tak będzie.
I wtedy przeprowadziłeś się do Rumbek…
Tak, po kilku dniach przeprowadziłem się z Malakal do Rumbek. Miejscowi ludzie przyjęli mnie z ogromną radością i to napełniło mnie nadzieją. Już w pierwszych dniach zauważyłem, że tamtejszy Kościół jest bardzo żywy i jest w nim wielu ludzi chętnych do pracy. W samym mieście Rumbek obecne są różne zgromadzenia zakonne, zarówno żeńskie, jak i męskie. Są jezuici, duchacze, są siostry Matki Teresy z Kalkuty, siostry z Loreto, są też oczywiście księża diecezjalni. Na peryferiach posługują między innymi kombonianie i salezjanie. Od samego początku moją uwagę zwróciła otwartość ze strony wielu ludzi, choć nie zabrakło też wyrazów oporu i niechęci wobec mojej osoby.
Co dokładnie wydarzyło się w nocy z 26 na 27 kwietnia?
Jak zwykle położyłem się spać około godziny 22.00. Po północy obudził mnie hałas dobiegający z zewnątrz. Ktoś próbował siłą otworzyć drzwi do domu. Przestraszony zerwałem się z łóżka i poszedłem zobaczyć, co się dzieje. Po kilku minutach padły strzały w kierunku drzwi. Zacząłem wołać o pomoc i wówczas wyszedł jeden z księży, którzy również mieszkają w tym domu. W tym momencie do środka wtargnęło dwóch uzbrojonych młodych mężczyzn. Zapytaliśmy, czego chcą i dlaczego włamują się do naszego domu. Poprosiliśmy, żeby odeszli. Jednak oni nie odezwali się ani słowem. Widziałem, że nie mamy żadnych szans ani na ucieczkę, ani na próbę obrony. Kiedy do nich mówiłem, jeden z nich naładował kałasznikowa i strzelił mi w nogi. Cztery z ośmiu kul je przeszyły. Natychmiast wycofałem się do pokoju, ale oni poszli za mną. Tam pobili mnie pistoletami. Kiedy tylko wyszli, ksiądz, który był przy mnie, widząc, że straciłem dużo krwi, udzielił mi sakramentu namaszczenia. Wkrótce przyszli dwaj inni księża i zawieźli mnie do szpitala.
Jak na tę tragiczną wiadomość zareagowali Twoi rodzice?
Kiedy tylko wybudziłem się po operacji, jedna z sióstr zakonnych, które były przy mnie, zaproponowała, żebym zadzwonił do swoich rodziców. Wiadomość o tym, co się stało, bardzo szybko rozeszła się po świecie i dobrze, żeby oni wiedzieli, co ze mną. I rzeczywiście zadzwoniłem. Moi rodzice to ludzie głębokiej wiary i z tą właśnie wiarą przyjęli tę wiadomość. Oczywiście, byli bardzo zaniepokojeni, tym bardziej, że dwa dni wcześniej w Peru zamordowano świecką misjonarkę Nadię de Munari, która pochodziła z tej samej miejscowości co ja.
Jak myślisz, dlaczego ci dwaj mężczyźni Cię zaatakowali?
Od początku wydawało mi się to bardzo dziwne. Przecież w ciągu dziesięciu dni od mojego przyjazdu tam, nie zdążyłem jeszcze nikogo do siebie zrazić. Jeśli z kolei byli to złodzieje, to coś by ukradli, a tak się nie stało. Natomiast jeśli ktoś chciałby się mnie pozbyć, strzeliłby mi w serce, a nie w nogi. Zrozumiałem, że zrobili to, żeby mnie zastraszyć. Jeśli to było ich celem, to na pewno ci dwaj młodzi mężczyźni byli tylko wysłannikami kogoś innego. Wszystko wskazuje na to, że tak właśnie było. Dziś, kiedy rozmawiamy, mogę powiedzieć, że kilka osób przebywa w areszcie, wśród nich są również osoby duchowne, ale śledztwo jeszcze się nie zakończyło i nic więcej nie można powiedzieć. Jestem pewny, że wkrótce prawda ujrzy światło dzienne.
Jak w świetle tych wydarzeń widzisz swoją dalszą posługę misyjną w diecezji Rumbek?
Kiedy tylko wyzdrowieję, natychmiast tam wrócę. Nie boję się o swoje życie, bo jest ono w rękach Boga. Jeśli głosimy Ewangelię, głosimy Chrystusa, to nie mamy się czego bać. Jednak obawiam się, że misja, która została mi powierzona w diecezji Rumbek, nie będzie zrozumiana i przyjęta lub będzie fałszywie zrozumiana. To, co się wydarzyło, może być wynikiem obawy, że jako biskup będę przeszkodą w niejasnych interesach niektórych klanów czy osób, które do tej pory miały władzę. A ja pragnę być biskupem, który dalej będzie ewangelizował i będzie blisko rodzin, ludzi młodych i ubogich.
Jak nasi czytelnicy mogą Ci pomóc?
Przede wszystkim bardzo Was proszę o modlitwę. Modlitwa żywa, która płynie z nawróconych serc, jest tym, czego najbardziej potrzebuję ja, ale też działalność misyjna w Sudanie Południowym. Poza tym proszę Was o modlitwę o nowe powołania, ponieważ misje bardziej niż rzeczy materialnych potrzebują powołań, potrzebują osób gotowych do przyjazdu tutaj i bycia z ludźmi. Polska jest znana ze swojej głębokiej wiary i religijności. Dlatego wierzę, że pomimo obecnych kryzysów w Kościele, ta wiara zrodzi osoby, które będą gotowe pójść i głosić Ewangelię tam, gdzie Pan Bóg je pokieruje. Misje w Sudanie Południowym potrzebują ludzi, tak duchownych, jak i świeckich, którzy będą gotowi podzielić się swoją wiarą i umiejętnościami, ponieważ jest tutaj dużo do zrobienia.
Bardzo dziękuję za Twoje świadectwo życia i wiary. Życzymy Ci wszyscy szybkiego powrotu do zdrowia, opieki Matki Bożej i bliskości Boga oraz ludzi, do których zostałeś posłany jako pasterz.
Serdecznie dziękuję. Niech Pan Bóg błogosławi ciebie i wszystkich czytelników.