Tagi: ,

Kolebka talentów w Kinszasie

Mecenat kulturowy dopiero raczkuje w Afryce. Organizacje pozarządowe, projekty edukacyjne i biznesowe przyciągają więcej afrykańskiego kapitału niż sztuka. Brak lokalnych sponsorów i dotacji publicznych sprawia, że wsparcie, jakie otrzymuje działalność kulturowa, pochodzi z zagranicy. Kin ArtStudio to jedna z niewielu ostoi talentów, która wykorzystuje falę artystów zalewających kongijską stolicę, czekających na opiekę i promocję.

Kinszasa, z populacją szacowaną na ponad 15 milionów, jest trzecim najbardziej zaludnionym miastem w Afryce, po Kairze (Egipt) i Lagos (Nigeria). Znana ze swojej gościnności i bliskości mieszkańców jest również domem dla licznych utalentowanych ludzi, którzy jeszcze nie znaleźli platformy do rozwoju własnych możliwości i zdobywania doświadczenia artystycznego. Zarówno w stolicy Konga, jak i w pozostałych częściach kraju praktycznie nie istnieją profesjonalne przestrzenie do rozpowszechniania sztuki, a finansowanie projektów twórczych czy wystaw lokalnych lub krajowych jest nadal bardzo słabe.

Jednym z wyjątków jest Kin ArtStudio. Platforma z siedzibą w Kinszasie została stworzona w roku 2011 przez kongijskiego artystę Vitshoisa Mwilambwe Bondoya. Jej celem jest wspieranie twórczości w dziedzinie sztuk wizualnych i innych form współczesnej ekspresji, wzmacnianie potencjału młodych kongijskich artystów i promowanie wymiany pomiędzy artystami z całego świata. Kin ArtStudio zajmuje dużą przestrzeń, która kiedyś była fabryką tkanin woskowanych. Mieści kilkanaście pracowni artystycznych, biura, bibliotekę, restaurację… Przez studio przewinęło się już co najmniej 150 artystów, w większości Kongijczyków. Niektórzy z nich brali udział w warsztatach, rezydenturach lub wystawach sztuki w różnych krajach afrykańskich i europejskich, a także w Stanach Zjednoczonych. Są też nawet tacy, którzy współpracują z galeriami na swoim kontynencie, ale również poza nim, ciesząc się dużą renomą na scenie międzynarodowej.

Kin ArtStudio łączy malarstwo, rzeźbę, fotografię, performance, wideo i design. Artyści skupiają się na historycznym, kulturowym i intelektualnym dziedzictwie swojego kraju, co stanowi wyzwanie wobec historycznych zawirowań, które miały tu miejsce od czasów Wolnego Państwa Kongo pod rządami Leopolda II, Konga Belgijskiego, przez Zair Mobutu, aż po dzień dzisiejszy. Bogactwo gleby, wielkość terytorium, duża różnorodność etniczna i specyfika kulturowa nadają temu krajowi wyjątkowy wymiar i niezwykłe przeznaczenie na całym kontynencie.

W Kinszasie, gdzie miejska przestępczość zbyt często staje się bohaterem dnia codziennego, artyści zmuszeni są do tworzenia sztuki ukazującej pragnienia i nadzieje Kongijczyków, którzy cierpią, śmieją się, wyrażają swoje opinie, buntują się, pracują, walczą…. Wykorzystują sztukę do potępiania kongijskiej klasy politycznej, która potrzebuje „nowej krwi”, aby budować lepszą przyszłość.

Krzyżujące się historie

Podczas gdy upał dusi miasto, Nathanaël Mutelezi Maza siedzi sobie wygodnie na wysokim stołku i skupia się na mieszaniu kolorów. Używa wybiórczo akwareli, pasteli i pióra. Widać, że lubi swoją pracę. Jego rysunek, jeszcze niedokończony, przedstawia kobietę wpatrującą się rozpaczliwie w ziemię. Nathanaël mówi, że obraz ten jest wyrazem szacunku dla historii Demokratycznej Republiki Konga (DRK). Pragnie na nim uwiecznić zarówno tę część, o której nie powiedziano wystarczająco dużo, jak i tę, o której milczano: „Mój rysunek przedstawia kobietę, która podczas ostatniej wojny w DRK straciła wielu członków swojej rodziny. Jeśli by się przeprowadziło dokładne badania, to być może by wyszło, że liczba ofiar śmiertelnych wojny w naszym kraju jest równie wysoka, jeśli nie wyższa, niż w przypadku holokaustu Żydów w Niemczech. Niewiele się jednak o tym mówi. Można nawet odnieść wrażenie, że próbuje się pogrzebać tę tragiczną historię. Moja twórczość ma przypominać o tamtej rzeczywistości, która nigdy nie powinna być zapomniana”.

Dwudziestotrzylatek, który od dziecka marzył, by zostać artystą, studiował w Instytucie Sztuk Pięknych w Kinszasie. To właśnie w tej szkole wzrosło jego zainteresowanie wystawami sztuki. Tak go uwiodła sztuka współczesna, że zaczął brać udział w konkursach sztuki nowoczesnej. W roku 2018 poznał Vitshoisa Mwilambwe Bondoya, założyciela Kin ArtStudio, który go wspiera do dziś.

Na ścianie pracowni numer cztery wisi bardzo interesująca praca. Aristóteles Mago, jej autor, z wykształcenia jest rzeźbiarzem. Dzieło wygląda na niedokończone, gdyż żadna z trzech przedstawionych na nim osób nie ma głowy. Tę samą cechę mają trzy inne prace leżące na podłodze. To jest jego sposób na wyrażenie oporu Afrykańczyków: „Czasami w Afryce żyjemy tak, jakbyśmy byli potworami. Ale rzeczywiście nie jesteśmy normalnymi ludźmi, żyjemy jak istoty pozaziemskie, ludzie nadzwyczajni. Często się zastanawiam, jak nam się udaje przezwyciężyć tę całą, narzuconą nam, rzeczywistość ubóstwa. Opór jest tak silny, że kobiecie udaje się przeżyć ze sprzedaży pięciu pomidorów i dzięki temu ma co jeść i może jeszcze posłać dzieci do szkoły. To nie jest normalne, ale tak właśnie żyjemy”.

Dzieła Aristótelesa odzwierciedlają jego osobiste doświadczenia, a jednocześnie są pytaniami skierowanymi do społeczeństwa. Istotną część jego życia stanowi pleciona plastikowa torba, która stała się stałym motywem jego prac. Właściwie to nie jest zwykła torba, to jego własna historia: „Zostałem wychowany przez babcię pośród wielu trudności. Sprzedawała plastikowe torby, aby utrzymać rodzinę, a jej w tym pomagałem. Kiedy zaczynałem swoją karierę artystyczną, przypomniałem sobie o babci… i o torbie. Rysowałem na niej, a następnie zszywałem pionowe lub poziome linie, które służyły mi za tło, i tak pracuję do dziś. Nic nie jest przypadkowe. Jest to odzwierciedlenie mojej osobistej historii, ale także społeczeństwa naznaczonego latami dyktatury. To opowieść o ludziach zaniepokojonych sytuacją polityczną i społeczną, którzy czują się zobowiązani do wzięcia odpowiedzialności za siebie” – mówi Aristóteles, gładząc się, od czasu do czasu, po dredach.

Twórca marzeń

Już w wieku sześciu lat Vitshois Mwilambwe Bondoy lubił kopiować rysunki z czasopism, które ojciec kupował mu do czytania. Kiedy odkrył w sobie powołanie artystyczne, rodzice wysłali go do Instytutu Sztuk Pięknych w Kinszasie, gdzie uczył się w latach 1994-1999. Swoje prace chciał wystawiać w profesjonalnych miejscach. Niektóre z pocztówek, które rysował i sprzedawał w szkole, były w niej również prezentowane, ale także w Akademii Sztuk Pięknych. Kiedy zaczął chodzić do biblioteki Instytutu Francuskiego, odkrył tam bogactwo sztuki współczesnej i kilku znanych artystów, którzy sprawili, że na sztukę zaczął patrzeć innymi oczami.

Vitshois kontynuował naukę w Szkole Sztuk Dekoracyjnych w Strasburgu, a w latach 2008-2010 w Rijksakademie Van Beeldende Kunsten w Amsterdamie, gdzie poznał wielu artystów, kuratorów, teoretyków, historyków i krytyków sztuki z całego świata.

Obecnie mieszka w Kinszasie i działa na rzecz promocji sztuk wizualnych i innych form współczesnej ekspresji, promując jednocześnie wymianę młodych kongijskich artystów z inicjatywami artystycznymi na całym świecie. Od ponad 10. lat organizuje wystawy, prowadzi kursy mistrzowskie i warsztaty, ale także odpowiada za jeden z najważniejszych programów rezydencyjnych dla artystów i kuratorów w Afryce Środkowej. W roku 2019 zorganizował Congo Biennale, pierwsze międzynarodowe biennale sztuki współczesnej w Kinszasie, które w swojej pierwszej edycji zgromadziło blisko 40 artystów z całego świata i ponad sto prac w czterech różnych miejscach.   

Vitshois Mwilambwe Bondoy zauważył, że było wielu artystów, którym nikt nie towarzyszył w procesie uczenia się i tworzenia. „Widziałem wielu młodych ludzi z wielkim talentem, a z drugiej strony byłem zaskoczony, że poza Instytutem Francuskim w Kinszasie, nie było w DRK żadnej platformy, która mogłaby wzmocnić ich umiejętności, żadnej profesjonalnej galerii, w której mogliby wystawiać swoje prace, żadnego miejsca, gdzie mogliby się nimi wymieniać. Ponieważ rząd nie wywiązał się ze swojej misji, sam się zobowiązałem, dzięki własnym doświadczeniom w innych krajach, do towarzyszenia młodym artystom, aby po ukończeniu studiów nie marnowali swojego talentu, ale utrzymywali się ze sztuki w swoim kraju lub za granicą”.

Twórca Kin ArtStudio kieruje się przekonaniem, że sztuka jako odzwierciedlenie społeczeństwa przyczynia się do rozwoju kulturalnego i ekonomicznego, a nawet do poprawy wizerunku kraju: „Artysta uczestniczy w rozwoju swojej społeczności, kwestionuje otaczającą go rzeczywistość i stara się dekolonizować mentalność, aby ludzie mogli przejąć kontrolę nad własnym życiem. Poza estetyką sztuka budzi uśpione społeczeństwo. Nasza rola polega również na przekazywaniu ludziom nadziei, ukazywaniu pozytywnych stron naszej rzeczywistości i piętnowaniu patologii, które trawią nasz naród. W ten sposób pomagamy miłośnikom kultury spojrzeć na świat innymi oczami”.

Jako kurator Bondoy przyczynia się do rozwoju kongijskiej sceny. Przyciąga renomowanych artystów, aby pracowali i pokazywali swoje prace w Kinszasie, stawiając ich twarzą w twarz z rzeczywistością miasta. Teraz, dzięki międzynarodowej sieci wymiany, twórcy wysyłani są do innych krajów, aby tam wymieniać się doświadczeniami z innymi artystami. Jest to długoterminowa współpraca, która polega nie tylko na pomaganiu im w skupieniu się na pracy, ale także na refleksji nad sobą i swoją twórczością artystyczną.

Przodkowie

W Congo Biennale 2019 wzięło udział 40 artystów, projektantów, architektów, historyków sztuki, kuratorów i krytyków sztuki z pięciu kontynentów. Vitshois, zadowolony z liczby gości, jakości prezentowanych dzieł i pozytywnej reakcji publiczności na prace, ma nadzieję na przyciągnięcie na drugą wystawę większej liczby artystów z całego świata (spodziewał się ich około 150), ale także z głębi kraju.

Pierwotnie planowany harmonogram, od 10 września do 24 października, skrócono z powodu pandemii wywołanej przez COVID-19. Pewien strach przed podróżą, szacunek dla koncentracji ludzi w zamkniętych pomieszczeniach oraz brak wiedzy na temat rzeczywistego wpływu koronawirusa na kontynent afrykański spowodowały przesunięcie imprezy na kolejny rok. Na stronie internetowej ogłoszono datę drugiej edycji wydarzenia: od 16 września do 23 października 2022 r.

Niezmienny pozostaje temat przewodni wydarzenia – „Oddech przodków” – który będzie widoczny w różnych miejscach stolicy, a uzupełnią go warsztaty z dziennikarstwa kulturalnego i krytyki artystycznej, warsztaty szkoleniowe dla artystów wizualnych oraz praca nad przedsiębiorczością kulturalną.

Pamięć o ludziach starszych jest wpisana w znaczną część kultur afrykańskich, dlatego artyści w swoich pracach będą mogli wyrazić bliski związek osób starszych ze światem oraz ze zmarłymi, ponieważ w Afryce „zmarli nie są martwi”, jak głosił senegalski poeta Birago Diop.

Afrykanie, dzieci z diaspory i osoby pochodzenia afrykańskiego będą mieli styczność z wieloma dziełami, które powstaną, aby błagać swoich przodków. Będzie to doskonała okazja, by wspólnie wykuwać nowy język i budować nowe mosty.

tekst: Lwanga Kakule Silusawa

fot. Kike Bayo
fot. Kin ArtStudio
fot. Kike Bayo
fot. Kin ArtStudio
fot. Kike Bayo
fot. Kike Bayo

Tagi: ,

Godność i przetrwanie

Przedmieścia Lusaki, stolicy Zambii, można sklasyfikować według poziomu biedy. Zaledwie kilka kilometrów od zgiełku panującego w centrum, w sklepach, a przede wszystkim na ulicznych straganach, w dzielnicach George i Lilanda mnożą się polne drogi i domy bez wody pitnej, tworząc gęsto zaludnioną zabudowę, która jeszcze bardziej utrudnia wspólne życie.

Silny wiatr z dużą prędkością unosi czerwonawą ziemią, zmuszając przechodniów poruszających się po ścieżkach do zasłaniania oczu. Chaotyczna struktura ulic sprawia, że na niektórych skrzyżowaniach tworzą się wiry jeszcze bardziej ograniczające widoczność. „Co jakiś czas pył wznosi się w powietrze, pokrywa wszystko kurzem, co jest bardzo denerwujące” – mówi Chareoes, elektryk, który pracuje na własny rachunek, odkąd kilka lat temu państwowa firma przestała zawierać umowy.

Spacer rozpoczynamy wcześnie, towarzysząc miejscowym mieszkańcom, których codzienna rutyna zaczyna się wraz ze wschodem słońca. „Musimy jak najlepiej wykorzystać czas w ciągu dnia, aby zużywać jak najmniej energii elektrycznej. Codzienne obowiązki, takie jak chodzenie do publicznych źródeł, by napełnić kanistry, ponieważ w domach nie ma wody pitnej, czy warzenie piwa rzemieślniczego i wymiana produktów, zaczynają się wcześnie rano, gdyż nie ma chwili do stracenia” – dodaje Chareoes.

Właściciele murowanych sklepów polewają ziemię wodą, aby nie dopuścić do dostania się pyłu do wnętrza lokali. Porywy wiatru sprawiają, że niełatwo jest utrzymać kurz z dala od oczu. W slumsach Lilanda i George prawie nikt nie nosi maski chroniącej przed COVID-19 (tylko 3% ludności Zambii zostało zaszczepionych), ale i tak wiatr zmusza ludzi do zakrywania nosa i ust czymkolwiek, szmatką lub górną częścią ubrania.

Chareoes, ojciec czwórki dzieci, wyjaśnia, że ulice są pełne dzieci, ponieważ większości rodziców nie stać na 60 kuachas miesięcznie (około trzech i pół euro) na opłacenie czesnego w szkołach publicznych lub społecznych. „Ludzie żyją z dnia na dzień tym, co się im uda uciułać, ale tutaj bardzo trudno zaoszczędzić na coś więcej poza żywnością”. Z tego powodu ubuntu, tradycyjna filozofia – wywodząca się od Zulusów i ludu Xhosa, skupiająca się na lojalności między ludźmi, której tak bardzo bronił Nelson Mandela, a którą można przetłumaczyć jako „Jestem, bo jesteśmy” – jest prawdziwą koniecznością na biednych osiedlach przedmieść Lusaki. W różnych kolektywach młodzi ludzie, ale także starsze kobiety przekazują część tego, co mają, a co pozwala jednej z osób kupić coś, czego potrzebuje lub spłacić dług. W ten sposób suma pieniędzy rotuje, ponieważ pozostaje zobowiązanie, by zawsze wpłacać niewielką kwotę, dopóki nie nadejdzie nasza kolej.

Kobiety zazwyczaj obsługują prymitywne maszyny, za pomocą których produkują piwo rzemieślnicze z prasowanej kukurydzy. Zatrudniają młodych ludzi, którzy spędzają godziny na sprawdzaniu, czy urządzenia działają prawidłowo i kończą żmudny proces uzyskiwania płynu, który następnie pozostawiany jest do fermentacji. Alkohol jest wszechobecny na ulicach przedmieść. Można tu zobaczyć wyłożone butelkami sklepy, przy wejściu do których widnieją szyldy z piwem lub innym alkoholem, zachęcające do picia. Ich ceny o wiele bardziej przystępne niż podstawowe produkty spożywcze sprawiły, że alkoholizm stał się poważnym problemem społecznym, który ma również duży wpływ na wzrost przemocy domowej wobec kobiet. „Używają go jako środka relaksacyjnego, aby zapomnieć o kłopotach, z którymi muszą sobie poradzić, ale poważnym problemem jest to, że kiedy piją, stają się bardzo agresywni. Alkohol jest łatwo dostępny i tani, więc zaczynają go pić już wcześnie rano” – kontynuuje Chareoes.

Na ziemi widać pozostawione różne przedmioty, m.in. zabawki, którymi w ciągu dnia bawią się najmłodsze dzieci. Nie mając żadnego nadzoru, puszczają wodze fantazji i widać, że koncentrują się na tym, co sprawia im przyjemność. Pilnują się nawzajem, pięciolatek jest odpowiedzialny, by młodsze od niego dzieci ostrożnie przechodziły przez ulicę, gdzie przejeżdżają samochody, lub nie oddalały się zbytnio od drzwi wejściowych domu. Pozorna beztroska matek jest usprawiedliwiana codziennymi obowiązkami, które muszą podjąć, aby zapewnić rodzinie przynajmniej jeden posiłek dziennie. Większość kuchenek działa na węgiel drzewny, więc worki z nim znajdują się na każdym straganie obok owoców i warzyw usypanych w niewielkie stosy, przystępnych cenowo dla domowych budżetów lokalnej społeczności, oraz suszonych na słońcu ryb, które będą gotowane w sosie.

W miarę upływu poranka wzmaga się ruch. Powstają korki, kiedy furgonetki przewożące ludzi z jednego przedmieścia na drugie zaczynają zapychać główne ulice. Króluje tu absolutna cierpliwość, chociaż po długim oczekiwaniu można też zobaczyć, jak jeden kierowca pogania drugiego, by ten ruszył do przodu. Ale nie jest to nic więcej niż tylko gest wyrażający złość.

„Mamy różne poziomy ubóstwa na osiedlach (tak w Zambii nazywa się przedmieście) w zależności od tego, ile osób tam mieszka i czy stać je na usługi komunalne, jak np. wywóz śmieci” – mówi  Chareoes. Slumsy Lilanda i George, mimo że dzieli je tylko wybrukowana ulica, na której panuje ciągły ruch, pokazują wielorakie stopnie zubożenia. Podczas gdy w Lilandzie ulice są stosunkowo czyste i nie ma głębokich dziur, które w porze deszczowej zamieniają się w bagno, to w George, gdzie prawie nie ma żadnej przestrzeni między domami, śmieci piętrzą się na rogach i są częścią krajobrazu, pomimo występowania w przeszłości epidemii cholery.

„Sytuacja jest zła, ponieważ ceny w Zambii są bardzo wysokie, a za to, co zarabiamy, nie możemy kupić nawet podstawowych rzeczy. My jednak żyjemy dalej – mówi Chareoes – nie tracąc nadziei, przekonani, że edukacja jest czymś, co może przerwać błędne koło, w którym znaleźli się ludzie żyjący na przedmieściach”.

Rodziny, które tak jak Chareoes są świadome, że jest to zmiana, którą każdy może dokonać w życiu swojej rodziny, dokładają wszelkich starań, aby posłać swoje dzieci do szkoły. Jest to ich odpowiedź na to, co z zewnątrz wygląda jak stracone życie – są niewinni, a jedyną ich winą jest to, że urodzili się w miejscu pozbawionym środków do godnego życia.

tekst i zdjęcia: CARLA FIBLA GARCÍA-SALA

tłumaczenie: ALEKSANDRA RUTYNA

Tagi: ,

Witajcie w Tijuanie

Liczne białe krzyże w pobliżu słynnej plaży Las Playas upamiętniają migrantów, którzy stracili życie, próbując przedostać się do Stanów Zjednoczonych. Tijuana, najbardziej znane przygraniczne miasto w Meksyku. Znajduje się w Kalifornii Dolnej, zaledwie trzydzieści kilometrów od amerykańskiego San Diego.

W ostatnich latach miasto to stało się punktem zaczepienia dla wielu migrantów, a także miejscem, z którego migranci wracają do domów po deportacji ze Stanów Zjednoczonych. To właśnie w tym chaotycznym, pełnym przemocy mieście wspólnoty religijne starają się odpowiedzieć na rozliczne potrzeby migrantów. Współpracują ze sobą w różnych inicjatywach, jak choćby w przypadku marszów przeciwko zamknięciu granicy lub zaostrzeniu polityki dotyczącej osób szukających azylu.

Jedną z takich inicjatyw jest Centrum dla Migrantów. Otwarte w roku 1987 i prowadzone przez Zgromadzenie Misjonarzy Świętego Karola Boromeusza może przyjąć 140 osób. Przed epidemią koronawirusa przyjmowano tu tylko mężczyzn. Teraz jest to miejsce otwarte dla wszystkich migrantów, oferujące także pomoc w postaci porad prawnych, doradztwa i kursów jak znaleźć pracę. Ojciec Pat Murphy kieruje centrum od roku 2013. „Większość przybywających tu osób pochodzi z południa Meksyku lub Hondurasu. Łączy ich jeden cel: ucieczka przed przemocą i ubóstwem”. W trakcie pobytu w ośrodku, który zwykle trwa około trzydziestu dni, migranci mogą odbyć szkolenia, skorzystać z usług medycznych, zjeść trzy posiłki dziennie oraz skorzystać z miejsca do spania. Zasady przebywania są jasne: każdy gość musi pomóc w codziennym sprzątaniu, w pracach kuchennych i innych domowych obowiązkach. Z powodu epidemii ludzie mogą wychodzić do pracy, ale na wyjście w innym celu wymagana jest zgoda. Codzienną rutynę wyznacza regularny rozkład dnia.

Większość mieszkańców Centrum dla Migrantów wcześnie rano wychodzi do pracy i wraca dopiero wieczorem na kolację. Personel ośrodka służy pomocą pensjonariuszom w procedurach biurokratycznych i aktywnym poszukiwaniu pracy, aby po zakończeniu pobytu mogli wynająć własne mieszkanie. Pomimo pandemicznych obostrzeń w Tijuanie jest dużo możliwości zatrudnienia. Migranci znajdują pracę w przemyśle budowlanym, w pralniach i hotelach, jako ochroniarze lub zamiatacze dróg i pomoc przy sprzątaniu centrów handlowych. Głównym problemem są niskie płace, niewystarczające do opłacenia bardzo wysokich czynszów oraz brak transportu publicznego, który uniemożliwia podjęcie pracy daleko od miejsca zamieszkania.

Covid-19 nie ominął, niestety, Centrum dla Migrantów. Były przypadki chorych, którzy natychmiast zostali odizolowani w pomieszczeniach specjalnie wyposażonych do kwarantanny, z zapasem tlenu. Kalifornia Dolna była jednym z najbardziej dotkniętych Covidem-19 regionów Meksyku, ale ojca Murphy’ego nie odstraszył upadek publicznego systemu opieki zdrowotnej. Z pomocą współpracowników postanowił przeznaczyć połowę ośrodka dla całych rodzin.

Centrum dla Migrantów to miejsce, w którym każdy z gości ma własną historię do opowiedzenia. Historię cierpienia, smutku i niespełnionych marzeń. Doris też ma swoje trudne przeżycia. Właśnie usłyszała, że jej matka zmarła w Hondurasie, a ona nie mogła jej pożegnać. Przed dotarciem do Tijuany rodzina Doris podróżowała przez cały rok. Gerson, jej mąż, powiedział, że nie chciałby wrócić do domu, zwłaszcza teraz, gdy udało mu się uciec przed przemocą. Ich pierwszym celem było Tamaulipas, meksykański stan na granicy z Teksasem, gdzie padli ofiarą wymuszeń i uprowadzenia. Dwukrotnie próbowali przekroczyć granicę, kontaktując się z „kojotami”, czyli przemytnikami, którzy żądają nawet dwunastu tysięcy dolarów za pomoc w nielegalnym przekroczeniu granicy. Można się z nimi kontaktować tylko ustnie. Często przebywają w ośrodkach dla migrantów, udając potrzebujących. Jednak ich prawdziwym celem jest znalezienie klientów. Obiecują im bezpieczną podróż w jedną stronę do Stanów Zjednoczonych. Kojoty działają nie tylko na granicy północnej, ale wzdłuż całego szlaku migracyjnego, który zaczyna się na południu Meksyku, w stanie Chiapas, na granicy z Gwatemalą. Szlak migrantów jest jednym z najbardziej dochodowych biznesów dla lokalnych grup przestępczych. „Tak – potwierdza ojciec Murphy – to naprawdę wielki biznes. Rząd meksykański nie ma nad tym kontroli, a korupcja jest powszechna. Zawsze chodzi o pieniądze”.

Kilka miesięcy wcześniej Gersonowi i jego rodzinie udało się przeprawić przez graniczną rzekę Rio Grande w prowizorycznym pontonie i wjechać do stanu Teksas tylko po to, by być odesłanym z powrotem przez straż graniczną. Po wyborze nowego prezydenta, Joe Bidena, byli przekonani, że polityka migracyjna ulegnie zmianie. Gerson i Doris podjęli więc drugą próbę. Tym razem udali się drogą lądową, nieustraszenie przekraczając pustynny teren przy granicy. Jednak znowu czekało ich rozczarowanie. Wrócili do Centrum dla Migrantów, czekając i mając nadal nadzieję, że uda im się dotrzeć do krewnych mieszkających w Minnesocie.

Mojżesz ma 32 lata i pochodzi z Ghany. W Centrum dla Migrantów jest jedynym gościem z Afryki. Przebywa tam już od sześciu miesięcy. Jako jeden z nielicznych nie mówi po hiszpańsku i nie wykazuje żadnego zainteresowania nauką tego języka. W wolnym czasie czyta najnowsze wiadomości o sytuacji imigracyjnej w Ameryce. Opuścił rodzinną Ghanę i syna, aby podążać za swoim „amerykańskim snem” i dołączyć do brata w Ohio. Dla niego Stany Zjednoczone „to kraj nieograniczonych możliwości we wszystkich aspektach życia”. Nie udaje, że wyjechał z Ghany z braku bezpieczeństwa, ale dlatego, że w Stanach chce wykorzystać swoje studia z marketingu, rozwijać swój zawód i wysyłać pieniądze do domu, do rodziny. Kilka razy próbował przekroczyć Rio Grande, jednak do tej pory ciągle był odsyłany z powrotem. Mimo to nie poddaje się i mówi: „prędzej czy później mi się uda”.

Zmiana prezydenta w Stanach Zjednoczonych przyniosła falę nowej nadziei. Mówi się, że „w przeciwieństwie do poprzedniej administracji rząd Bidena postrzega migrację jako problem, z którym należy postępować ostrożnie. Przede wszystkim przyjął bardziej elastyczną i ludzką politykę”. To podejście faktycznie różni się od postawy Trumpa, ale prawdziwy dowód zmiany będzie widoczny w czynach. W ostatnich miesiącach oficjalna liczba osób chcących przedostać się do Stanów Zjednoczonych pobiła wszelkie rekordy. Podczas swojej wizyty wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Kamala Harris promowała utworzenie dwóch grup specjalnych do walki z handlem ludźmi oraz handlem narkotykami i korupcją. Jako pierwszy krok w planie to zainwestowanie czterech miliardów euro w regionie. Długi czas oczekiwania na owoce podjętych działań, podczas gdy ludzie cierpią i migrują, pokazuje złożoność problemu, któremu często łatwiej jest się przeciwstawić niż nim zarządzać.

tekst: Federica Mirto

tłumaczenie: Ewelina Gwóźdź

zdjęcia: www.flickr.com/photos/nathangibbs

zdjęcia: www.facebook.com/CasadelMigranteTijuana

zdjęcia: www.flickr.com/photos/jonathanmcintosh

Peczowie – rdzenna ludność Hondrasu

Peczowie, rdzenna ludność Hondurasu, są dziś jedną z niewielu koczowniczych grup w Ameryce Środkowej. Ich pochodzenie nie jest do końca znane, ale uważa się, że wywodzą się z grupy Indian Chibcha zamieszkującej tereny Ameryki Południowej. Prawdopodobnie przybyli do Hondurasu około 3 tys. lat temu i stopniowo osiedlali się na terenach obecnego Hondurasu. Historia mówi, że w czasie hiszpańskiego podboju Peczowie byli dobrze zorganizowani społecznie, gospodarczo i politycznie, podobnie jak reszta rdzennych mieszkańców Hondurasu, takich jak Tolupanowie i Tawahkowie. Według relacji starszych: „Przez cztery wieki Peczowie wędrowali po dżunglach Agalty, szukając kryjówek, aby uniknąć odnalezienia przez kolonizatorów i lud Zambo, którzy polowali na nich, by sprzedać ich jako niewolników na Antyle”. Koczowniczy styl życia okazał się zaletą i pozwolił im przetrwać i zachować swoją kulturę, wierzenia, język, organizację społeczną i tradycyjny sposób odżywiania. Ich wizja świata jest ściśle związana z opieką i dbaniem o Ziemię.

Peczowie znani są również jako Payas, Poyers lub Pahayas. Jednak te terminy nie są przez nich akceptowane, ponieważ oznaczają „niecywilizowany, dziki lub barbarzyńca”. Sami siebie zwą Peczami, co w ich języku oznacza „lud”. Resztę ludności świata nazywają Pech-akuá, co oznacza „inni ludzie”. Ich język ojczysty należy do rodziny językowej macro-chibcha, niektórych rdzennych ludów Ameryki Południowej. Niestety, tylko połowa żyjących obecnie Peczów nadal mówi w swoim tradycyjnym języku. Przywódcy społeczności nieustannie starają się, aby go ożywić, ale nie ma większego zainteresowania tematem ze strony obecnego rządu.

Aktualnie lud Peczów to jedynie 11 społeczności terytorialnych. W sumie liczą około 5200 osób, z których wiele doświadcza trudności w zdobywaniu środków niezbędnych do życia. Nie mają już bowiem rzek, w których mogliby łowić ryby, ani lasów, w których mogliby polować, zbierać dzikie owoce lub znajdować rośliny lecznicze. Ponadto często doświadczają kradzieży, a także innych zagrożeń ze strony chciwych hodowców bydła, drwali i właścicieli ziemskich.

Peczowie nigdy nie rozwinęli swoich tradycji tak jak ludy osiadłe. Ci „wieczni wędrowcy” nie mają w zwyczaju budowania na przykład wielkich budowli. Nigdy też nie uprawiali pól i nie posiadali ogrodów, ponieważ zarówno rośliny, jak i zwierzęta zawsze były pod ręką – w rzekach i w górach. Z punktu widzenia ludów osiadłych, Peczowie postrzegani są jako „leniwi”, „żebracy” i ludzie obojętni na dobrobyt. Adrián Fiallos, przewodniczący społeczności Pueblo Nuevo Subirana, powiedział: „Mówią, że my, Peczowie, jesteśmy leniwi, ponieważ nie dbamy o górskie zbocza, aby hodować bydło jak inne ludy. My tego nie robimy, ponieważ nie możemy wycinać górskich lasów, gdyż jesteśmy dziećmi gór i nie możemy bez nich żyć”.

Uprawiają maniok, kukurydzę, fasolę i banany, aby przeżyć. Ciekawostką jest, że wydobywanie tyraksu, czyli naturalnej żywicy balsamicznej z drzewa zwanego ambrowcem balsamicznym, było jednym z ich głównych źródeł dochodu przez wiele lat. Ambrowiec balsamiczny to drzewo, które rośnie w górach Ameryki Środkowej na wysokości od 700 do 1400 metrów n.p.m. Nie ma żadnej dokumentacji bibliograficznej, która wykazałaby, że którykolwiek z ludów tego regionu poza Peczami kiedykolwiek wykorzystywał właściwości tego drzewa. Historycy i antropolodzy ostatniego stulecia twierdzą, że Peczowie wydobywali aromatyczny balsam z drzewa ambrowca balsamicznego do celów ceremonialnych i leczniczych, i wymieniali go z cywilizacjami mezoamerykańskimi. W ich języku ejtamá oznacza drzewo ambrowca balsamicznego, a ejtamatastá oznacza osobę, która pozyskuje balsam. O ile wiadomo, żaden inny język regionu nie ma właściwej nazwy dla tego cennego drzewa, a jeszcze mniej używa go komercyjnie lub w celach rytualnych. Z biegiem czasu cywilizacja zachodnia dostrzegła ten „aromatyczny” wkład ludu Peczów i teraz część przemysłu perfumeryjnego jest uzależniona od ejtamá.

Część zwyczajów Peczów jest wciąż żywa. Muzyka stanowi ważnym elementem ich kultury, zwłaszcza wśród ludzi starszych, którzy zazdrośnie strzegą jej przed obcymi, ale przekazują swoim dzieciom i młodzieży starożytne pieśni w swoim języku. Pieśniom towarzyszy muzyka rodzimych instrumentach, takich jak: Tempuka (rodzaj długiego bębna), Arwa czy Camachá (podobna do marakasów). Peczowie wytrwale chodzą do kościoła, ale nie są ani katolikami, ani ewangelikami. Wynika to z ich wolności od dogmatyzmu, ale też z tego „że nie jesteśmy w stanie wyjaśnić, w jaki sposób Bóg, który jest Ojcem, mógł pozwolić, aby zabrano nam góry i zabito nasze rzeki – wszystko w imię Boga”, mówi Antonio ze społeczności Pueblo Nuevo Subirana.

Organizacją życia Peczów zajmują się głównie kobiety, które odgrywają bardzo ważną rolę w życiu gospodarczym, religijnym, społecznym i zawodowym. Są one również uzdrowicielkami, szamankami, przywódczyniami plemion, kapłankami i doradczyniami. Postać kobiety jest tam tak samo ważna jak mężczyzny, choć po podboju przez hiszpańskich konkwistadorów kobiety dużo straciły ze swej wartości społecznej, mimo że nadal odgrywają jakąś rolę w radach plemiennych.

tekst: Pedro Santacruz

tłumaczenie: Ewelina Gwóźdź

zdjęcia: www.flickr.com/photos/intimaralem85/

Tagi: ,

Dziecięca praca – plaga do wykorzenienia

Rok 2021, który ONZ ogłosił Międzynarodowym Rokiem Eliminacji Pracy Dzieci, zakończył się w istocie rzeczy niepowodzeniem. Liczba dzieci zmuszanych do pracy zamiast chodzenia do szkoły wzrosła na całym świecie. Ich liczba, według Międzynarodowej Organizacji Pracy (MOP), wzrosła do ponad 160 milionów, przy wzroście o 8,4 miliona w ciągu ostatnich czterech lat.

Do tej pory prawie 28% dzieci w wieku od 5 do 11 lat i 35% dzieci w wieku od 12 do 14 lat nie chodzi do szkoły. To właśnie sektor rolnictwa zatrudnia 70% pracujących dzieci (ok. 112 mln), a rozpowszechnienie pracy dzieci na wsi jest prawie trzykrotnie wyższe niż w miastach. Kolejne 20% dzieci i młodzieży (31,4 mln) jest zatrudnionych w sektorze usług, a 10% (16,5 mln) w przemyśle. Dzieci i młodzież zmuszone do pracy ryzykują szkody fizyczne i psychiczne, biorąc pod uwagę, że ich poziom wykształcenia jest zagrożony, co stanowi poważne konsekwencje ograniczenia ich praw i poważnego ograniczenia przyszłych szans, co z kolei prowadzi do błędnego koła ubóstwa i pracy dzieci, które ma silny wpływ na kilka pokoleń.

I chociaż zjawisko to zmniejszyło się w latach 2000-2016, o 94 miliony mniej pracujących dzieci, z drugiej strony od 2016 r. liczba nieletnich w wieku od 5 do 17 lat zatrudnionych w niebezpiecznych zawodach, ponownie tragicznie rośnie. COVID-19 pogorszył i ciągle pogarsza sytuację, ponieważ światowy kryzys społeczno-gospodarczy spowodowany pandemia może w tym obszarze cofnąć nas na lata. Zdaniem ekspertów w rzeczywistości istnieje bezpośredni związek między pogłębianiem się ubóstwa a wzrostem pracy dzieci. Rodziny, które bezpośrednio lub pośrednio doświadczyły wstrząsów spowodowanych pandemią: utrata miejsc pracy; brak dochodów z powodu zamknięcia; przerwanie w otrzymywaniu pomocy finansowej; nieprzewidziane koszty leczenia mogą być zmuszone do polegania na pracy dzieci, aby moc przeżyć.

Z tego powodu Międzynarodowa Organizacja Pracy ostrzegła przed ryzykiem nieosiągnięcia celu zrównoważonego rozwoju, jakim jest położenie kresu pracy dzieci do 2050 r., a nawet anulowania postępów poczynionych w ostatnich dwóch dekadach w walce z tą plagą. Inne pandemie pokazały w rzeczywistości, że po opuszczeniu szkoły i rozpoczęciu intratnych zajęć, dzieci raczej nie powrócą do klas. Tak było w przypadku pandemii eboli w Afryce Zachodniej w 2014 r., kiedy większość z 5 milionów dzieci dotkniętych zamknięciem szkół nigdy nie wróciła do klas, a zamiast tego wzrosła liczba ciąż w okresie dojrzewania i małżeństw dzieci.

Aby ostrzec przed rozpoczętym wzrostem pracy niepełnoletnich,  dane z ostatniego wspólnego raportu MOP i UNICEF, które pokazują, jak postęp w eliminacji pracy dzieci doznał poważnego uszczerbku. Zbyt wiele jest niestety  małych rączek  zajętych oraniem pól, wydobywaniem metali z kopalń, zbyt wiele dzieci zmuszonych do wstawania o świcie, by sprzedawać na bazarach, zbyt wiele dziewcząt zmuszonych do przemierzania kilometrów w poszukiwaniu potrzebnej rodzinie wody, zmuszanych do prac domowych, które uniemożliwia im uczęszczanie do szkoły.

W raporcie oszacowano, że na całym świecie dziewięć milionów dzieci więcej będzie narażonych na zmuszanie do pracy do końca 2022 r. z powodu pandemii, a bez interwencji w zakresie ochrony socjalnej liczba ta może sięgnąć nawet 46 milionów. Nowe szacunki to dzwonek alarmowy. Nie możemy stać z boku i się przyglądać, gdy nowe pokolenie dzieci jest zagrożone – powiedział dyrektor generalny MOP, Guy Ryder. Nadszedł czas, aby zdecydowanie odnowić nasze zobowiązanie do odwrócenia kursu i przerwania cyklu ubóstwa i pracy dzieci – dodał, podkreślając, jak powracające kryzysy gospodarcze, zamykanie szkół z powodu COVID w niektórych przypadkach zmusiły dzieci, które już pracowały, aby pracowały dłużej lub w gorszych warunkach.

Co więcej, o wiele więcej dzieci może być zmuszanych do najgorszych form pracy dzieci z powodu braku pracy i dochodów w rodzinach znajdujących się w trudnej sytuacji. Z tego powodu  i UNICEF ​​wezwały rządy i międzynarodowe banki rozwoju do nadania priorytetu inwestycjom w programy, które mogą usunąć dzieci używane jako tania siła robocza i sprowadzić je z powrotem do szkoły, oraz w programy ochrony socjalnej, które pomagają rodzinom uniknąć uciekania się do tego typu wyboru. Odmawianie dzieciom prawa do dzieciństwa, nauki i zabawy skazuje je na życie w ekonomicznym i kulturowym ubóstwie, niesprawiedliwości, którą trzeba  i można zlikwidować.

tekst: ANNA LISA ANTONUCCI

Spotkania z Bogiem

Na wielu stronach Ewangelii możemy przeczytać, że Pan Jezus gdzieś przyszedł, którędyś przechodził, kogoś spotkał… Chyba nikt nie ma wątpliwości, że Słowo Boże jest wciąż żywe, że Bóg przychodzi dziś do nas tak jak ponad dwa tysiące lat temu. Ale czy my jesteśmy tego świadomi?

Jakiś czas temu natrafiłem w Internecie na pewien film. Otóż trzech młodych chłopaków wyruszyło na pielgrzymkę, nie zabierając ze sobą ani jedzenia, ani pieniędzy. Ta ich kilkudniowa pielgrzymka na Jasną Górę była czasem zaufania Bogu, spotkaniem z Nim, a jednocześnie dogłębnym spotkaniem z samymi sobą. We mnie również narodziło się pragnienie przeżycia takiego doświadczenia. Powierzyłem to Panu Bogu i zacząłem czekać, aż On sam wybierze odpowiedni ku temu czas i wyznaczy cel mojej drogi. Żyłem tą myślą i tak po kilku miesiącach zdecydowałem się pójść do Wilna. Do Matki Bożej Ostrobramskiej i Jezusa Miłosiernego. Nikt z przyjaciół nie mógł mi towarzyszyć. Podobnie jak dwa lata temu do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela. Widać i tym razem Pan Bóg chciał, żebym szedł tylko ja i On.

Szczęść Boże

W połowie sierpnia wyruszyłem pociągiem z Krakowa do Suwałk. Po wielu godzinach podróży dotarłem na miejsce. Przeżegnałem się i tak oto w Suwałkach rozpocząłem swoją pielgrzymkę do Wilna. Do przejścia miałem niecałe 200 kilometrów, jednak dokładną trasę wyznaczałem sobie z dnia na dzień. Pierwszego dnia, kiedy uszedłem kilka kilometrów, usłyszałem głośne „Szczęść Boże”. Jakaś kobieta pozdrowiła mnie tymi słowami, obdarzając jednocześnie serdecznym uśmiechem. Chwilę później znów usłyszałem to samo pozdrowienie. Tym razem od dwojga młodych ludzi. „Jakie to ważne, kiedy nieznane osoby potrafią dostrzec w nas Boga” – pomyślałem.

Kończyłem właśnie pierwszy dzień pielgrzymowania i szukałem miejsca pod namiot, by spokojnie przenocować. Szedłem polną drogą wzdłuż zarośniętego bujną roślinnością jeziora Wigry, gdy naprzeciwko zobaczyłem nadjeżdżającego rowerzystę. Dowiedziałem się od niego, że w tej okolicy za rozbicie namiotu trzeba zapłacić. „Jeśli nie jesteś zbyt zmęczony, to trzy kilometry dalej jest inne jezioro. Tam znajdziesz wspaniałe miejsce na namiot za darmo”podpowiedział mi pan Tomek, proponując jednocześnie swoją pomoc w potrzebie. I rzeczywiście tamtego dnia miejsce na niewielkiej plaży przy pięknym jeziorku stało się moim domem. Tego wieczoru uświadomiłem sobie, jak niezwykle delikatny jest Bóg, kiedy się do nas zbliża, przechodzi obok nas i się zatrzymuje… Niczego nie narzuca, tylko mówi: „Jeśli nie jesteś zbyt zmęczony, to trzy kilometry dalej jest inne jezioro. Tam znajdziesz wspaniałe miejsce na namiot za darmo”.

Będzie dobrze

Kolejne dni były bardziej męczące. Któregoś razu na odpoczynek wybrałem niewielkie poletko we wsi Poćkuny, około ośmiu kilometrów od granicy z Litwą. Siedziałem przed namiotem, kiedy podeszła do mnie jakaś kobieta. Była wyraźnie przejęta nadchodzącą burzą i moim noclegiem w namiocie. Zdziwiła się, gdy dowiedziała się, że samotnie pielgrzymuję do Wilna. „W tych czasach ludzie się boją i nieufnie patrzą na takich wędrowców. Ale będzie dobrze. Powodzenia” – powiedziała.

Rzeczywiście, jej prognoza pogody sprawdziła się. Przyszła silna ulewa i burza z piorunami. Tej nocy nie było mowy o śnie. Bo choć wiedziałem, że prowadzi mnie Bóg, to jednak strach był ogromny. Przypomniałem sobie wtedy ten fragment z Ewangelii, kiedy uczniowie zwątpili, będąc na łodzi podczas burzy na jeziorze Genezaret. Ja tak jak oni też zwątpiłem, że Jezus jest przy mnie. Bałem się też, że mój namiot nie wytrzyma takiego naporu wody. Kiedy nieco się uspokoiło – jak się wkrótce okazało na chwilę – zwinąłem namiot i ruszyłem przed siebie. Liczyłem, że gdzieś znajdę schronienie. „To nie tak miało wyglądać, nie tak!” – zdenerwowany powtarzałem w myślach. Co kilka minut mijał mnie jakiś samochód, ale nikt się nie zatrzymywał. Zrobiła to dopiero straż graniczna. „Panowie, możecie mnie gdzieś podrzucić?” zapytałem. „A pan jest Polakiem? – zdziwił się jeden z umundurowanych. – Myśleliśmy, że idzie pan nielegalnie z Białorusi. Niestety, nie możemy pana nigdzie podrzucić, bo my tu pilnujemy” – dodał. Powiedzieli jeszcze, że kilkadziesiąt metrów dalej jest przystanek autobusowy, gdzie mogę się schronić przed deszczem. I tak też zrobiłem. Wtedy nie zwróciłem większej uwagi na to, że wzięli mnie za uchodźcę. Wówczas nie wiedziałem o tym, co dzieje się na granicy.

Pomimo ciemności nocy, która dotykała również mojego entuzjazmu, zmęczenia, niewyspania i zdenerwowania, gdzieś tam jednak tliła się we mnie iskierka wdzięczności, że Bóg powiedział mi: „Tam, kawałek stąd, jest przystanek autobusowy”. Kiedy tylko zaczęło świtać, założyłem plecak i ruszyłem w dalszą drogę. Tego dnia wschód słońca był przepiękny. Uwielbiam oglądać wschody słońca w postawie modlitwy. Przypominają mi bowiem o tym, że Bóg nieustannie kontynuuje swoje dzieło stwarzania. Po drodze myślałem sobie, jakie to ważne, żeby docenić każdego napotkanego człowieka, każdy jego gest i słowo, choćby się wydawały nieistotne lub głupie. Przypominałem sobie słowa, które Bóg powiedział mi poprzedniego dnia: „W tych czasach ludzie się boją i nieufnie patrzą na takich wędrowców. Ale będzie dobrze”.

Nie ma problemu

Innego dnia, już na Litwie, późnym popołudniem dotarłem do położonej pomiędzy dwoma dużymi jeziorami wioski, w której był kościół. Próbowałem porozmawiać z miejscowym księdzem o możliwości noclegu, jednak nie mogliśmy się porozumieć. Z pomocą przyszła pewna kobieta, która przyjechała pod kościół. Okazało się, że mówi po angielsku. Powiedziałem, że jestem pielgrzymem i chciałbym wynająć pokój. „Nie ma problemu, ja wszystko księdzu wytłumaczę” – odpowiedziała. Po chwili otrzymałem od proboszcza kartkę z numerem telefonu, gdzie mogę znaleźć nocleg, a moja tłumaczka odwiozła mnie pod wskazany adres. Zanim odjechała, zapytałem, skąd się tu wzięła. Wyjaśniła, że tu się urodziła, a obecnie mieszka w Finlandii. Tego dnia przyjechała odwiedzić miejsca, które są dla niej ważne. I dzięki temu tej nocy spałem w pokoju, mogłem się wreszcie wykąpać w ciepłej wodzie, napić gorącej herbaty, wysuszyć namiot i porządnie opatrzeć obolałe stopy.

Usiądź sobie

Mijały kolejne dni, a z nimi kilometry, które z każdym moim krokiem zmniejszały dystans do celu. Doszedłem do Landwarowa. Tu, nad jeziorem, zaplanowałem nocleg. Przechodząc obok przystanku, spostrzegłem starszego mężczyznę, który uważnie mi się przyglądał. „Dzień dobry – powiedziałem po polsku”. „Dzień dobry” – odpowiedział starszy pan. Okazało się, że jest Polakiem. Pan Kazimierz przesunął się na ławce, mówiąc: „Usiądź tu sobie”. Łzy same napływały do oczu, kiedy ten starszy człowiek mówił: „Tu nasza ojczyzna jest. Choć Polski już tu nie ma, to dla nas wciąż jest! Moi rodzice tu żyli, ja się tu urodziłem. Tutaj dużo Polaków, tutaj Litwinów dużo… Tutaj i katolicy, i ludzie starej wiary, czyli prawosławni też żyją. Razem”.

Po dłuższej chwili rozmowy uścisnęliśmy sobie dłonie i poszedłem dalej. Długo jeszcze myślałem o tym spotkaniu, siedząc wieczorem na pomostku landwarowskiego jeziora. Dziękowałem Panu Bogu, że tego dnia zrobił mi miejsce na ławce, byśmy siedząc razem porozmawiali.

Cisza

W sobotni wieczór dotarłem do Wilna. Niemalże od razu poszedłem pod Ostrą Bramę, ale kaplica, w której mieści się Cudowny Obraz Matki Bożej Miłosierdzia, była już zamknięta. „Przyjdę z samego rana” – pomyślałem i poszedłem dalej w poszukiwaniu sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Ogarnęło mnie wzruszenie, kiedy wszedłem do niewielkiego kościółka na ulicy Dominikańskiej. Na ołtarzu wystawiony był Najświętszy Sakrament, a w tle znajdował się obraz Jezusa Miłosiernego. Ten pierwszy, namalowany przez Eugeniusza Kazimirowskiego według osobistych wskazówek siostry Faustyny. Na to spotkanie bardzo czekałem i szedłem osiem dni, żeby tu się znaleźć. Siedząc w ciszy, z radością wpatrywałem się w Jezusa. Uświadomiłem sobie, jakie to ogromne błogosławieństwo, że mogę być w tym miejscu.

Z samego rana powróciłem pod Ostrą Bramę. Wszedłem do niewielkiej kaplicy, w której ujrzałem Cudowny Obraz Matki Bożej Miłosierdzia, którą nazywamy Ostrobramską. Z ogromną radością i wzruszeniem klęczałem przed Jej wizerunkiem. Obok mnie modliło się kilka osób. Przyszedłem rano, bo wiedziałem, że później będzie tu tłoczno, każdy bowiem będzie chciał być jak najbliżej cudownego obrazu. I tak oto moja pielgrzymka dobiegała końca. Był to czas spotkań. Spotkań niepowtarzalnych, jedynych, czasem niezrozumiałych, a często przepełnionych radością. Warto szukać Boga w codziennych spotkaniach. Zrozumiałem, że to On zaprosił mnie na tę pielgrzymkę, ponieważ pragnął się ze mną spotkać. Chciał, żebym spotykał Go bez pośpiechu, bez patrzenia na zegarek, sam na sam… A kiedy Wy ostatnio spotkaliście Boga?

tekst: br. Tomek Basiński, MCCJ

W oczekiwaniu co przyniesie przyszłość

W tym roku Kościół na Filipinach obchodzi 500-lecie chrześcijaństwa. Hasłem obchodów są słowa: „Wszyscy otrzymaliśmy dar dawania”. To wyzwanie zarówno do celebrowania wiary chrześcijańskiej, jak i niesienia jej innym.

Najnowsze statystyki pokazują, że liczba ludności na Filipinach osiągnęła ponad 108 milionów. Filipiny są trzecim największym lokalnym Kościołem na świecie – po Brazylii i Meksyku. Ten znaczący fakt zachęca do bliższego przyjrzenia się temu Kościołowi. Ktoś może zapytać, po co świętować to wydarzenie? Biskup Broderick Pabillo, administrator apostolski archidiecezji Manili, wyjaśnia: „To jest naprawdę wydarzenie warte świętowania. Przez ostatnie 500 lat wiara chrześcijańska na Filipinach nie tylko się utrzymała, ale miała i wciąż ma silny wpływ na kształtowanie się kultury i charakteru narodu filipińskiego. Tegoroczne obchody są więc dziękczynieniem, które składamy Wszechmocnemu Ojcu za ten wielki dar wiary. Dzięki Bożej opatrzności wiara chrześcijańska dotarła do brzegów naszego kraju, zakorzeniła się w nim i wydała wiele owoców jego ludziom”.

Długa podróż

Chrześcijaństwo do Filipin dotarło w marcu 1521 r. wraz z Ferdynandem Magellanem. W roku 1565 rozpoczęła się systematyczna i zorganizowana ewangelizacja tego kraju przez misjonarzy augustianów, którzy towarzyszyli wyprawie hiszpańskiego konkwistadora Miguela Lópeza de Legazpi.

Za augustianami przybyli franciszkanie, jezuici i dominikanie. Pierwsi misjonarze starali się chronić miejscową ludność przed nadużyciami. Przewodził im ojciec Domingo de Salazar, dominikanin, pierwszy biskup Manili. Kościół filipiński XVI wieku otwarcie stawał po stronie biednych, uciskanych i ofiar niesprawiedliwości.

Katolicki historyk John Schumacher zauważył, że „Sceptycy często kwestionują realność szybkiego nawrócenia Filipińczyków w XVI wieku. Jeśli ktoś szuka odpowiedzi, to znajdzie ją właśnie w tym, że Kościół jako całość stanął po stronie biednych i uciśnionych, bez względu na to, czy ciemiężycielami byli Hiszpanie czy Filipińczycy”. Promowanie wiary i sprawiedliwości pozostaje odwiecznym zadaniem każdego Kościoła lokalnego.

W roku 1595 jezuici otworzyli gimnazjum dla hiszpańskich chłopców, które później przekształciło się w Uniwersytet San Ignacio. Szesnaście lat później utworzono Uniwersytet Dominikański w Santo Tomás, który do dziś jest prężnym ośrodkiem edukacyjnym. Dominikanie również przejęli w roku 1640 kierownictwo nad Kolegium San Juan de Letrán, założone około dekadę wcześniej na rzecz edukacji sierot. W Manili powstawały wspólnoty religijne kobiet, często zajmujące się edukacją dziewcząt. Liczne instytucje edukacyjne i ośrodki działań społecznych prowadzone przez Kościół nadal odgrywają ważną rolę w życiu Filipińczyków.

Lokalne duchowieństwo i wspólnoty religijne

Choć katolicyzm dość szybko zakorzenił się na Filipinach wśród zwykłych mieszkańców, to jednak problemem był słaby rozwój lokalnego duchowieństwa. Podobno dopiero pod koniec XVII wieku święcenia kapłańskie przyjęli rodowici Filipińczycy. Biskupi jednakże coraz bardziej pragnęli duchowieństwa diecezjalnego całkowicie podlegającego ich jurysdykcji. Arcybiskup Sancho de Santa Justa y Rufina z Manili wyświęcał tubylców nawet wtedy, gdy brakowało im niezbędnych zdolności i wykształcenia do stanu duchownego, co miało opłakane skutki.

Pewna poprawa w formacji i wzrost powołań nastąpił po przybyciu Zgromadzenia Księży Misjonarzy, którzy objęli kierownictwo w seminariach diecezjalnych. Wśród bardziej zauważanych kapłanów, którzy byli rzecznikami, wyróżnili się ojcowie Gomez, Burgos i Zamora. Zostali jednak straceni przez rząd za rzekomy udział w buncie rodzimych oddziałów garnizonowych w Cavite w 1872 r. – dziś uważani są za bohaterów narodowych.

Poważnym problemem nadal pozostawał powolny rozwój miejscowego duchowieństwa. Kiedy w roku 1898 Stany Zjednoczone Ameryki uzyskały niepodległość, wielu hiszpańskich duchownych przeniosło się tam, zostawiając około 700 filipińskich parafii bez księży. Bardzo na tym ucierpiało codzienne funkcjonowanie Kościoła katolickiego. W przeciągu pięciu lat liczba duchownych zmniejszyła się o ponad 75% – z 1013 do 246. Ten poważny niedobór został częściowo zaspokojony przez nowe, niehiszpańskie zgromadzenia misyjne kobiet i mężczyzn z Europy, Australii i Ameryki. Byli to między innymi: Redemptoryści Irlandzcy, Misjonarze Niepokalanego Serca Maryi, Misjonarze Najświętszego Serca i Stowarzyszenie Słowa Bożego, Bracia Szkół Chrześcijańskich, Misjonarze Zagraniczni Amerykańscy, Misjonarze Kolumba, Stowarzyszenie św. Pawła, Towarzystwo Misji Zagranicznych i Oblaci. Większość z tych zgromadzeń do dziś działa na Filipinach.

Wojna i służba Kościoła

Siły japońskie zaatakowały Filipiny w grudniu 1941 r. Alianci, pod dowództwem generała MacArthura, walczyli aż do ,kapitulacji Japonii w sierpniu 1945 r. Zginęło wówczas 257 księży i zakonników, utracono także sporą część majątku kościelnego. Kapłani, bracia, siostry zakonne oraz oddane świeckie kobiety i mężczyźni podczas wojny wykazywali wielką wiarę i heroizm; wielu z nich uwięziono. Początki Konferencji Biskupów Katolickich Filipin sięgają lutego 1945 r., kiedy delegat apostolski William Piani stworzył Katolicką Organizację Opieki Społecznej. Kolejne dwadzieścia lat w życiu Kościoła lokalnego na Filipinach charakteryzowało się dość szybkim odrodzeniem po zniszczeniach wojennych, rozwojem szkolnictwa oraz zaangażowaniem katolików w działania społeczne.

W roku 1965 prezydent Ferdinand E. Marcos ogłosił stan wojenny, a siedem lat później wprowadził „autorytaryzm konstytucyjny”. Okres stanu wojennego postawił przed Kościołem i narodem nowe, trudne wyzwania. Wśród najbardziej zgubnych skutków ponad dwudziestoletniej prezydentury Marcosa (1965-1986) była zwiększona militaryzacja, brak procedur prawnych, zniszczenie procesów demokratycznych, upadek gospodarczy i wszechobecny strach. Okres ten okazał się czasem próby i wzrostu dla Kościoła lokalnego. Ci, którzy w tym Kościele pragnęli zmian, często spotykali się z nadużyciami wojskowymi, więzieniem i torturami, a nawet deportacjami. Kościół wykształcił stanowisko „krytycznej współpracy”, współdziałając z reżimem w programach korzystnych dla ludności, jednocześnie krytykując działania rządu uznane za szkodliwe. Kościół, a zwłaszcza kardynał Jaime Sin, arcybiskup Manili, odegrał znaczącą rolę w obaleniu reżimu Marcosa. Wybory prezydenckie i wiceprezydenckie odbyły się 7 lutego 1986 r. Było to „zwycięstwo wartości moralnych nad czystą siłą fizyczną, na której polegał Marcos”. Kościół sygnalizował determinację ludzi, by nie przelewać filipińskiej krwi. Rewolucja była „ruchem aktywnego niestosowania przemocy, promowanym przez grupy związane z Kościołem”. Jednak podstawowe problemy społeczne, które nękały naród od pokoleń, pozostały. Wielu Filipińczyków wciąż znajdowało się poza głównym nurtem narodowego życia społecznego, politycznego i gospodarczego. Corazon C. Aquino przejęła i pełniła funkcję prezydenta Filipin w latach 1986-1992. Głównym jej wkładem było przywrócenie demokratycznie funkcjonującego rządu. Aquino miała przed sobą wiele problemów do pokonania, jednak ostatecznie poprowadziła Filipińczyków do wolnych i uczciwych wyborów w maju 1992 r. i uporządkowanego przekazania władzy prezydentowi Fidelowi Ramosowi (1992-1998). Aquino, „ikona uczciwości”, zmarła 1 sierpnia 2009 r.

Wizja Kościoła

Wizja Soboru Watykańskiego II zakorzeniła się w Kościele filipińskim. Obecność silnych wspólnot chrześcijańskich zapewnia struktury dla rozwoju duchowego, katechetycznego, służebnego i społecznego. W tej wizji Kościoła mocną stroną jest nauczanie społeczne dopasowane do kultury, duchowość rozwoju człowieka, konkretna służba dla wielu Filipińczyków borykających się z różnymi odczłowieczającymi bolączkami społecznymi, zaangażowanie w sprawy społeczne w sposób bezpartyjny ale aktywny, wysiłki na rzecz promowania i praktykowania pokojowego podejścia do kryzysów społeczno-politycznych oraz zaangażowanie w tworzenie struktur uczestnictwa w Kościele i społeczeństwie. Wyraźnym znakiem tętniącego życiem Kościoła lokalnego jest obecność misjonarzy. W połowie 2000 r. katoliccy misjonarze filipińscy (1329 kobiet i 206 mężczyzn z 69. zgromadzeń zakonnych) służyli w około 80. krajach.

Można zatem stwierdzić, że w ciągu ostatnich pięciu wieków na Filipinach pojawił się autentyczny Kościół lokalny. Jest to niewątpliwie dar Ducha Świętego! Ta lokalna wspólnota wierzących jest przykładem wizji promowanej przez Federację Konferencji Biskupów Azji, która twierdzi, że „Kościół lokalny jest Kościołem wcielonym w lud, Kościołem rdzennym i inkulturowanym. A to oznacza konkretnie Kościół w ciągłym, pokornym i pełnym miłości dialogu z żywymi tradycjami, kulturami, religiami – krótko mówiąc, ze wszystkimi rzeczywistościami życia ludzi, wśród których głęboko zapuścił swoje korzenie i których historia oraz życie są jego częścią”. Wyzwanie Federacji Konferencji Biskupów Azji, aby zaangażować się w „potrójny dialog” z miejscową ludnością, ich kulturami i religiami jako sprawdzoną drogą do budowania autentycznego Kościoła lokalnego, kierowało nim po Soborze Watykańskim II. To podejście okazało się skuteczne wśród narodu filipińskiego i powinno nadal kierować wszystkimi inicjatywami ewangelizacyjnymi przez wiele następnych dziesięcioleci, a nawet stuleci.

tekst: JAMES H. KROEGER (SOUTHWORLD.NET)

zdjęcia: www.flickr.com/photos/

Nieznany kraj

Niedawne odkrycia ropy naftowej w Gujanie sprawiły, że kraj ten znalazł się w centrum międzynarodowej uwagi.

Gujana to południowoamerykański kraj położony na wybrzeżu Atlantyku, wciśnięty pomiędzy Brazylię, Wenezuelę i Surinam, graniczący z nimi odpowiednio od południa, wschodu i zachodu. Charakteryzuje się gęstymi lasami deszczowymi, a jego terytorium składa się głównie z równin. Część w pobliżu morza pokryta jest osadową ziemią naniesioną przez wiele przepływających przez nią rzek. Część wschodnia i południowa jest górzysta, a na terenach pomiędzy nimi jest sporo pagórków.

Przez wiele lat Gujana znajdowała się poza zaborczymi ambicjami mocarstw kolonialnych i uważana była za niezdrową i bagienną, a jej wybrzeża w dużej mierze zajęte były przez ujścia rzek wpadających do morza. Jako pierwsi pojawili się tam Brytyjczycy, potem Francuzi, a następnie Holendrzy, należący do potężnej Holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej. Kraje te od razu podzieliły terytorium na trzy części: Gujanę Brytyjską, Gujanę Holenderską, zwaną Surinamem, oraz Gujanę Francuską. Każdy ustanowił suwerenność nad własnymi obszarami za pomocą porozumień pokojowych. Otwierano zakłady produkcyjne, a ziemie zasiedlano niewolnikami sprowadzanymi z Afryki.

W XVI wieku najmniej górzystą część kraju zaczęto wykorzystywać pod uprawę kawy, tytoniu i kakao. Koloniści ciężko pracowali nad budową polderów, które miały chronić przed morzem i osuszać ziemię pod uprawę. Ze względu na niski poziom terenu, poldery mogły odbierać „wodę zewnętrzną” jedynie za pomocą sztucznie sterowanych urządzeń. Ich powstanie na początku XVIII wieku umożliwiło zwiększenie upraw trzciny cukrowej, co było możliwe dzięki ciężkiej pracy afrykańskich niewolników. Przemysł produkował również rum i melasę (ciemnobrązowy, gęsty syrop powstający jako wytwór uboczny podczas produkcji cukru spożywczego). Przez lata niewolnicy, którym udało się uciec od swoich panów, organizowali się w społeczności, szukając schronienia w lasach i mieszając się z Indianami.

Po Kongresie Wiedeńskim (1814–1815) terytorium Gujany definitywnie przydzielono Wielkiej Brytanii, a w 1831 r. przyjęło ono nazwę Gujana Brytyjska. Siedem lat później zniesiono niewolnictwo, a żeby zaopatrzyć plantacje w siłę roboczą, sprowadzano pracowników kontraktowych z Indii i innych części świata. Ta zmiana głęboko wpłynęła na struktury społeczne ze względu na pięciokrotny wzrost liczby ludności w ciągu 150 lat, a także na jej zróżnicowany skład etniczny. Obecnie w Gujanie współistnieje wiele grup, wśród których są Indianie (43,5%), Afrykańczycy (30,2%), Afrogujańczycy (16,7) i Indianie mieszkający wzdłuż rzek w głębi kraju podzieleni na dziewięć plemion: Akawaios, Arawaks, Arecunas, Caribs, Macusis, Patamonas, Wai Wais, Wapisianas i Warraus (9,2%). Są też potomkowie Maderesów w liczbie 1800 oraz Chińczycy i Europejczycy. Ta różnorodność etniczna znajduje odzwierciedlenie także w różnorodności religii, gdzie większość stanowią hinduiści (28,8%), protestanci (18,7%), katolicy (8,1%) i muzułmanie (7,3%). Około 90% ludności mieszka w pasie przybrzeżnym między ujściami rzek Essequibo i Courantyne.

W obecnej chwili Gujana liczy 780 tys. mieszkańców i jest – po Urugwaju i Surinamie – trzecim najmniejszym suwerennym państwem Ameryki Południowej. Kraj ma największy odsetek zaludnienia obszarów wiejskich na kontynencie (ok. 70%).

Niestety, między różnymi społecznościami, zwłaszcza Hindusami i Afrykanami, często dochodzi do napięć, co ma poważne konsekwencje w sferze politycznej. Kraj jest w szponach migracji, a około 500 tys. Gujańczyków mieszka za granicą. Każdego roku Gujanę opuszcza około 11 tys. osób, wyjeżdżają głównie do Stanów Zjednoczonych, Kanady, Wielkiej Brytanii, ale także do bliżej geograficznie położonej Wenezueli i Brazylii.

Stolicą i centrum spraw gospodarczych, politycznych, społecznych i kulturalnych jest Georgetown. Lipa (28 tys. mieszkańców) i Złoty Gaj (23 tys. mieszkańców) to kolejne dwa ważne ośrodki gospodarczo-kulturalne. Cała reszta to wioski lub miasteczka liczące mniej niż 20 tys. mieszkańców.

Języki używane w Gujanie w oczywisty sposób odzwierciedlają zarówno jej historię, jak i skład etniczny. Językiem urzędowym jest angielski, ale rozpowszechnione są również takie języki jak urdu-hindi, tamilski i kreolski. Z kolei społeczności tubylcze są wierne własnym językom wywodzącym się z rodziny języków arawak.

W ostatnich latach wśród rdzennej ludności nastąpił znaczny postęp, który pomógł jej uporać się z ubóstwem, jednocześnie chroniąc kulturę i tradycję. Dziś nie jest już niczym niezwykłym, że członkowie indiańskich wspólnot zajmują stanowiska w urzędach, czy pełnią funkcję ministrów. Angażują się również w życie społeczne, są obecni w polityce, a także w sektorze zdrowia i edukacji.

W roku 2004 rząd przyznał społeczności Konashen, zarządzanej przez lud Wai Wai, ogromny obszar ziemi o powierzchni 4047 km² w dystrykcie Konashen. Jest to jeden z największych obszarów chronionych należących do gminy, która dąży do realizacji planu rozwoju zrównoważonego użytkowania zasobów biologicznych Konashen COCA oraz identyfikacji zagrożeń dla bioróżnorodności poprzez projekty celowe, zmierzające do utrzymanie strefy chronionej. Terytorium to bowiem jest jedyne w swoim rodzaju pod względem różnorodności biologicznej.

tekst: F.R. (southworld.net)

zdjęcia: www.flickr.com/photos/mattshea/

Tagi: ,

Soweto 1976-2021

Czterdzieści pięć lat po demonstracji uczniów zakończonej starciami, w których zginęło ponad 200 osób, system edukacji Republiki Południowej Afryki nadal nie zapewnia wszystkim równego dostępu do nauki.

Każdego roku dzień 16 czerwca jest świętem państwowym w RPA. Jest to Dzień Młodzieży. Obchodzi się go na pamiątkę zdarzeń z roku 1976, kiedy uczniowie szkół podstawowych i średnich z przedmieść Johannesburga zdecydowali się na pokojowy marsz, aby odrzucić narzuconą przez apartheid edukację bantu (ustanowioną w 1953 r.), w której środkiem nauczania był język afrykanerski i która dyskryminowała języki lokalne innych grup kulturowych żyjących w społeczeństwie RPA. Przypomnijmy, że apartheid był doktryną opartą na prawach, które pozwalały białej mniejszości rządzącej w Afryce Południowej na segregację, wyzyskiwanie i terroryzowanie ludności czarnoskórej, Azjatów i ludności mieszanej, stanowiących większość społeczeństwa.

„Młodzi ludzie muszą czuć, że ten kraj do nich należy, że muszą zabrać głos” – powiedział kilku stacjom telewizyjnym jeden z deputowanych przed pomnikiem dwunastoletniego Hectora Pietersona, który jako jeden z pierwszych został zastrzelony przez siły bezpieczeństwa odpowiedzialne za zatrzymanie marszu. Ikoniczne zdjęcie ciężko rannego chłopca, niesionego w ramionach przerażonego Mbuyisy Makhubo obok poddenerwowanej siostry Hectora, góruje nad miejscem, w którym znajduje się fontanna upamiętniająca tych, którzy walczyli o to, by w RPA istniało dziś jedenaście języków urzędowych i by wszystkie szkoły mogły uczyć dowolnych przedmiotów.

Czterdzieści pięć lat później miejsce to – położone w emblematycznej dzielnicy Soweto, nieopodal Vilakazi Street, jedynej ulicy na świecie, przy której mieszkało dwóch laureatów Nagrody Nobla (prezydent Nelson Mandela i arcybiskup Desmond Tutu) – jest pomnikiem historii, gdzie rodzice opowiadają dzieciom o tym, co się tu kiedyś wydarzyło, politycy korzystają z okazji, aby przekazać swoje przesłanie i przygotować grunt do wyborów lokalnych, przywódcy religijni odprawiają modły z wiernymi, a młodzi ludzie wykonują swoje tradycyjne tańce i rytuały.

Od placu odchodzi ulica Moeme, tzw. fighting line (ang. linia bojowa), przy której chodnik pomalowano na czerwono na pamiątkę krwi przelanej w tym pamiętnym dniu. Rodzice z dziećmi zatrzymują się w różnych punktach drogi, by móc dokończyć opowieść, a kiedy docierają do żelaznej konstrukcji przedstawiającej postacie dzieci i nastolatków stojących z podniesionymi rękami naprzeciwko tych, którzy ich prześladowali, zatrzymują się, by zrobić zdjęcie.

Kilka kroków dalej znajduje się siedziba Sowetan TV, która dzieli przestrzeń z innymi inicjatywami społecznymi i kulturalnymi, w tym Umbuyisa School of Arts and Culture, nazwaną tak w hołdzie nastolatkowi, który próbował uratować życie Pietersona. „Stworzyłem tę przestrzeń w roku 2005, ponieważ pochodzę z tej dzielnicy i kiedy byłem dzieckiem, nie było gdzie pójść po szkole. Byłem bardzo aktywny i potrzebowałem jakiegoś zajęcia. Sztuka, muzyka, teatr… to daje im inne spojrzenie na życie” – wyjaśnia Tsepo Ramatumbu, artysta i założyciel szkoły. Obecnie szkoła przyjmuje 80 dzieci, które pochodzą z rodzin znajdujących się w trudnej sytuacji, gdzie rodzice są bezrobotni (bezrobocie w RPA wynosi 46%, a wśród młodzieży 74%) lub dzieci są sierotami.

Przygotowania do Dnia Młodzieży trwają od tygodni, ale tego ranka jeszcze dopracowywane są murale, na których uparcie powtarza się hasło „I love Soweto” („Kocham Soweto”). Zaprowadzenie dyscypliny wśród dzieci zajmuje trochę czasu, ale Tsepo dzieli je na grupy, aby te, które nagle zdecydowały się przyjść do szkoły tego ranka i świętować przy grillu, wiedziały, że „nie można tak po prostu pojawić się w szkole i dołączyć do imprezy”. Dlatego tylko ci uczniowie, których Tsepo wskaże po imieniu, wylądują na scenie, by zaśpiewać hymn narodowy a cappella, podczas gdy inni będą przygotowywać posiłek. „Pragnę wyciągnąć te dzieci z ulicy, odciąć od przemocy i umożliwić im kontakt z ich twórczymi możliwościami. I tu liczę na wsparcie innych artystów. Największym problemem są finanse, ponieważ trzeba zakupić potrzebne materiały i zapewnić im posiłek, kiedy przychodzą do ośrodka. Jestem bardzo dumny z tych dzieci – kontynuuje Tsepo, odnosząc się do konkretnych uczniów, którzy zostali architektami, lekarzami, nauczycielami. – Z dzieci ulicy, które pomimo tego, że urodziły się w bardzo nieprzyjaznym środowisku, zdołały się wybić”. „Sekretem – dodaje cicho Tsepo – jest dyscyplina. Muszą zapracować na swoje miejsce tutaj i docenić je. Aby cieszyć się takimi dniami jak Dzień Młodzieży, musisz pracować i być częścią szkoły”.

Od czarno-białych fotografii demonstrantów, wykonanych po 16 czerwca 1976 r., na których pojawili się nieletni z transparentami o treści: „Nie walczymy. Prosimy o uwolnienie naszych kolegów uczniów”, do tych zrobionych w kolorze w Café Bohemia w Orlando East Soweto, gdzie widać inne znaki, np. napis „Asinmali” (w języku zulu znaczy to „nie mogę zapłacić”) – odnoszącymi się do opłat za studia, na które wiele czarnoskórych rodzin nie może sobie pozwolić, choć minęło ponad czterdzieści lat. Kampania w mediach społecznościowych, która towarzyszyła demonstracjom w latach 2015-2016, kiedy domagano się wstrzymania czesnego, a zorganizowanym w związku z zapowiedzią podwyżki nawet o 12%, zakończyła się starciami. Południowoafrykańskie Siły Policyjne rozproszyły młodzież przy użyciu granatów błyskowych i gumowych kul. Obrazy przemocy aż nazbyt przypominają brutalność apartheidu. Statystyki Wysokiej Rady RPA z  2013 r. mówią, że tylko 16% czarnoskórych mieszkańców RPA kształci się na uniwersytecie w porównaniu do 54,7% białych, 47,4% osób pochodzenia indyjskiego i 14,2% osób kolorowych (o mieszanym pochodzeniu etnicznym). I choć od przejęcia władzy przez Afrykański Kongres Narodowy (ANC) w pierwszych demokratycznych wyborach w tym kraju minęło 27 lat, czyli tyle samo czasu, ile Mandela spędził w więzieniu, wprowadzenie jedenastu języków urzędowych RPA do systemu edukacji nadal pozostaje utopią. Język afrykanerski nie jest nadrzędnym ani jedynym językiem, w którym można uczyć się matematyki, arytmetyki czy nauk społecznych, pozostawiając takie przedmioty jak muzyka, religia czy wychowanie fizyczne, dla większości czarnoskórej populacji. Nie ma też ogromnej dysproporcji w wydatkach na edukację, jaka istniała w 1976 roku. Utrzymany jest sprawiedliwy i proporcjonalny dostęp do warunków ekonomicznych najbardziej pokrzywdzonych czarnoskórych rodzin, chociaż sytuacja nadal przypomina nam, że w chwili obecnej Afrykański Kongres Narodowy nie jest w stanie zagwarantować edukacji, która jest fundamentalnym prawem wszystkich obywateli, od szkoły podstawowej do uczelni wyższych i studiów podyplomowych.

tekst i zdjęcia: CARLA FIBLA GARCÍA-SALA

Tagi: ,

ZAPRASZAMY NA PIKNIK MISYJNY

Każdego roku 10 października w Kościele wspominamy św. Daniela Comboniego, zwanego także Ojcem Afrykanów. W tym roku Misjonarze Kombonianie proponują nam wspólne spędzenie czasu na PIKNIKU MISYJNYM!

Jesteście ciekawi życia misjonarzy? Zastanawiacie się jak żyją i głoszą? A może chcielibyście poczuć misyjny klimat? W takim razie piknik będzie idealnym pomysłem na to niedzielne popołudnie! W ogrodzie Misjonarzy czeka na uczestników wiele atrakcji, m.in. przymierzanie strojów z odległych krajów, nauka gry na bębnach afrykańskich, oglądanie rękodzieł misyjnych.

Podczas pikniku będziemy chcieli wspierać wspólnotę w Boa Vista. Zgromadzone środki finansowe będą przeznaczone m.in. na formację dla Indian.

Wspólnota Misjonarzy Kombonianów w Boa Vista, w stanie Roraim w Brazylii powstała w 2003 roku. Głównym celem pracy jest praca duszpasterska wśród Indian (głównie dwóch plemion Wapixana i Makuxi). W tym momencie wspólnotę tworzy 5 osób, współpracując również w pracy duszpasterskiej na terenie miasta Boa Vista i mając odpowiedzialność za trzy wspólnoty w mieście. Obszar misyjny obsługiwany przez wspólnotę rozciąga się nawet do 250 km od miasta Boa Vista, obsługując 18 wspólnot rozrzuconych po przechodząc w step obszar Amazonii, sięgając prawie do granic Gujany Angielskiej i Wenezueli. Praca z Indianami to głównie praca duszpasterska oraz formacja liderów wspólnot. W czasie kryzysu emigracyjnego zaangażowała się również w opiekę nad emigrantami z Wenezueli.

  •  GDZIE? W Warszawie, przy ul. Łącznej 14
  • KIEDY? 10 października 2021 r.
  • O KTÓREJ? 11:00 – 17:00

Zapraszamy wszystkich przyjaciół misji i ludzi ciekawych świata!